"Wśród traw"

Bogusz Jan Szulc

„Wśród traw”

 

I

Mówili o nim, że jest głupi jak but. Chłopi śmiali się z niego kiedy szedł przez wieś. Czytać nie umiał. Chodził kiedyś do szkoły, ale nauczyciel powiedział mu, że jest zbyt tępy, żeby go czegoś nauczyć. Potem wziął go do siebie szewc, miał się przysposobić do zawodu, ale jedynym, czego zdołał się nauczyć, było picie. Potem na krótko trafił do kuźni, gdzie miał pilnować ognia w palenisku. Szło mu dobrze, tak dobrze, że pewnego dnia, ogień przeniósł się z paleniska na drewniany strop i Filip znów został bez roboty. Tułał się to tu, to tam, aż wreszcie trafił do bogatego gospodarza, który powiedział mu, że może zająć się wypasem krów. Bardzo polubił to zajęcie, mieszkał w małej izdebce przy oborze, więc nie cierpiał chłodu. Chleb dostawał świeży od gospodyni, latem wypędzał zwierzęta na pastwisko, gdzie sam także przesiadywał. W niedzielę, zakładał buty na nogi, zmieniał koszulę na tę odświętną i szedł do pobliskiego kościoła na mszę. Nie był on bardzo religijny i niewiele rozumiał z łacińskiej liturgii, jednak w dzieciństwie powiedziano mu, że tak trzeba, a jemu nie przyszło nigdy do głowy, żeby to kwestionować. Była tam jednak inna rzecz, która zawsze przykuwała jego uwagę - organy. Ich brzmienie zdawało się przenikać do jego wnętrza, poruszać jego serce, które biło jak oszalałe w tych krótkich momentach. Nikt z zebranych w kościele ludzi nie był w stanie pojąć, co działo się w głowie wieśniaka, a on wracając z nabożeństwa przeżywał w sobie, każdy wybrzmiały akord, rozkładając go na pojedyncze dźwięki, po to by złożyć je ponownie w zupełnie nowej harmonii. Myślał nawet o tym by pójść do kulawego organisty i poprosić go, by ten pokazał mu, jak on dokonuje tych cudów, jednak ostatecznie nigdy nie zdobył się na odwagę. Pewnej niedzieli organy zamilkły. Organista zachorował ciężko i zawieźli go wozem do lekarza, który wysłał go na operację do dalekiego Krakowa. Filip czuł się źle. Nagle msza straciła dla niego całą swoja magię, a cichy śpiew wiernych działał na niego wręcz odwrotnie - przygnębiał go i zasmucał.

Pewnego razu po mszy, wychodząc z kościoła zauważył, że drzwi prowadzące ku organom są lekko uchylone. Serce znów zabiło mu mocniej. Coś podpowiedziało mu, że to szansa, by wspiąć się na górę i obejrzeć ów cud z bliska. Wahał się jeszcze chwilę, ale ostatecznie wślizgnął się cicho do środka, pokonywał w ciemności kolejne stopnie i gdy był już prawie na górze, usłyszał nagle jak ksiądz dobrodziej, rozmawia z jakimś nieznanym mu człowiekiem.

- To już trzecia niedziela będzie. – mówił ksiądz.

- Ja mogę od następnej - odezwał się nieznajomy – pani Borowiczowa powiedziała, że odstąpi mi pokój, na poddaszu.

- To świetnie! Niech jej Bóg wynagrodzi! Zagra coś pan?

- Jak sobie dobrodziej życzy.

Pastuszek stał nieruchomo bojąc się, by jakiś dźwięk nie zdradził jego obecności. I wtem stał się cud. Niebiańska muzyka znów zabrzmiała, tym razem tak blisko i tak potężnie jak nigdy przedtem. Filip zauważył szybko, że nie była to ta muzyka, którą grywał kulawy. Ta brzmiała zupełnie inaczej, była taka lekka, wspaniała. Nagle odkrył, że między dźwiękami brzmiącymi nieustannie w jego głowie istnieje o wiele więcej połączeń niż te, z których zdawał sobie sprawę do tej pory. Cała ta muzyka wybuchła na nowo w jego czaszce rozsadzając ją od wewnątrz, dając za razem przyjemny dreszcz w każdym zakątku ciała. Nagle muzyka umilkła.

- Wspaniale! – powiedział ksiądz.

Chłopak słysząc, że szykują się do zejścia na dół rzucił się do ucieczki. Biegł po ciemku krętymi schodkami i gdy był już tuż, tuż, od wyjścia nagle potknął się i wylądował na kamiennej posadzce. Chwilę później przybiegł ksiądz.

- Podsłuchiwałeś chłopcze!

Wieśniak otarł krew wyciekającą mu z rozciętego łuku brwiowego.

- Ja, ja…

- Wiesz, że to grzech! Wszechmocny cię pokarał w swojej nieomylności.

Tymczasem z mroku klatki schodowej wyłonił się nowy organista. Podszedł do oszołomionego Filipa.

- Trzymaj - powiedział podając mu swoją chustkę do nosa - dlaczego podsłuchiwałeś?

- Organy... Ja lubię słuchać ich dźwięku. – wybełkotał ścierając krew obficie zalewającą twarz.

- Ja też – odpowiedział muzyk uśmiechając się przyjaźnie.

Był to młody człowiek, mniej więcej w wieku Filipa. Ubrany szykownie, zupełnie nie przypominał tutejszych mieszkańców. Chłopak jeszcze nigdy nie widział takiego pana. Jakież było jego zdziwienie, kiedy ten wyciągnął do niego rękę i powiedział.

- Jestem Maurycy. A ty?

- To Filip, tutejszy głupek wioskowy – odezwał się ksiądz.

Organista zmierzył go gniewnym spojrzeniem.

- To prawda? – zapytał.

Chłopak był w ogromnym szoku, nie wiedział jak się zachować i wybiegł z kościoła, zostawiając na piaszczystej drodze czerwone ślady kropel krwi.

Następnego dnia, pastuch siedział nad rzeczką przepływającą przez łąkę, wpatrując się w wodę. Słońce stało jeszcze wysoko, ale przeszło już na zachodnią część nieba, kiedy nagle usłyszał czyjeś kroki tuż za swoimi plecami. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył idącego w jego stronę Maurycego.

- Dzień dobry! – krzyknął z daleka, machając ręką.

Chłopak wpadł w panikę nie wiedział co ma zrobić, chciał znów zerwać się do ucieczki ale nim się zdecydował, poczuł dłoń na swoim ramieniu.

- Mogę się przysiąść?

Skinął niepewnie głową.

- Ładna okolica! Wiedziałem, że ten wyjazd na wieś dobrze mi zrobi.

Pastuch nie odpowiedział.

- Nie chcesz nic mówić? Nie szkodzi, posiedzę tylko z tobą, nie będę Ci przeszkadzał.

Organista usiał. Siedzieli przez chwilę patrząc w wodę.

- Rzeka – ozwał się niespodziewanie Filip – ona śpiewa.

- Lubisz muzykę?

Skinął głową.

- Ja też. Dlatego poszedłem na akademię.

- Co to jest akademia?

- Rodzaj szkoły gdzie uczy się gry na instrumentach i tak dalej.

- Na organach też?

- Też, choć aby grać na organach trzeba najpierw dobrze grać na fortepianie.

- A co to fortepian?

Panicz uśmiechnął się.

- To taki instrument, gra się w sumie podobnie jak na organach, przez naciskanie klawiszy, ale brzmi on zupełnie inaczej.

Chłopak znów zamilkł.

- Ja czasem jak wracam z kościoła, to te wszystkie dźwięki, one w mojej głowie, grają tak cały czas. Ja nic nie mogę na to poradzić. Ale mówią, że jestem głupi.

- Ludzie mówią różne okrutne rzeczy, nie zawsze są one prawdą. Mi też dźwięki brzmią w głowie. Ludzie muzykalni tak mają.

- Jesteś głupi? – zapytał z taką rozbrajająca naiwnością, że tamten wybuchnął śmiechem.

- Chciałbyś zobaczyć jak gram? – zapytał, kiedy przestał się śmiać.

- Naprawdę mogę?

- Tak! Przyjdź do kościoła po zachodzie słońca. Będę ćwiczył. Teraz już muszę iść. To jak przyjdziesz?

- Tak!

- To do zobaczenia! Tylko nie przewróć się znowu na schodach!

Muzyk odszedł. Pozostawiając Filipa tak szczęśliwym, jakim jeszcze nigdy dotąd nie był.

Tego dnia wrócił z pastwiska wiele wcześniej niż zazwyczaj. Wszedł do swojej izby obmył twarz i ubrał się w niedzielną koszulę i wyszedł pospiesznie. Na drodze minął go gospodarz wracający z pola.

- Coś ty zdurniał? Do kościoła idziesz? Dzisiaj poniedziałek!

Chłopak nie usłyszał jego słów szedł równym krokiem, cały czas myśląc o swoim szczęściu. Kiedy oddalił się od gospodarza, ten parsknął pod nosem i powiedział do siebie.

- Co za baran.

Filip dotarł na wzgórze kościelne jeszcze przed zachodem. Nie wiedząc, co zrobić oparł się o mur świątyni i wpatrywał się w różowe obłoki na widnokręgu. Z zamyślenia wyrwał go znajomy głos.

- O jesteś już!

- Tak.

- Chodź do środka.

Weszli na chór. Filip zbliżył się do instrumentu z trwogą i z bijącym mocno sercem pierwszy raz oglądał z bliska metalowe piszczałki, klawisze, pedały i gałki rejestrów. W tym czasie Maurycy za pomocą ręcznej dźwigni nadmuchał miech.

- Usiądź tu – polecił.

Chłopak usiadł na szerokiej lawie i patrzył na zwinne ruchy muzyka. Zabrzmiała Toccata i Fuga Bacha. Skórę wieśniaka przechodziły nieustanne dreszcze, czuł się taki nikły wobec potęgi brzmienia instrumentu. Po jego policzku spłynęła nawet łza. Otarł ją szybko rękawem, tak żeby grający dostrzegł.

Organista skończył grę, otarł pot z czoła i powiedział:

- Ufff, długo uczyłem się to grać, długo jak diabli, a jeszcze do tej pory są jakieś drobne pomyłki, ale tego nie da się uniknąć. A ty co taki blady? - szturchnął go w ramię.

- Mógłbym spróbować – przełknął głośno ślinę.

- Pewnie. Co zagrasz? – uśmiechnął się szeroko.

Chłopak nie odpowiedział nic tylko wyciągnął drżące ręce w kierunku klawiatur. Nacisnął jeden klawisz i natychmiast cofnął rękę przerażony potęgą powstałego dźwięku.

- Świetnie! – zaśmiał się tamten.

Ale on przełknął ślinę i zagrał. Najpierw Toccatę. Potem Fugę. Uśmiech spełzł z twarzy Maurycego. Wpatrywał się w niego uporczywie w milczeniu, kiedy ten skończył grać.

- Kto cię tego nauczył? – wybełkotał w końcu.

- Ty przecież – powiedział.

- Ale… To nie możliwe. Jak?

Chłopak uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

- Zagraj coś jeszcze!

Zabrzmiały melodie kościelnych pieśni, ludowa przyśpiewka, śpiewana przez gospodarzy podczas dożynek. Filip nie mógł przestać grać, kiedy nie mógł przypomnieć sobie już żadnej melodii zaczął składać nowe. Był przy tym tak szczęśliwy, że uśmiech nie schodził z jego brudnej od kurzu twarzy. Nagle zegar na wieży wybił północ. Maurycy pokazał mu żeby ten przerwał grę.

- Późno już – powiedział – przyjdź jutro, to jest absolutnie niesamowite.

Księżyc świecił mocno na bezchmurnym niebie. Filip nie za bardzo rozumiał, co się stało. Wiedział, że dźwięki w jego głowie nareszcie znalazły sposób by się z niej wydostać. Nadal jednak nie zdawał sobie sprawy z ogromu talentu, który posiadł. I cały czas myślał o tym, że może znów usiądzie przed klawiaturą.

Następnego dnia, przybiegł do kościoła jeszcze wcześniej. Maurycy czekał już na niego na chórze. Na niewielkim stoliku, zazwyczaj zawalonym różnymi papierami, stała teraz drewniana skrzynka. Kiedy organista zobaczył chłopaka powitał go szerokim uśmiechem.

- Gotowy? – zapytał.

- Na co?

Maurycy nic nie odpowiedział, tylko podniósł wieko drewnianej skrzynki. Był to przenośny patefon. Maurycy nakręcił go i położył płytę na talerzu.

- Co to jest? – zainteresował się wieśniak.

- Gramofon.

- Na tym się gra?

- Niezupełnie, to urządzenie pozwala odtworzyć muzykę, która już kiedyś wybrzmiała. Gra sam. – Dodał widząc, że chłopak nie za bardzo rozumie.

- To czemu nie nazywa się samograj?

- Nie wiem – odparł śmiejąc się – nie ja wymyśliłem tę nazwę. Chciałbym coś sprawdzić. Usiądź przy organach i posłuchaj, chciałbym, żebyś zagrał to samo.

Widząc, że ten spełnił jego polecenie, puścił w ruch płytę i położył na niej igłę. Chwilę potem w świątyni rozległ się „Lot trzmiela” w wykonaniu orkiestry symfonicznej. Pastuszek słuchał uważnie, a kiedy igła dotarła do końca płyty, zadął w piszczałki naśladując brzmienie utworu. Kiedy skończył, odwrócił się do zasłuchanego Maurycego.

- Przepraszam – powiedział.

- Za co?

- Za dużo dźwięków, ja nie mogłem ich wszystkich…

- Rozumiem. Wiesz... To było najgenialniejsze wykonanie tego utworu, jakie kiedykolwiek słyszałem.

- Naprawdę?

- Masz niebywały talent, jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo takiego jak Ty. W mieście byłbyś bardzo bogatym człowiekiem. Pojedź tam ze mną!

- A czy jest tam pastwisko, krowy i rzeka?

- Nie. Ale są organy, większe i piękniejsze od tych tutaj.

- To ja nie chcę.

- Dlaczego?

- Bo mi tu dobrze.

- Jak uważasz – powiedział Maurycy – ale na pewno jeszcze cię przekonam.

 

II

Następnego dnia organista udał się na pastwisko, gdzie spotkał poprzednio wieśniaka, a gdy go tam nie zastał. Skierował się w stronę gospodarstwa, w którym mieszkał. Kiedy wszedł na obszerne podwórze natychmiast rozległo się głośne szczekanie psów. Naprzeciw obcemu wyszedł z domu gospodarz.

- Niech będzie pochwalony! – zagadał z uśmiechem przybysz.

- Pochwalony.

- Szukam Filipa.

- A czego pan chce od mojego parobka, toż on głupi jak but.

- Może i nie taki głupi. Mam coś dla niego. – powiedział muzyk pokazując niesioną walizkę - Jest tutaj?

- Jak go nie ma na pastwisku z krowami, to pewno siedzi w swojej komórce.

- Dziękuje bardzo – powiedział i odszedł w kierunku wskazanego miejsca. Chłop odprowadzał go zdziwionym spojrzeniem, dopóki ten nie zastukał do drzwi izby.

Chłopak otworzył i stanął jak wryty.

- Wpuścisz mnie? – zapytał gość.

Nic nie mówiąc, zrobił miejsce w drzwiach, aby ten wszedł do izby. Pomieszczenie było małe i ciemne, z jednym niewielkim oknem i ścianami, które kiedyś były białe. W rogu znajdowało się wąskie łóżko z pierzyną, a po przeciwnej stronie piec. Pod oknem skrzynia malowana w ludowe wzory – podarunek od gospodarza za dobrą służbę. Na środku stał stół, a na nim lampa naftowa. Miejsce sprawiało wrażenie przygnębiającego i zaniedbanego.

- Mam coś dla ciebie – powiedział do milczącego wciąż chłopaka.

Podszedł do stołu i położył na nim walizkę. Parobek nie poruszył się od momentu przybycia gościa.

- Nie jesteś ciekawy co to?

Skinął głową, trzasnęły głośno dwa klipsy zamykające walizkę i muzyk wyciągnął z niej stary wysłużony akordeon. Założył pasy i zademonstrował sposób gry wydobywając instrumentu kilka akordów. Potem, przekazał go milczącemu wciąż wieśniakowi. Pod jego palcami instrument ożył, wypełniając pomieszczenie piękną melodią, zupełnie niepasującą do podłości otoczenia. Maurycy stał zasłuchany patrząc na brudne ręce parobka, biegające po klawiaturach. Kiedy skończył, zapytał go.

- Jak ty to robisz? Daję ci instrument, a ty grasz na nim z biegłością, którą mógłbyś zawstydzić niejednego wirtuoza.

- Ja nie wiem, to te dźwięki… – odpowiedział wyraźnie speszony.

Organista poklepał go po plecach.

- Muszę wracać – powiedział – a ty graj! I przyjdź jutro do kościoła.

Wychodząc ciągle słyszał nieziemską melodię, która sączyła się przez niedomknięte okno. W połowie drogi zatrzymał go gospodarz.

- Wejdzie pan na jednego? – zapytał – mam wyborną śliwowicę.

- Właściwie to muszę już wracać.

- Nalegam!

- Skoro tak…

Weszli do domu gospodarza. Była to wiejska chata, jednak murowana i pokryta dachówką, co nieczęsto spotykało się na wsiach. Wnętrze urządzono bogato, na ścianach wisiały obrazy w kredensie stała porcelanowa zastawa. W dużym pokoju znajdował się heblowany stół pokryty śnieżnobiałym obrusem. Usiedli przy nim i gospodarz nalał alkoholu z kryształowej karafki od uprzednio przygotowanych kieliszków.

- Zdrowie – powiedział pan domu.

Wypili palący gardło płyn.

- Wyborna – pochwalił Maurycy.

- Przyjechał pan z miasta? – powiedział gospodarz nalewając ponownie alkohol.

- Tak jest!

- Pobierałem tam kiedyś nauki. Mój ojciec chciał abym opuścił wieś, poszedł w świat. Ale ja wolałem zostać. I kiedy, świeć panie nad jego duszą, zmarł, przejąłem gospodarstwo... Czyli to pan, jest tym nowym organistą, o którym wspominał ostatnio dobrodziej na mszy?

- Tymczasowo, aż stary nie wróci do zdrowia.

- Ach tak. Widzi pan niby mała wieś i wszyscy wszystko wiedzą, ale ja mam tu huk roboty i nie wystawiam nosa poza gospodarstwo, w sumie to tylko w niedzielę na mszę. Nie za bardzo do mnie dociera, co tam ludzie mówią.

Nastała chwila milczenia.

- Dlaczego, jeśli można wiedzieć podarował pan mojemu parobkowi gramofon? – ozwał się ponownie właściciel.

- To nie jest… - odpowiedział tamten, ale wtem jakaś myśl przebiegła mu przez głowę i dokończył – to znaczy, czy ma pan coś przeciw temu? To tylko kilka płyt z muzyką akordeonową, powiedział mi, że taką lubi.

- Nie, oczywiście, że nie. Średnio znam się na muzyce. Tylko zastanawia mnie dlaczego taki panicz z miasta robi tak drogie prezenty jakiemuś obdartusowi.

- Mój ojciec ma wytwórnię gramofonów – skłamał ponownie – a z Filipem się zaprzyjaźniłem, przychodził do kościoła słuchać jak ćwiczę.

- Teraz rozumiem, dlaczego paradował w kościelnym ubraniu w zwykłe dni. Myślałem, że już do reszty mu odbiło. Pewnie miał pan z nim tam niezły ubaw co?

- Tak – powiedział bez przekonania Maurycy i zaraz wypił jednym haustem postawiona przed nim wódkę – bywa całkiem śmiesznie. A teraz wybaczy pan, muszę już wracać, Borowiczowa czeka z kolacją. Ale może odwiedzę jeszcze Filipa.

- W takim razie do zobaczenia – pożegnał go podając mu dłoń.

- Do zobaczenia – powiedział i szybko wyszedł z izby.

 

***

Tym czasem Filip siedział na swoim łóżku ciągnąc piękna melodię. Na dworze już pociemniało, tak że w izbie niewiele co było widać. Jednak on nie przerywał gry dając upust wszystkim brzmiącym w nim dźwiękom. W czasem nieco fałszywym śpiewie starej harmonii brzmiał szum drzew i rzeki, śpiew porannych ptaków budzących go o świcie, warkot os i delikatne trzepanie motylich skrzydeł. Melodia wciąż zmieniła się, raz to gasnąc po to by chwile potem eksplodować bogactwem brzmienia. Nagle wpadł na wspaniały pomysł, było to dla niego sporym zaskoczeniem - rzadko zdarzało mu się coś takiego, ale natychmiast skończył grę, schował instrument i wyszedł z izby. Postanowił pójść to wiejskiej gospody. Pomyślał, że skoro jego muzyka spodobała się miastowemu paniczowi, może także spodoba się innym chłopom. Kiedyś chodził często do oberży. Przestał z powodu ogromnej ilości szyderstw pod jego adresem, których rzucaniem prześcigali się pijani goście. Prawdę mówiąc, tylko to uchroniło go przed popadnięciem w alkoholizm. Teraz jednak jakaś ogromna chęć udowodnienia swojej wartości, pchała go do zrealizowania szalonego pomysłu.

Karczma mieściła się niedaleko kościoła. Już z daleka usłyszał panujący w niej pijacki, sobotni harmider. Przez jasno oświetlone okna mógł dostrzec bawiących się ludzi. Chciał nawet cofnąć się, w obawie, że może stracić swój kurczowo trzymany skarb. Ale pomyślał, że w takim wypadku panicz z miasta, który był jego jedynym przyjacielem, na pewno się za nim wstawi. Niewiele myśląc przyspieszył kroku, pchnął drzwi i znalazł się wewnątrz. Natychmiast uderzył go typowy dla tego miejsca odór strawionego alkoholu i dymu tytoniowego, który obficie spowijał całe pomieszczenie. Wypatrzył miejsce w przeciwległym kącie i ruszył w jego kierunku. Był już w połowie drogi, kiedy nagle ktoś za jego plecami zawołał:

- Filip!!! Kopę lat!

Był to młody Matys, syn jednego z tutejszych gospodarzy, uwielbiał mu dokuczać. Kiedyś upił go do nieprzytomności, a potem wrzucił nagiego w stertę gnoju leżącego na polu. Chłopak zdębiał. Powoli obrócił się w jego stronę.

- Co ty tam taszczysz? Wyjeżdżasz?

- To akordeon – wycedził.

- Do czego akordeon?

- Pewnie ukradł! – rzucił ktoś inny.

- Coś ty – odezwał się barman – on na to za głupi.

Sala wybuchnęła śmiechem. Kiedy śmiech przycichł Filip powiedział:

- Może ja jestem głupi, ale za to wiem, że akordeon służy do grania.

Słowa te uczyniły na sali ogromne wrażenie. Zapadła cisza. Matys poczerwieniał na twarzy podszedł do stojącego na środku sali Filipa i wyrwał mu walizkę. Otworzył ją i wyciągnął instrument, chwycił go i nieudolnie naśladując ruchy grającego, fałszował przy tym plugawą wiejską przyśpiewkę:

- Och zagraj mi piękny Cyganie,

niech ci kutas w gardle stanie!

Sala znów zarechotała. Pijany wydurniał się jeszcze przez chwilę, po czym widząc, że publika traci zainteresowanie powiedział:

- To może teraz Filip!?

Zgromadzeni znów zwrócili ku nim swoje twarze. I zaczęli skandować:

- Filip! Filip! Filip!

Matys oddał mu instrument, a on chwycił go spoconymi z nerwów rękoma. Wrzawa była jednak zbyt wielka by ten mógł zacząć grać. Wrzask przerwał właściciel krzykiem:

- Uciszcie się do cholery!

Kiedy nastała względna cisza, chłopak poruszył miech. Jednak z jakiegoś względu, spowodowanego najprawdopodobniej wygłupami Matysa instrument wydał dziwny fałszywy dźwięk. Wszyscy natychmiast wybuchnęli śmiechem, jednak w miarę, kiedy pijacki rechot cichł w jego miejsce zajmowała niebiańska melodia i krótkie okrzyki zdumienia. Filip grał z zamkniętymi oczami. Był daleko od zadymionej gospody, od kpin i strachu. Czuł muskający go ciepły letni wiatr, jasne promienie słońca wpadające przez niedomknięte powieki i zapach polnych kwiatów. Muzyka przepływała przez niego sama prowadząc jego dłonie, które po omacku bez problemu znajdywały klawisze. Czas nie miał znaczenia, mogło upłynąć kilka minut lub godzina. Kiedy skończył otaczała go nieprzenikniona cisza. Powoli otworzył oczy. Tłum ludzi zgromadzonych w pomieszczeniu wpatrywał się w niego siedząc w bezruchu. Niektórzy mieli lekko otwarte usta, z których powypadały fajki. Inni trzymali w palcach papierosy, które dawno spopieliły się do końca. Cisza trwała dobre dwie minuty. Wreszcie ktoś zaczął klaskać i wtem salę porwała burza oklasków. Przed Filipem pojawił się kufel najlepszego piwa, tłum nalegał, by zagrał jeszcze. A on grał, tym razem melodie znanych szlagierów, więc pijani śpiewali przy jego akompaniamencie. Co chwila ktoś klepał go po plecach i przynosił trunki. Chłopak grał cały czas robiąc, tylko krótkie przerwy na picie. Rosnące upojenie alkoholem wcale nie przeszkadzało mu w grze. Karczma natomiast poderwała się do tańca i tańczyli w niej wszyscy, jak przy jakimś święcie - do zupełnej utraty sił. Była już późna noc kiedy skończył grać i wrócił do siebie na spoczynek. Nigdy wcześniej nie zasypiał tak szczęśliwy, nareszcie czuł, że jest coś wart i inni są w stanie to dostrzec.

Następnego dnia, jak zwykle ubrany w odświętną koszulę, udał się do kościoła. Wchodząc spojrzał ku górze, skąd dostrzegł pozdrawiający uśmiech Maurycego. Po wykonaniu całego szeregu dziwacznych i niezrozumiałych gestów należących do eucharystii. Chłop wdrapał się na chór. Maurycy zbierał właśnie nuty z pulpitu i szykował się do zejścia.
- O! Witaj!

- Dzień dobry! - odpowiedział chłop.

- Mam pewien pomysł, przyszedłbyś do kościoła jak zwykle, po zachodzie?

- Mogę.

- Wspaniale, ja lecę teraz na obiad, to do wieczora! - Powiedział i zbiegł szybko zostawiając wieśniaka samego.

Ten zszedł powoli i wychodząc z kościoła skręcił w drogę prowadzącą w dół niewielkiego wzgórza, na którym usytuowano świątynię.

- Hej Filip! - krzyknął ktoś za jego plecami.

Chłopak obrócił się, w odległości kliku kroków za nim szła w odświętnej sukni Halina Matysówna, której brat wielokrotnie publicznie go poniżał. Chłopak wystraszył się, nie zwolnił kroku, dziewczyna podbiegła i zrównała się z nim.

- Słyszałam wczoraj jak grałeś, podobało mi się.

- Tak?

- Tak. Jesteś zdolny.

- Głupi.

- Uwierzyłeś w to, bo ciągle ci tak gadano.

Chłopak zmieszał się zupełnie i nie odpowiedział. Przyspieszył tylko kroku i zarumienił się na całej twarzy. Dziewczyna musiała prawie biec, by dotrzymać mu kroku, lecz nie dawała za wygraną.

- Filip, ty się znasz na krowach.

- Tak, a bo co.

- Jedna nasza jałóweczka coś nie domaga, nie je, nie pije, może byś przyszedł zobaczyć? Ojciec i brat pojechali z rana, wieczorem będą, a ja sama nie wiem co począć.

- Zobaczyć mogę.

- Więc chodź! - Powiedziała szarpiąc go za ramię w kierunku gospodarstwa.

Gospodarstwo Matysów było o wiele większe, od tego od którym pracował, jednak znacznie bardziej zaniedbane i biedniejsze. Kiedy przeszli przez bramę, Filip szybko skierował się ku oborze, jednak Halina, ponownie szarpnęła go za rękę i powiedziała:

- Tutaj... Jest w stodole...

Filip wszedł do środka przez uchylone drzwi. Słoma wypełniała to miejsce przyjemnym zapachem, ciepłe czerwcowe słońce wpadało przez szczeliny w deskach, rysując w powietrzu wypełnianym kurzem smugi.

- I gdzie ta jałóweczka?

- Tutaj - odpowiedziała Halina stojąc za jego plecami. Kiedy ten odwrócił się, zrzuciła z siebie przez ramiona swoją długą suknię, odsłaniając przed nim swoje zupełnie nagie ciało.

- Nie rozumem. - Wypalił, sparaliżowany strachem i innym nieznanym mu wcześniej uczuciem.

Dziewczyna podeszła do niego, zarzuciła mu na szyję swoje blade ramiona i z uśmiechem patrząc w jego oczy powiedziała:

- Zaraz zrozumiesz.

I zatopili się oboje w miękkim, ciepłym sianie.

 

III

- Hej, słuchasz mnie??? - zapytał Maurycy pstrykając mu przed nosem palcami.

- Tak.

- Rozumiesz co powiedziałem?

- Mam zagrać te dźwięki, które grają w mojej głowie.

- Doskonale. Rozumiesz po co?

- Bo chcesz o nich napisać...

- Zapisać. W nutach. Ale graj, niczym się nie przejmuj...

Filip położył palce na klawiszach organów. Delikatnie, ledwo muskając ich powierzchnie, upuszczał nieco powierza z miechów przez najcieńsze piszczałki. Stopniowo schodził niżej, dodawał melodii tempa i rytmu, by potem znów zwolnić i powrócić do delikatnego muskania wysokich tonów i kiedy już zdawało się, że zaraz nagle melodia zupełnie wygaśnie, przywrócił nagle jej główny motyw wplatając go w skomplikowane pasaże. Szyby kościoła drżały od bogactwa dźwięków. Jeszcze nikt wcześniej nie wydobywał z tych organów, jeżeli z jakichkolwiek organów na świecie takich brzmień i niesamowitych kombinacji dźwięków - nieskażonych żadnymi akademickimi regułami czy trendami, będącymi po prostu odzwierciedleniem uczuć, lęków i radości prostego człowieka z niezwykłym darem. Maurycy tymczasem, z ogromną wprawą biegał wiecznym piórem po arkuszach w pięciolinie. Starał się zapisać jak najwięcej i nie przeszkadzało mu w tym mordercze tempo niektórych fragmentów utworu, który trwał dobre dwie godziny.

Po wszystkim Maurycy z uwalanym tuszem nadgarstkiem rzucił w kąt wypisane niemal do cna pióro i powiedział:

- To było niewyobrażalnie pięknie. Ale grałeś zupełnie inaczej niż do tej pory, nie myślałem, że to w ogóle możliwe, ale po prostu, lepiej.

- To przez dźwięki - powiedział wskazując palcem na swoje czoło Filip - zmieniły się.

- Zmieniły? Jak?

- Nie wiem tak jakoś. Może ona mi to zrobiła.

- Ona?

- Taka Halina Matys, ze wsi.

- Zakochałeś się?

Filip zaczernił się i szybko odwrócił twarz w stronę klawiatury.

- Zakochałeś się!

- Przestań!

- To nic złego. To ludzkie. Nic dziwnego, że twoja muzyka tak wypiękniała. Miłość czyni cuda...

Widząc skrępowanie swojego towarzysza dodał:

- Na dziś koniec. Ja muszę uporządkować swoje zapiski, a Ty idź się wyśpij, odwaliłeś kawał dobrej roboty. Przychodź co wieczór i niech miłość ci służy!

Od tamtej pory za dnia Halina odwiedzała Filipa na pastwisku, tam pośród krów, nad brzegiem rzeczki, z dala od oczu ciekawskich, oddawali się miłosnym uniesieniom. Wieczorami on, wdrapywał się na strome schodki chóru i grał odtwarzając w głowie przeżycia minionych godzin. Kiedy pewnego razu deszczowa pogoda przeszkodziła ich spotkaniu, zagrał smutną pieśń mając w wyobraźni jedynie obraz szarych kamieni obmywanych wartkim nurtem niewielkiej rzeki. Maurycy wszystko notował, następnie nocami, swoje bazgroły porządkował w schludne partytury, a oryginały palił w niewielkim piecyku w pokoju na poddaszu. Pewnego dnia przyniósł gotowe woluminy do kościoła i rozłożył przed Filipem.

- Brakuje tylko tytułu. Masz jakiś pomysł?

Filip zamyślił się głęboko i przejechał dłonią i powiedział.

- Grając, cały czas myślałem o moim pastwisku, o rzece i o niej, o tym jak leżymy wśród traw. Więc może „Pastwisko”?

- A co powiesz na „Wśród traw”?

- Może być...

Maurycy zamaszystym pismem zapisał tytuł na okładce pierwszego z tomów.

- Oto największe dzieło, wszech czasów w dziejach muzyki organowej. - Powiedział poważnie. - W innym świecie, to jest warte bardzo dużo pieniędzy. Muszę jutro wracać do miasta, stary organista ma się już dobrze. Jedź ze mną! Będziesz bogaty! Będziesz grywał kiedy tylko będziesz chciał, wszyscy będą ci klaskać i nikt nigdy nie nazwie cię więcej głupcem! Tylko musisz zdobyć się na odwagę. Pomogę ci. Pomyśl tylko! Co czeka cie tam, a co tu? Chcesz do końca życia wypasać krowy?

Filip ponownie zamyślił się głęboko.

- Dobrze. Ale nie pojadę sam. Albo zabiorę ją ze sobą, albo zostanę tu. Muszę ją zapytać.

- Ruszam jutro po południu, przyjdź powiedzieć, co zadecydowałeś.

Następnego dnia Filip wyszedł naprzeciw Halinie idącej do niego.

- Dzień dobry! - powitała go szczerym uśmiechem.

- Wyjedź ze mną do miasta.

Dziewczyna przystanęła zszokowana.

- Po co?

- Tam mogę być bardzo bogaty. Ożeniłbym się z tobą. Mielibyśmy dom. Nie musielibyśmy się kryć na pastwisku. Tylko pojedź ze mną.

- Skąd ty niby miałbyś mieć te pieniądze? - powiedziała uśmiechając się ironicznie.

- Z mojego grania.

- Kto ci takich bzdur naopowiadał? Byłeś w ogóle kiedykolwiek w mieście? Ludzie mają jednak rację, jesteś głupi jak but. Chcesz to jedź! Szukaj szczęścia. Ale mnie w to nie wciągaj, ja zostaję tu. A ty rób co chcesz.

Dziewczyna odwróciła się na pięcie i pobiegła w przeciwnym kierunku. Filip powlókł się powoli na wzgórze kościelne. Maurycy krzątał się w przedpokoju domu, znosząc swoje walizki.

- To co? Jedziesz?

- Zostaję tu! Lepiej być głupim w miłości niż mędrcem bez niej...

- Jak sobie chcesz - wzruszył ramionami Maurycy. Kiedy Filip wybiegł na podwórze, dodał przez zaciśnięte zęby. - Tym lepiej dla mnie, idioto!

Chwilę później Filip z walizkami udał się w kierunku zabudowań Matysów, zastukał w drzwi chaty, otworzył stary ojciec.

- Taaa?

- Nie zawiózłby mnie pan na stację na pociąg? Zapłacę.

- Ja nie. Młody może.

Młody Matys wynurzył się ze stodoły.

- Zaprzęgaj furmankę - polecił mu ojciec - zawieziesz pana na pociąg do Zawarcia.

- Dziękuję - skłonił się Maurycy.

Chwilę później on wraz z młodym Matysem siedzieli już obok siebie mijając zalane letnimi promieniami pola i łąki.

- Pięknie tu, aż żal wyjeżdżać... - westchnął Maurycy.

Matys spojrzał na niego z ciekawością i lekkim rozbawieniem.

- Co? Spodobało się na prowincji?

- Taki spokój, a i dziewuchy ładne.

- Ano, nie wdychają tyle dymu z kominów co miastowe to i ładne...

- Właśnie, pan jest bratem tej ślicznej Haliny, prawda?

- Ano prawda, ale to jeszcze dzieciak, dopiero osiemnaście wiosen, a co spodobała się?

- Mi nie, ale mojemu przyjacielowi chyba tak.

- Przyjacielowi?

- No temu Filipowi ze wsi. Przychodził słuchać jak gram. Mówił, że piękna, że chce się żenić, że ją kocha, a ona jego i że często się widują na wypasie...

- Acha... - Odparł Matys, zacisnął mocno dłoń na bacie i nie odezwał się już ani słowem do końca podróży. Kiedy zajechali pod dworzec wysadził pasażera i nie czekając nawet na zapłatę, pognał konie z powrotem do wsi.

 

IV

Na pogrzeb przyszło dużo ludzi. Praktycznie nikt z sentymentu, większość z ciekawości. W końcu to duża sprawa, a o ich małej miejscowości napisały nawet ogólnopolskie gazety. Prokurator wyjechał poprzedniego dnia - nikt z mieszkańców nie puścił pary z ust, choć każdy wiedział kto i dlaczego zadźgał widłami tutejszego głupka wioskowego. Kulawy organista, zagrał fałszywie parę tonów nad trumną, ksiądz powiedział coś tam od dobrym parafianinie, który nie opuścił żadnej niedzielnej eucharystii. No i tyle, zakopali go w lipowej trumnie.

Jakiś tydzień później, właściciel gospodarstwa, w którym pracował niegdyś Filip wszedł do jego dawnej izby, rozejrzał się po pomieszczeniu i rzucił mimochodem.

- Trzeba pobielić ściany...

Następnego dnia porąbał na drzazgi zużyte meble - w tym malowaną skrzynię, akordeon wrzucił do komórki z rupieciami, a na podłodze, nie byle jakiej bo drewnianej, rozłożył gazety i zabrał się do malowania. Tak się zdarzyło, że obok siebie, znalazły się, nie zwracając niczyjej uwagi dwie strony różnych dzienników, kupowanych od czasu do czasu przez gospodarza.

Na pierwszej z nich w rubryce upchniętej gdzieś na marginesie strony widniała krótka notka:

Prokuratura wojewódzka w mieście Kraków zamknęła dziś dochodzenie w sprawie morderstwa Filipa S. Stało się tak z powodu braku możliwości, wskazania jakiegokolwiek sprawcy tego czynu. Sprawa pozostanie umorzona do czasu, kiedy to pojawią się jakiekolwiek przesłanki, dowody bądź zeznania, które mogłyby się przyczynić do wznowienia postępowania.

Tuż obok niemal nachodząc na tekst owej notki, w rubryce „Wydarzenia kulturalne” widniał duży artykuł ze zdjęciem uśmiechniętej twarzy. Nagłówek brzmiał:

Sensacyja, objawił się nowy genjusz muzyki organowej, być może większy od Sebastiana Bacha.

Dalej pisano:

Od kilku dni publiczność szturmuje drzwi Filharmonji Narodowej, w której to koncertuje niespełna dwudziestodwuletni Maurycy Wójtowicz. Jego błyskawiczna kariera i sukces, przyciągnęły nawet uwagę zagranicznej prasy. W ciągu kilku dni zdobył popularność, a zarazem propozycje gry dla między innemi Opera House w Nowym Jorku. Stało się tak za sprawą jego kompozycyji „Wśród traw”, która zdaniem znawców, wyznacza zupełnie nowy, przełomowy, nurt w muzyce. Kto nie wierzy w genjusz tego młodego człowieka, niech idzie przekonać się o nim na własne uszy, tylko do soboty w budynku Krakowskiej Filharmonji.

 

(2013)

Bogusz Jan Szulc
Bogusz Jan Szulc
Opowiadanie · 29 września 2013
anonim
  • Łukasz Sroczyński
    Muzyka to balansowanie między radością a smutkiem, między twórczością a niespełnieniem, między życiem a śmiercią - tym tropem zdaje się podążać twoje opowiadanie. Podczas tworzenia muzyki, artysta bierze do ręki instrument, w głowie widzi nuty, które komponują się w coraz bardziej spójną całość, powstają dźwięki, które mają poruszyć pragnienia tłumów. Twórca czasem dostrzega światło, wszystko dzieje się płynnie i ze sporą dozą szczęścia. Tak czynisz ze słowami, tworząc konstrukcję zwartą, w której nie ma zbędnego pośpiechu. Tym razem starasz się zabić landrynkowaty ton gorzkim zakończeniem. To wciąż mnie nie przekonuje, ale kibicuję ci dalej, ponieważ wyrastasz na wywrotowego opowiadacza numer 1.

    · Zgłoś · 11 lat