Drżenie.

P.T. Galiński

Wiem, to zabrzmi arogancko, albo jak pouczenie, ale..., tak, napiszę wprost.

 

Nie unikajcie śmierci, nie warto. Nie, to nie jest głupi żart, uwierzcie. Piszący te słowa dobrze wie co pisze, bardzo dobrze, ale żeby nie być gołosłownym, poniżej opisuję moją historię,

a przynajmniej tę jej część, która dotyczy myśli zawartej w pierwszym zdaniu. 

 

Niecałe trzynaście lat temu szukałem dla siebie odskoczni od zgiełku miasta.

Długo trwało zanim zaproponowano mi dom na wsi, dom zupełnie od czapki wobec typowej, lokalnej architektury. Gdy go zobaczyłem od razu wiedziałem, że to ten dom powinienem mieć. Był stary, podniszczony, z kamienia i drewna, piętrowy, w stylu zmieszanych ze sobą dość dowolnie XIX - wiecznych eklektyzmów. Remont ze względu na rozmaite trudności trwał niemal sześć miesięcy i pochłonął naprawdę sporo pieniędzy, ale ani przez chwilę nie odniosłem wrażenia, że kupując dom podjąłem błędną decyzję.

 

W końcu, gdy odjechały ostatnie ekipy remontowe, podłączone zostały wszystkie media,  mogłem zacząć dbać o podreperowanie nadszarpniętego budżetu.

Artyści malarze, bo właśnie malarstwem się parałem, nie zarabiają dużo w czasach powszechnej komputeryzacji, ale niewielkie martwe natury, krajobrazy i portrety nadal miały wzięcie. Zawsze były jakieś nowe kuchnie, pokoje, gabinety i firmowe boksy,

w których dobrze wyglądały moje obrazy. Zresztą, by dobrze poznać tutejszą ludność, wkrótce po wprowadzeniu się zorganizowałem kameralny wernisaż w lokalnej bibliotece. Wernisaż miał zresztą i inny, ukryty cel, ach, co tam, przyznam szczerze, miałem ochotę zacząć malować akty i wystawiając moje prace miałem nadzieję na znalezienie modelki… Miesiąc po wystawie zgłosiła się do mnie śliczna dziewczyna, z którą podczas wernisażu długo rozmawiałem o sztuce, czyniąc zresztą niedwuznaczne aluzje, jak miło byłoby zmienić tematykę prac, wzbogacić moją kolekcję o kompozycje przedstawiające jej śliczne ciałko... Była młoda, a jej dwudziestoletnie ciało oszałamiało mnie i szybko przeszedłem do odważnych propozycji, przyjętych zresztą z zadziwiającą ochotą. Słowem, namalowałem jej zaledwie dwa akty gdy pozwoliła mi się zabrać do łóżka. Nie można zapomnieć takich nocy i rozkoszy. Oczywiście malowałem jej portrety i akty i pozwoliły mi one na spokojne życie. Wkrótce zamieszkała razem ze mną, miesiąc później została moją żoną…

 

Moja prywatna idylla trwała dziesięć lat. Po upływie tej dekady, wypełnionej

( jak by to banalnie nie brzmiało ), szczęściem i sukcesami artystycznymi o jakich wcześniej nie marzyłem, w wieku 49 lat miałem 30 letnią, nadal przepiękną żonę, siedmioletnią córkę i spore oszczędności. Czułem się spełniony, jednak kariera artystyczna wciąż się rozwijała,

a ja, muszę przyznać, bez wahania rzuciłem się w wir zdarzeń.

 

Pierwsze symptomy nieszczęścia były bardzo subtelne. Zaczęło się psuć wkrótce po dziesiątej rocznicy zawarcia naszego związku, gdy moja córka skończyła osiem lat.

W tamtym czasie musiałem często wyjeżdżać - znana sieć galerii zaproponowała mi kontrakt

i cykl wystaw. Trzeba było przypilnować wszystkiego na miejscu. Gdy od czasu do czasu wracałem do domu, moja żona zachowywała się dziwnie, była apatyczna, smutna.

Nie rozgrzewały nas już namiętne noce, w seks po raz pierwszy wdarła się nuta rutyny. Kasia, moja mała córeczka, też zachowywała się niespokojnie, często opowiadała niestworzone historie o mleku, które rozlało się samo, o talerzach tańczących pod sufitem

i itp., ale brałem je za typowo dziecięce fantazje. Żona patrzyła na nas wówczas bezbarwnym wzrokiem, a ja, cóż, ja nie miałem czasu by się im starannie przyjrzeć, skojarzyć fakty. Podczas trzeciego z zaplanowanych wernisaży, gdy w domu nie było mnie od ponad miesiąca, zadzwoniono do mnie z policji.

 

Wiadomość dosłownie rzuciła mnie na kolana. Po paru minutach szoku umysł rozdarł ból

i straciłem przytomność. Obudziłem się w szpitalu, a znajomi twierdzili, że niewiele brakowało. Sami rozumiecie, stan przedzawałowy… 

Moja żona i córka zmarły nagle, jednej nocy, a ich ciała odkryto około tygodnia po fakcie, gdy przejeżdżający obok listonosz poczuł słodkawą woń rozkładu.

Gdy przyjechałem, nie mogłem ich nawet normalnie pożegnać, trumny były zalutowane na amen, ciała, jak mówiono mi, w bardzo złym stanie. Śledztwo trwało długo ale nie przyniosło jasnego rozstrzygnięcia, nie wiadomo było co dokładnie spowodowało śmierć moich bliskich.

Szybko wyeliminowano mnie - jako podejrzanego - nie mogłem być w dwóch miejscach naraz. Ponoć widziano w pobliżu domu jakąś ciemnoskórą dziewczynkę i kobietę o złocistej skórze, jakby pochodziła z Grecji lub południowych Włoch, nie było jednak śladów morderstwa, zatrucia, nie wchodziły w grę narkotyki, ani ulatniający się gaz.

Po prostu zostawiłem je żywe, a następnym razem patrzyłem na ich zamknięte na głucho trumny.

 

Pogrzeb był uroczysty, przyszli niemal wszyscy mieszkańcy miasteczka, byli właściciele galerii, ludzie sztuki. Na stypie ponownie zemdlałem, czym chyba poprawiłem sobie notowania u księdza i innych ludzi, którzy, jak się okazało mieli mi za złe malowanie aktów, seks przedmałżeński i inne takie...

Kolejne dni wypełniały mi głównie żal i poczucie straty. Ludzie otoczyli mnie nadspodziewanym współczuciem. Mieszkałem teraz w gminnym motelu dla oficjalnych gości, kasa nie stanowiła problemu. Nie mogłem jednak pracować, sama myśl o wzięciu do ręki pędzla napawała mnie odrazą. Pejzażyki, jabłuszka i wazoniki, pierdółki bez żadnego znaczenia. Portretów nie mogłem robić, bo mimowolnie zaczynałem malować ukochane twarze, a akty, jakże mógłbym malować akty, skoro nie było przy mnie mojej żony? Tak, znalazły się kobiety, które chciały mnie pocieszyć, próbowały mi pozować, ale efekty były żadne, jakbym nagle stracił cały talent, zapomniał o latach doświadczeń.

Właściciele galerii i marszandzi mówili o chwilowym załamaniu nerwowym i powoli wyprzedawali ostatnie z moich prac. Nie miałem kłopotów z finansami i wiedziałem, że nie będę ich miał jeszcze przez wiele lat, ale moje kontakty powoli wygasały.

Cóż to za interes, niańczyć zrozpaczonego malarza, skoro tylu innych pragnie nawiązać współpracę i zacząć sprzedawać za ich pośrednictwem? O swoje trzeba dbać, a jeśli tego

nie robisz, cóż…

Ja zaś nie mogłem, po prostu nie mogłem.

Zamiast tego wciąż odwiedzałem groby bliskich.

 

Podczas jednej z wizyt na cmentarzu ujrzałem w oddali, przy cmentarnym murze, śliczną młodą kobietę o czarnych włosach i ciepłej barwie skóry, jakby złocistej przez migotliwy pot, zraszający jej nagie ramiona i twarz. Miała na sobie długą, seledynową sukienkę, zaiste niezwykły deseń i zestaw barw. Pierwszy raz od śmierci rodziny myślałem kategoriami malarstwa, poczułem pragnie by ją namalować, ale zanim doszedłem w pobliże, zniknęła mi z oczu. Od tego czasu widywałem ją dość często, zawsze w ciekawym doborze barw ubrań, jednak…, zawsze z daleka. Najbardziej dziwił mnie fakt, że ludzie, których o nią pytałem wzruszali ramionami i odwracali wzrok albo udawali, że jej nie widzą. Po paru tygodniach zniechęcony i smutny postanowiłem jednak wrócić do mojego starego domu.

Zanim to nastąpiło, mój dawny przyjaciel i też malarz, który zarobił sporo kasy na malowaniu pejzaży na południu Europy, a w końcu się tam osiedlił, zaprosił mnie na wakacje w Grecji.

 

Był maj, niemal rocznica śmierci mojej żony i córeczki, a ja wylegiwałem się nad brzegiem gorącego morza, na niemal białym, miękkim piasku plaży, przypatrując się ciałom przechadzających się wokół, półnagich kobiet. Żadna nie miała tak niezwykłego odcienia skóry jak kobieta widywana prze ze mnie w ciągu ostatniego roku, ale kształty i proporcje ich ciał oszałamiały mnie chyba bardziej. Mój przyjaciel znał, dobrze znał lekarstwo na depresję. W ciągu tych paru tygodni, które spędziłem w Grecji miałem kilka kochanek, namalowałem kilkanaście płócien przedstawiających ich ponętne ciała i wspaniałe światło południa. Gdy wróciłem w rodzinne strony, okazało się, że moje prace trafiły prosto w sedno nowej mody i natychmiast zostały sprzedane, nawet się ze mną nie targowano o ceny.

Ten zastrzyk pieniędzy i uznania spowodował, że po raz pierwszy w życiu zacząłem malować ze zdjęć. Pracowałem i to jednak w pracy, w malarstwie odkryłem ostateczny lek na depresję. Moje prace szły jak woda, prawie wszystkie sprzedawałem na pniu. Zacząłem też znów widywać tamtą tajemniczą kobietę, ale nie próbowałem już za nią gonić, uznałem,

że jak zechce, sama znajdzie do mnie drogę. Ja zaś zacząłem widywać się z kobietami,

które wcześniej oferowały mi swoje wdzięki, co niestety znów pogorszyło moje stosunki z miejscowymi duchownymi i ludźmi starej daty, ale teraz, tak jak dawniej, miałem to w nosie. Pięćdziesiątka wisiała mi na karku, nie wiedziałem ile jeszcze pożyję, trzeba było korzystać

z uciech życia póki można. Tak minęło mi kilka miesięcy, znów nadchodził maj, druga rocznica śmierci żony i córki. W w dniu rocznicy, stojąc przy ich grobie uświadomiłem sobie, że praca i uwodzenie kolejnych kobiet pochłonęły mnie niemal całkowicie i stałem tam,

nad ich cichym grobem pierwszy raz od roku… Może i uroniłem łzę, może i na chwilę chciałem coś zmienić, zapragnąłem niemożliwego, jak mi się zdawało, ich powrotu,

ale co mógłbym zrobić? Cofać czasu jeszcze nie potrafimy. Wróciłem więc do domu,

do moich kochanek, modelek, farb i sztalug.

 

Coś się zmieniło tego popołudnia na cmentarzu, w drugą rocznicę śmierci żony i córki.

Nie zaznałem już spokoju. Nocami zacząłem słyszeć w domu kroki, zdawało mi się,

że miga mi w drzwiach postać o rozwianych włosach, wysoka, zawsze o głębokiej złocistej karnacji skóry. Czasem postać wydawała się odziana w sukienkę, czasem była naga.

Stawiałem sobie pytanie, czy przypadkiem nie zwariowałem…

Ale i moje kochanki coraz rzadziej przychodziły i zawsze chciały widzieć z kim jestem. Szybko wyjaśniło się, że kilka razy dostrzegły w pobliżu domu nagą, młodą, może dwudziestoletnią dziewczynę, która wyglądała jak kobiety z moich „greckich” obrazów. Gdy odpowiadałem, zgodnie z prawdą, że musiały się pomylić, patrzyły na mnie dziwnie i powoli wycofywały się z mojego życia. Ale ja malowałem wciąż, tylko coraz częściej łapałem się na tym, że moje modelki mają twarz tej dziwnej istoty, tak często bywającej w pobliżu, a zupełnie mi nieznanej. Tak upływały mi kolejne dni, minął czerwiec, zaczął się lipiec, parny i gorący, pełen ciepła i blasku.

 

W któryś taki, lipcowy, upalny dzień siedziałem na werandzie wyciągając nagie ciało do słońca. Leżałem w cieniu, nagi, bo ubranie lepiło się nieprzyjemnie i w końcu byłem teraz sam, daleko od miasteczka i oczu ludzi. Obudził mnie cichy stukot, dźwięk ledwo uchwytny, jakby biegnących po ścieżce stópek małego dziecka. Otrząsając się z drzemki uciekłem w cień sieni. Było mi gorąco, za gorąco, ale i zimno. Na karku czułem chłód potu, włosy na całym ciele stały dęba. Nie skończyło się na tym, bo co i rusz, znów i znów  odczuwałem wokół domu obecność niewidzialnego dziecka. Złocisto-skóra kobieta jeszcze w czerwcu zniknęła nagle, ale kroki nadal słyszałem, teraz jednak nie miałem wrażenia, że chodzi o dorosłą osobę. Przejmowało mnie to lękiem bo znałem tylko jedno dziecko, które chodziło po tym domu. Tyle, że to dziecko umarło ponad dwa lata temu i niemal zgniło spoczywając

w swym łóżeczku, zanim odkryto to i złożono jej szczątki do grobu… Zawsze gdy byłem w pobliżu domu miałem gęsią skórkę i niestety coraz częściej słyszałem szybkie, lekkie kroki na pustej ścieżce, lub w szuranie w trawie, jakby małe, może kilku letnie dziecko biegło ku mnie, rozpędzone do granic możliwości. Reakcja moja za każdym razem była silna, jakbym włożył palce do kontaktu, albo oblał się wrzącą wodą. Nie miałem najmniejszego zamiaru spotykać się z tym szybkim, choć niewidocznym zjawiskiem. Znów zacząłem rozmyślać czy nie sprzedać domu. Kolejnej nocy nie mogłem zasnąć, słyszałem nieustanne, ciche kroki na piętrze, nad moim pokojem, tam, gdzie dawniej był pokój mojej córki... Byłbym może mniej przerażony, gdyby nie to, że kilka godzin wcześniej widziałem zjawę złotoskórej kobiety.

Była naga, niezwykle piękna, a choć jej skóra była złocisto-brązowa, choć ciało ponętne jak mało co, nie czułem się podniecony, moje skrajnie przerażenie niech wam wytłumaczy fakt, że jej stopy nie dotykały ziemi, a zamiast oczu widziałem wyraźnie ciemne, puste dziury oczodołów… Musiałem wtedy zemdleć. Gdy się ocknąłem zszedłem do kuchni by wypić szklaneczkę czegoś mocniejszego. W kuchni zauważyłem, że dwa dopiero co kupione kartony mleka, są wyciśnięte. Nagłe wspomnienie opowieści mojej córeczki ponownie tego wieczora wstrząsnęło mną jak porażenie prądem…

 

Kolejne dni były dziwnie ciche, nie widywałem zjaw, nie słyszałem kroków, ale nie miałem nadziei, wiedziałem, czułem całym sobą, że to raczej jak cisza przed burzą niż wybawienie

z koszmaru. Zwłaszcza, że o poranku czwartego dnia zauważyłem moją zmarłą żonę.

Byłem na zakupach w miasteczku. Jestem pewien, stała po drugiej stronie ulicy, wyglądała jak wtedy, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Następnego dnia kupiłem czarnego labradora, kiedyś czytałem, że takie psy nie boją się duchów, ponoć też wyczuwają je i umieją ostrzec właściciela tak przed realnym, jak i duchowym niebezpieczeństwem. Nikomu nie mówiłem

co się dzieje, ot po prostu pojechałem z ostatnią partią namalowanych w tym roku obrazów, opyliłem wszystko tak jak zwykle, zrobiłem zakupy, kupiłem psa i wróciłem do domu.

Tak, mogłem podzielić się z kimś z moimi doświadczeniami, ale bałem się oskarżenia

o szaleństwo. Wróciłem prosto do domu. Przez tydzień był spokój, cisza, żadnych fenomenów, pies dodawał mi odwagi, choć dziwnie niechętnie wychodził z domu.

 

Ósmego dnia pies podczas spaceru zerwał się ze smyczy i uciekł, długo nie mogłem

go znaleźć, a kiedy mi się to w końcu udało, był martwy. Przypuszczam, że serce mu nie wytrzymało. Nie wiem jak, ale moje tak... Do domu wróciłem ostrożnie, jak do miejsca obcego, teraz już prawie pewien, że muszę się go pozbyć. Na progu stała złotoskóra kobieta. Miała na sobie krótką sukieneczkę w barwie głębokiego, intensywnego indyga. Skinęła mi głową i weszła do domu. Długo stałem przed progiem zastanawiając się czy wejść. W końcu postanowiłem sprawdzić co dla mnie przyszykowały moje duchy,

ale wnętrze było puste i ciche, jakby nigdy nic się tu nie wydarzyło.

Nie dałem się nabrać.

 

Przez następne dni szperałem w miejskich archiwach i przepytywałem najstarsze osoby

w miasteczku chcąc się czegoś dowiedzieć o moim domu, ale poza tym, że należał kiedyś

do miejscowych bogaczy niewiele się dowiedziałem. Historia domu wydawała się banalna

i nudna jak flaki z olejem, ale przecież duchy nie nawiedzają szczęśliwych domów. Mogłem jeszcze zrozumieć obecność duchów moich bliskich, które zmarły tragiczną i niewyjaśnioną śmiercią, ale widywałem je bardzo rzadko. Kim jednak był duch złotoskórej? 

Nie dowiedziałem się. Pozostawało zbliżyć się do tego ducha, może sam mi powie,

albo jakoś wskaże rozwiązanie zagadki… Jak na zawołanie, w nocy złotoskóra pojawiła się

w drzwiach mojej sypialni, znów była naga. Poczułem wyjątkowe, także artystyczne podniecenie, jak wtedy, gdy po raz pierwszy widziałem ją pod cmentarnym murem. Patrzyliśmy na siebie parę minut, potem zmieniła nieco pozycję, odwróciła się jakby miała wyjść, ale przystanęła jeszcze w progu prezentując mi swój zgrabny profil. Postała chwilę, jeszcze raz popatrzyła na mnie spokojnie, po czym rozwiała się jak dym.

 

O poranku złotoskóra rzuciła we mnie widelcem. Nie zdążyłem się uchylić,

a widelec w tyłku to nie jest coś, czym chcielibyście się chwalić opowiadając o opętaniu przez ducha. Nie zgłosiłem więc i tego. Dziwne, ale nie czułem przerażenia, wiedziałem,

że ona celowała, zranienie nie było przypadkowe, ale też nieszczególnie dotkliwe, no, przez dwa kolejne dni ciężko mi było siadać na krześle... Opatrzyłem pośladek i postanowiłem ten dzień spędzić na hamaku. Po raz pierwszy postanowiłem, że nie będę uciekał przed tymi duchami. Tak, znów biegło ku mnie dziecko, którego nie widziałem, ale tym razem, zaciskając dłonie na krawędziach hamaku nie ustąpiłem pola, nie uciekłem w progi domu. Kroki dziecka urwały się jakby pod hamakiem, ale gdy i na to nie zareagowałem, wszystko ucichło. Tej nocy znowu złotoskóra stała w progu mojej sypialni i bynajmniej nie była ani spokojna ani nieśmiała, jej poza pasowała by bardziej do prostytutki niż ducha nawiedzającego czyjś dom. Wbrew sobie wstałem i podszedłem do niej, tym razem nie rozwiała się, ba, mogłem jej dotknąć, była jakby zupełnie materialna, dotknąłem jej, delikatnie pogładziłem zimną jak lód skórę, ścisnąłem między palcami pierś, przywarłem do niej i zaczęliśmy się całować. Nigdy jeszcze nie całowałem ducha, a było to wrażenie jedyne w swoim rodzaju. Jej wargi były wilgotne, jakby zupełnie normalne, choć pozbawione smaku

i zapachu, a poza tym nienaturalnie zimne np., jakby dopiero co wróciła z długiego, zimowego spaceru. Długo wymieniałem z nią pocałunki, pieściłem jej ciało. W końcu to ona oderwała się ode mnie i uciekła za drzwi. Gdy poszedłem za nią, nie było jej, ale nie zrezygnowałem. Po bezowocnych poszukiwaniach, zmęczony, wróciłem do sypialni

i stanąłem jak wryty. Leżała na łóżku, a obok niej moja zmarła żona... Obie nagie, obie uśmiechnięte, obie w wieku mojej żony, gdy ją po raz pierwszy spotkałem na wernisażu.

To absurdalne, myślałem, straszne i obrzydliwe, perwersyjne, ale… ale rozebrałem się

i poszedłem do nich. Kochaliśmy się całą noc. Nad ranem obudziłem się targany dreszczami, było mi strasznie zimno. Cóż, gdy spędzasz noc z martwymi kobietami,

których ciał nie podgrzewa płynąca w żyłach krew, możesz spodziewać się kłopotów… Dobrze, że nie miałem żadnych odmrożeń. Przez kilka następnych dób powtarzaliśmy ten sam scenariusz. Było mi coraz zimniej, dreszcze targały mną przez cały czas gdy nie brałem ich w ramiona. Widziałem oczywiście destrukcyjność tego zjawiska, rozumiałem,

że mam swoje lata i długo tak nie pociągnę, ale już mi nie zależało.

Trzeciego dnia dostałem chronicznej gorączki, której nie mogłem zbić aspiryną ani innymi domowymi środkami, a nie miałem siły wyjść z domu.

 

Był czwarty sierpnia, był cichy, mglisty i dżdżysty poranek, gdy pierwszy raz od tygodnia jakimś cudem udało mi się wywlec swe sztywne, jakby starcze ciało na werandę. Ciche skrzypienie huśtawki kazało mi odwrócić obolałą głowę. Siedziały tam moja córka i jej koleżanka, oraz obok, na ławce, skromnie nad wyraz odziane, obie me, dosłownie i w przenośni zjawiskowe kochanki.

Przez głowę przetaczały mi się wodospady myśli, targały mną sprzeczne emocje. Co ja robię, co zrobię…, przez chwilę nawet poważnie myślałem czy wezwać policję, albo księdza…

Nie, zdecydowałem w porę, to nonsens, przecież nikt mi nie uwierzy, przecież nikt ich nie widział, co, powiem, że widuję dwoje dzieci, w tym zmarłą córkę, że przychodzi do mojej sypialni zmarła żona i że…, że rozkochałem i uwiodłem jeszcze innego ducha i razem,

w trójkąciku…

Od razu zapakują mnie do czubków.

Nie, zdecydowałem i spokojny na ile się dało mimo targających mną dreszczy, wróciłem do domu, a one już tam były, córki, bo tak już o nich myślałem, poszły bawić się na piętro, a moje, tak, moje kobiety…, no cóż.

 

Później tego samego dnia do domu przyjechali najbliżsi sąsiedzi, pytali mnie o zdrowie, wytłumaczyłem się grypą. Przystąpiliśmy do negocjacji bo przyjechali by zaproponować

mi kupno mojego domu. Sądzili, że nie jest mi miło mieszkać samemu na odludziu, a ja nie wyprowadzałem ich z tych racji, wręcz odwrotnie, mówiłem im, że pewnie już tego wieczora pojadę do miasta, państwo widzą przecież, chory jestem… i tak od słowa do słowa doszliśmy do konkretów, podpisaliśmy umowę przedwstępną i się pożegnali. Gdy wyjechali, rozebrałem się i poszedłem do moich pań, moich pięknych duchów. Moje serce biło nierówno, gorączka niemal odbierała zmysły, czułem, że tym razem to już koniec.

Miałem nadzieję, że wkrótce przestaną mnie boleć serce i plecy i będę mógł pokazać moim paniom jak wyglądałem przed dwudziestką, ach, czekałem na to z utęsknieniem, ale nie za długo…

 

Pamiętam, jak następnego dnia podziwiając moje młodzieńcze mięśnie, patrzyłem spokojnie na policję i niedoszłych nowych właścicieli domu, jak kręcą się nieskładnie, wymieniają uwagi, kobieta nawet płakała, a w końcu kilku sanitariuszy wyniosło z domu moje sztywne, stare, sine, niepotrzebne już ciało.

 

Ciekawe, ale zupełnie nie obeszło mnie w tym wszystkim, że nie namaluję już żadnego obrazu. Wynikało to chyba ze zrozumienia czym były, czym są. Obrazy odwrotnie do fotografii, nie dokumentują świata zewnętrznego, nawet wtedy gdy artysta przemalowuje

( własną ) fotografię albo maluje „z natury”, nawet wtedy obrazy mają w sobie coś z wieczności, są może niedoskonałym, ale jednak odbiciem naszych umysłów.

Zresztą, czym ja sam teraz jestem?

Też obrazem umysłu, z jednej strony mniej oczywistym dla żywych, z drugiej...,

pełniejszym, prawdziwszym niż wszystkie me dzieła razem wzięte. 

Czy to już koniec?

Mojej opowieści, którą spisuję mimo braku ciała?

Może..., a może i nie, jeszcze nie wiem.

Wracam jeszcze jednak do pierwszego zdania: nie unikajcie śmierci, nie bójcie się jej, to nie koniec. Co więcej, to co będzie potem zależy głównie od was, śmierć absolutna jest możliwa, ale tylko wówczas, gdy sami tego chcecie, gdy nastawiacie się przez lata, dekady, całe życie, że jesteście tylko zbiorem komórek, a umysł, dusza, to wymysły niedoskonałego mózgu. Wówczas może wam się przydarzyć, że faktycznie wasz duch rozwieje się, niezdolny do egzystencji wyrywającej się poza wasze wyobrażenia, wszak…, jak już pisałem, poniekąd jestem teraz obrazem, wyobrażeniem, stanem skupienia myśli, wspomnień, emocji, ba, emocje też czerpię z pamięci, wszak nie mam już gruczołów, nie wydzielam hormonów, enzymów, a jednak je odczuwam, albo może myślę, że je odczuwam..., to skomplikowane i zasadniczo nieważne.

Zapomniałbym, pamiętajcie, że gdyby kiedyś jakaś piękna i seksowna zjawa nawiedziła wasz dom, nie bójcie się, nie próbujcie jej egzorcyzmować, pozwólcie by się z wami zaprzyjaźniła, a może, może i coś więcej, bo samotność ducha…, wieczna, nieskończona, taka samotność domaga się zmiany. W grupie, rodzinie jest całkiem znośnie, czasem, czasem nawet pięknie.

 

Żegnam was, a może, skoro czytacie te słowa, może tylko, do zobaczenia?

 

P.T. Galiński
P.T. Galiński
Opowiadanie · 14 września 2013
anonim
  • P.T. Galiński
    Mam nadzieję, że dacie radę mojemu tekstowi ;) i że wybaczycie, gdyby zdarzył mi się jakiś błąd czy połknięcie, jestem, niestety, dysgrafikiem, z tych nielicznych, którzy nie piszą byle jak bo..., ale starają się na ile to możliwe, ale...

    · Zgłoś · 11 lat
  • Jarosław Baprawski
    ..Przeczytałem:)...gratuluję wyobraźni..chociaż pewnie jak domyślam się, gdzieś tam tkwi "ziarenko"..prawdy..odnośnie tych arcy pięknych "pozorantek".

    Nie maluję aż tak dobrze..ale kilka razy ..miałem zaszczyt.."szkicować" naturalnie:) - pozdrawiam

    · Zgłoś · 11 lat
  • Krzysztof Sierpień
    a jednak przeczytałem do końca ;)
    całkiem spoko, nie wiem czy u ciebie to świadome, nawet niew iem czy znasz tego pisarza, ale bardzo mi w tym opowiadaniu przypominasz Grabińskiego

    · Zgłoś · 11 lat
  • P.T. Galiński
    Hm, nie znam, ale wkrótce będę wiedział kto to i co pisze, dzięki za podpowiedź.

    Chociaż z drugiej strony, to opowiadanie jest inne niż pozostałe, na razie bawię się konwencjami i pomysłami na ich własne moje interpretacje, więc podobieństwa mogą być jeszcze i czasem będą nawet zamierzone ;) zresztą jutro pewnie wrzucę nowy tekst.
    .......................................

    Swoją drogą byłbym wdzięczny za ewentualne uwagi stricte formalne - jak wygląda wam stylistyka, narracja itp.

    · Zgłoś · 11 lat
  • Krzysztof Sierpień
    zauważyłem tylko kilka małych wpadek stylistycznych, pare literówek ;) i troche jak na mój gust za dużo kolokwializmów
    Ale to są moim zdaniem drobiazgi

    · Zgłoś · 11 lat
  • P.T. Galiński
    Kolokwializmów nie usunąłem, ale nieco poprawiłem parę zdań, parę słów odrzuciłem, kilka dodałem...

    · Zgłoś · 10 lat