Dzień nadszedł jak złodziej.
Powoli i skrycie wślizgnął się do dusznego pokoju, nie strącając zawisłych na wilgotnym
i zatęchłym powietrzu figur cieni, zastygłych na szachownicy półmroku. Pokój przypominał kryptę zasłużonego wojownika, który poległ w przededniu wielkiej bitwy. Pochowanego pośpiesznie, z całym szacunkiem dla nadchodzącego wroga.
W owej krypcie bowiem, spoczywała, dodam snem sprawiedliwie osądzonego, bezwiedna ofiara bezwzględnego złodzieja, który z ręki czasu wykrada ludziom sen, pozostawiając im w otwartych dłoniach szyte nićmi życia kłęby koszmarów. Te, schowane za tajemnicą „ŻYCIE” i prawie tożsamą mu chęcią przetrwania to przepustki do odwiecznej tułaczki na monocyklu przyrody. Podporządkowani prawu natury- pasem istnienia na drodze do śmierci jest jeden kierunek. I nie istnieje przystanek.
Czas. Czy mógł mieć początek? X czasu przed powstaniem czasu… Czas, na niezmordowanej drodze przez początek do końca, z ruchomym jądrem zwanym TERAZ. Cóż ma większą wartość od tego co JEST, co kształtuje nas i w nieskończonym ograniczeniu pozwala nam siebie kształtować? Na nasze nieszczęście przeszłość- ostre odłamki wiecznie lepionego naczynia oraz przyszłość- czekający na użytek materiał JEST. Gdzie? Odpowiedź: w czasie.
Czas. Milczące narzędzie Boga, w które jak w kleszcze chwyta całe stworzenie i przez jego pryzmat bacznie mu się przygląda.
Czas. A Bóg po za nim. Dwa absoluty a jeden kroplą w morzu drugiego. Tak i my w czasie, cenzurowani scenarzyści, aktorzy, zarazem bierni obserwatorzy własnego spektaklu w teatrze kukiełkowym. Zaprzysiężeni światu przeciwko samym sobie, w zmowie z jego obietnicą szczęścia na manowcach zgubnych pragnień, ambicji i żądz, toczymy dziwną wojnę. Wojnę z czasem, a z czasem, o czas.
Tak jest i tym razem. Zegar wskazuje 4:50.