Literatura

Zamknięte drzwi (opowiadanie)

moonky

Marcel oczekiwał w napięciu na wizytę u lekarza, już za chwilę jego kolej. Zestresowany wpatrywał się w drzwi gabinetu medyka, ponieważ sam nie wiedział jakiej diagnozy może się spodziewać. To właśnie owa niepewność jest największym problemem, kiedy dowie się na czym stoi przyjmie nową sytuację z pokorą, tak przynajmniej sądzi. W poczekalni siedzi sam, zupełnie pusto dookoła, tak cicho że pustkę wypełnia monotonne tykanie zegara wiszącego na ścianie. Wskazówki pokazują godzinę 16:20, to dodatkowo potęguje złość Marcela, bo od dwudziestu minut powinien być w innym miejscu. Nienawidził się spóźniać, nie tolerował tej wady ani u siebie, tym bardziej piętnował za to współpracowników. Jednak w tym przypadku czuł się usprawiedliwiony, gdyż przepuścił matkę z dzieckiem w kolejce do lekarza. Widząc uśmiech na twarzy zatroskanej kobiety poczuł się nieco lepiej, a jak usłyszał słodki głosik z wyrazem ‘dziękuję’ to sam również wypogodniał.

 

Mimo tego wciąż dręczył go problem natury medycznej. Oczekując na wezwanie do gabinetu musiał znaleźć sobie zajęcie, jakiekolwiek byleby tylko wytrwać do momentu, w którym przekroczy próg doktora Markowskiego. Zapomniał telefonu komórkowego, więc mobilne rozrywki odpadają. Nie miał nic, co stanowiłoby byle jaką formę zabicia płynących leniwie sekund. Pochylił się do przodu, oparł przedramiona na kolanach, sprawiło to że rękawy bluzy odsłoniły nadgarstki Marcela ukazując po części ręce. Wpatrywał się w nie przez chwilę, po czym skupił się na włosach rosnących na kończynach. Palcami lewej dłoni potarł miejsce połączenia nadgarstka z przedramieniem, co dało efekt w postaci nowego wzoru na ręce. Marcel przyglądał się z zaciekawieniem temu zjawisku, wyglądało jak rysunek wykonany ołówkiem na śnieżnobiałej kartce papieru. Skojarzył mu się natychmiast z łanami zboża falującymi na wietrze podczas jesieni, obraz ten co pewien czas powracał w snach. On sam podczas tych podróży w świecie niematerialnym wracał do lat szkoły podstawowej. Mieszkał na wsi przez niemal całe dzieciństwo, tam ukończył szóstą klasę, poznał pierwszych kumpli, poznał smak dymu tytoniowego. Spędzał czas tak jak chciał, co później przestało być normą, a stało się rzadkim przywilejem. Falujące łany zboża to ten fragment krajobrazu, który bardzo lubił. Tęsknił za nim i to pewnie dlatego śnił o dawnym życiu, wówczas wszystko było inne…

 

Lato 1996 roku to okres piekielnego upału, nieznośnego dla ludzi pracujących w polu oraz dla tych w mieście. Dla dzieciaków mających wakacje było tak jak trzeba. Jest tyle możliwości, choćby ochładzające kąpiele w jeziorze. Marcel właśnie w taki sposób relaksował się wraz z przyjaciółmi. Radość to wielka, przyjemność niewątpliwa, a i uciechy co nie miara. Jednak ktoś wpadł na pomysł, aby pokopać piłkę na pobliskim boisku. Reszta towarzystwa pomyślała: ‘czemu nie?!’ Dość szybo zgraja chłopaków zorganizowała się toteż doszło do rywalizacji futbolowej. Drogą eliminacji wybrano kapitanów, którzy dobierali sobie poszczególnych zawodników. Oczywiście w cenie byli najlepsi, dlatego to oni w pierwszej kolejności zasilili składy. Na koniec wybierano ‘odrzuty’, czyli niezbyt zdolnych kopaczo - biegaczy. W ostatniej grupie znalazł się również Marcel. Trafił do ekipy teoretycznie słabszej, bo miała ona w swoich szeregach tylko jednego reprezentanta szkoły w piłce nożnej. Po krótkiej naradzie ustalono kto jakie zajmie miejsce na boisku. Tiptopki doprowadziły do tego, że mecz zaczną ci mocniejsi. Jedyny potrafiący potężnie, głośno gwizdnąć dał sygnał do pierwszego kopnięcia piłki. 

 

Zgodnie z przewidywaniami przewagę mieli TYTANI(tak dumnie się nazwali). Po kilku akcjach prowadzili 2:0 i nic nie wskazywało na to, iż losy meczu da się odwrócić. FC PORAŻKA(autonomizacja) tworzyła nieskładne akcje, bez pomysłu grając najczęściej na Krystiana, który ogarniał jako tako temat futbolu. Ale zazwyczaj był szybko podwajany i nawet on tracił piłkę. Z tego robiła się kontra, a dalej po okiwaniu większości drużyny prosta droga do bramki. Jeden obrońca, bramkarz oraz pędzący Karol z piłką. Po obu stronach miał partnerów, Adama i Bartka. Marcel jako stoper nie mając wyboru ruszył na napastnika, a ten zaczął bawić się z nim w kotka i myszkę. Chciał go ośmieszyć, więc zaczął kapkować przed nim, dodatkowo licząc postępy na głos. Zlekceważył Marcela, co chłopak wykorzystał na swoją korzyść. Niespodziewanie przejął futbolówkę i prędko gnał na połowę przeciwnika. Dało to impuls do ataku reszcie drużyny, którzy nagle zerwali się do biegu. Marcel rozejrzał się i podał do Krystiana. On minął Przemka zakładając mu siatkę. Pędził wciąż, a razem z nim kilku innych chłopaków. Podał lobem do Janka, który przyjął piłkę prawą nogą, aby po chwili oddać ją do Damiana. Ten stanął sam na sam z bramkarzem, dlatego nie zastanawiał się i po prostu huknął z całej siły w środek bramki… GOOOL! Po rękach golkipera. Szał Damiana i reszty jakby właśnie pokonali Koepkego z reprezentacji Niemiec. 

 

- I tak trza grać, kurwa! - motywował Marcel. 

 

TYTANI zawiedzeni rozwojem sytuacji, lecz rozpoczęli granie na nowo. Tym razem nie szło tak gładko jak wcześniej. FC PORAŻKA stawiała twardy opór psując szyki przeciwnikom, potrafili wyprowadzać groźne kontry, które siały popłoch pod bramką tych ‘lepszych’. Mimo to nie udało się strzelić kolejnych goli, co więcej stracili bramkę po uderzeniu z kilku metrów. Wszyscy dawali z siebie jak najwięcej, nie oszczędzając się ani na moment. W potwornym upale powodowało to ogromne zmęczenie, pot lał się po czole każdego obecnego na placu gry, dotknęło to również golkiperów. W końcu zapadła decyzja o przerwaniu meczu. Obie drużyny padły na ziemię, część doczołgała się pod drzewa gdzie chronił cień. Chłopcy byli bardzo wycieńczeni, lecz FC PORAŻKA odpoczywała z podniesioną głową. Wykrzesali maksimum ze swoich umiejętności, grali z zaangażowaniem, sercem oraz walką zaimponowali kolegom.

 

- Jeszcze trochę i wyciągnęlibyśmy na remis!
- Taa, na pewno! - ironizował Przemek
- Poczekaj… jak wznowimy to zobaczysz! - Marcel nie odpuszczał
- Strzeliliście jednego gola, tylko… dajcie spokój…
- Trzeba wam przyznać - nie pękacie! - wtrącił Karol 
- No prawda, dajecie radę! Ale TYTANI i tak…

 

Adamowi przerwał grzmot, co zwiastowało burzę. Chłopaki zapominając o zmęczeniu zerwali się i uciekli do domów. Najbardziej wiali ci, którzy siedzieli pod drzewami, w tym Marcel.

 

- Dokończymy jutro co nie?!
- Tak, spoko - to na razie wszystkim! - rzucił Przemek
- Nara! - chórem krzyknęła cała reszta.

 

Chwilę później zaczęło kropić, by ostatecznie nastała ulewa. Całkowicie zmieniło to krajobraz, zalało ulice i pola, wszelkie ścieżki rowerowe zmieniły się w błotne aleje, a ludzie jak przeklinali upał, tak teraz psioczyli na deszcz. Marcel bezpiecznie dotarł do domu, cały przemoczony ale czas spędzony z kolegami uznał za przyjemny. Cieszył się z tego, iż udało mu się poderwać zespół do walki. Nikt go otwarcie nie pochwalił, jednak on sam czuł się świetnie. Dał impuls do rozpoczęcia akcji, po której padł gol. Zgodnie z zasadą: ‘Skoro nikt cię nie chwali, to pochwal się sam!’

 

Marcel lubił powracać do takich chwil, zawsze podbudowywało to jego ego i dodawało pewności siebie. Poza tym musiał zając czymś myśli, czymkolwiek więc czemu nie miłym wspomnieniem z dzieciństwa. Jednak wciąż czekał na wizytę u lekarza.

 

- Ile to może jeszcze trwać?! Co ta babka tam robi? Rodzi drugie dziecko, czy co?

 

Nabierał przekonania, iż przepuszczając matkę z dzieckiem popełnił błąd. Zwyciężyła ta uległość/uprzejmość wobec innych, zwłaszcza kobiet. Pięknych niewiast, bo ta konkretna zdecydowanie jest urodziwa. Chociaż zdarzało się, że cecha ta(uległość) bywała użyteczna i spełniała pozytywną rolę. Najlepszym przykładem będzie tutaj przypadek kiedy to Marcel pobierał nauki gry na gitarze elektrycznej…

 

 

 

Rok 2003, lato tym razem w mieście. Cała rodzina przeprowadziła się tutaj, bo ojcu udało się sprzedać ziemię po bardzo dobrej cenie. Zadecydował także inny czynnik, chodzi o szkoły których poziom znacznie przewyższa te wiejskie. Stefan, ojciec Marcela miał fach w ręku dlatego postanowił założyć firmę świadczącą usługi tzw. ‘złotej rączki’. Mama Danuta zajmowała się dzieciakami oraz gospodarstwem domowym. Rodzina zamieszkała na przedmieściach w dość skromnym, ładnym domku do którego przylegał niewielki ogródek, nieco zaniedbany. Również domostwo wymagało odświeżenia, choć nie był potrzebny wielki nakład pracy. W ciągu tygodnia udało się zrobić tyle, aby można spokojnie przyjmować gości. Marcel wraz z rodzeństwem, podobnie jak mama i tata, bez problemu zaaklimatyzowali się w nowym środowisku. Okolica cicha, a do tego sąsiedzi przyjaźnie nastawieni. Ojciec Marcela powoli, ale z postępami rozwijał firmę zdobywając kolejne zlecenia. Na początku działał jako jednoosobowa ‘korporacja’, lecz po kilku tygodniach zatrudnił dodatkowo dwie osoby. Pocztą pantoflową poszła wieść o rzetelnym fachowcu, który wykonuje powierzone mu zadania w terminie, dokładnie i solidnie. To najlepsza reklama, dzięki czemu Stefan nie żałował przeprowadzki do miasta.

 

Marcel oprócz życia szkolnego miał także pewną pasję - muzykę. Odtwarzacz grał kiedy tylko pozwalała na to okazja. Dominowały riffy elektrycznych gitar, mocne brzmienia ‘ściany dźwięku’, dające odprężenie lub pobudzenie oraz pozwalające prowadzić gadki o ulubionych zespołach z nowymi kolegami. To w łatwy sposób wprowadziło go do towarzystwa, przełamało pierwsze lody. Jednak Marcel miał ambicję nauki gry na gitarze, bo podziwiał Jerrego Cantrella, Slasha oraz Jimmiego Page’a i chciał mieć takie umiejętności jak oni. Powoli nudziło go tylko bierne słuchanie, pragnął czegoś więcej. Taka jest jego natura, najpierw podziw, a następnie naśladowanie tego co robią najlepsi. Na aukcji internetowej kupił gitarę, ale akustyczną… cóż… od czegoś trzeba zacząć. Marcel katował instrument godzinami, starał się na własną rękę dojść jak to działa. Czytał w sieci o technikach gry, chwytach, pozycjach gryfu, lecz doszedł do wniosku iż nie idzie mu tak jak powinno. Uważał(słusznie zresztą), że fałszuje i nie potrafi wydobyć czystego dźwięku. Postanowił poszukać pomocy, znów w Internecie…

 

Sobota, wolny dzień od szkoły. Marcel pojechał autobusem do centrum miasta, gdzie umówił się z Markiem Wiernikowskim. Któż  to? Facet ogłosił się na jednym z forów, przedstawił się jako wieloletni muzyk sesyjny, multiinstrumentalista, który w przystępnej cenie jest w stanie nauczyć gry na gitarze(elektrycznej bądź akustycznej) każdego chętnego. Laurkę wystawili mu wdzięczni uczniowie podpisujący się pod postem autora. Marcel uwierzył audytorium dlatego zadzwonił pod podany numer telefonu. Dogadali się i chłopak był już o krok od mieszkania Marka. Drzwi klatki schodowej uchylone, więc nie jest konieczne dzwonienia domofonem pod numer 3. Wszedł i od razu poczuł się niczym w labiryncie. O co chodzi? Brak jakichkolwiek cyfr na wejściu do mieszkań, zatem chłopak zgodnie z zasadami logiki liczył po kolei mając nadzieję, że zaprowadzi go to pod pożądany adres. Jeden… Dwa… Zakręt w prawo… ‘O numer 3!’ Zapukał. Czeka, czeka. Ponowił stukanie do drzwi, poskutkowało.

 

- Siema, Marcel tak?
- Tak.
- Marek jestem, wchodź! - zaprosił do środka

 

Lokator to postawny mężczyzna w średnim wieku. Długie włosy, widać iż powoli siwiejące, zaplecione w kucyk biegnący po plecach. Okazała broda, kilka tatuaży na rękach przedstawiających motywy celtyckie. Mieszkanie Marka jest przestronne, nie dominowały meble, tych niewiele obecnych w pokoju. Mnóstwo instrumentów muzycznych, w kącie perkusja, cały zestaw składający się z dużej liczby elementów, tj. bębnów oraz talerzy. To naprawdę robiło ogromne wrażenie, tak jak reszta ’wystroju’. Liczne gitary gęsto osłaniające  ściany, od prostych ukulele i banjo poprzez akustyczne, basowe aż do elektrycznych. Tych ostatnich jest najwięcej, różne modele i rodzaje. Japońskie Ibanezy, amerykańskie Gibsony, a także nietypowe dwugryfowe wiosła.

 

- Siadaj, powiedz mi co chcesz robić? Po co ci granie na gitarze? - zapytał Marek
- Właściwie… chcę po prostu umieć to robić. Sam próbowałem, ale nic mi nie wychodziło. Lubię muzykę i chciałbym też pograć coś samemu.
- Aha, no dobra! Kasę masz?
- Tak, jasne!

 

Wręczył umówiona kwotę, zatem doszło do procesu ‘edukacji’. Na początek Marek opowiedział o budowie instrumentu, o strunach i podziale na wiolinowe oraz basowe. Przedstawił przełącznik, który odpowiada za granie solówek lub do akompaniamentu. Później zaprezentował na czym polega i jak poprawnie nastroić gitarę, poza tym pokazał kostkę do gry(łezkę). Następnie zademonstrował ćwiczenie pt. ‘gra na trzy łapki’. Chodzi o wydobywanie dźwięków trzymając cztery palce na strunach oraz szarpanie tych przy mostku. Zmiana tonacji przez naciskanie coraz mniej palców do strun z tymże gra się na tej samej. Kiedy się kończy należy przejść bliżej mostka i powtórzyć to co poprzednio. I trzeci raz między progami, stąd nazwa ‘gra na trzy łapki’(tak naprawdę łatwiej to pokazać niż opisać).

Marcelowi od początku szło źle, ale Marek nic się nie odzywał, pokazywał aby chłopak powtarzał cały czas. Po kilku minutach zaczęły wydobywać się czyste dźwięki, jednak było to zjawisko rzadkie, niczym olimpiada. W końcu ’nauczyciel’ zabrał głos:

 

- Poczekaj! Chcę ci uświadomić jedną sprawę - to najprostsza metoda nauki gry na wiośle. Łatwiej się już nie da! Weź się w garść! - mobilizował ’ucznia’
- Okej, okej!
- Dawaj jeszcze raz…

 

Chłopak speszył się uwagami, ale wznowił szarpanie strun oraz przekładanie palców. Tym razem prawie udało się uzyskać pożądany efekt, lecz znów tony raniły uszy. Marek dostrzegł gdzie leży problem toteż przerwał:

 

- Stop, kurwa stop! Patrz tam widzisz?! - spytał pokazując palcem oparty o ścianę kij bejsbolowy
- No tak, widzę… 
- Tak jak trzymasz gryf to trzyma się tamten kij to napierdalania sąsiadów! Nie obejmuj go! Kciuk dociska strunę, dlatego fałszujesz! Trzymaj go za gryfem, nie zaciskaj go, masz go opierać! Czaisz?
- Okej, okej…
- I przestań okejować, do chuja! Nie obiecuj, rób!

 

Marcel powstrzymał śmiech z trudem, albowiem strasznie rozbawił go ’kij do napierdalania sąsiadów’. Pomyślał tylko: ’Co to za dzielnica?’ Przemilczał sytuację, zabrał się za ćwiczenie. Rzeczywiście odkąd zaczął panować nad kciukiem to za każdym razem dobrze wychodziła mu ’gra na trzy łapki’. Raz nawet zrobił z tego ’na cztery łapki’, bo zaczął wyżej niż zwykle. Tak czy inaczej opanował pierwsze kroki ufając w 100% Markowi. Nie oburzył się na jego słowa, mimo tego iż wysłuchał wulgaryzmów po swoim adresem. Powstrzymał emocje, chociaż był moment w którym chciał się odgryźć dosadnym stwierdzeniem. Okazał pokorę i uległość, co wpłynęło na postępy w grze na gitarze. 

 

Kolejne tygodnie pokazały słuszność obranej drogi, pół roku później Marcel posiadł niemal taką samą wprawę jak Marek. Zaimponował ‘nauczycielowi’, serio. Mało tego, zaproponował chłopakowi wspólne jam session, czyli granie improwizowane, bez wcześniejszego przygotowania. Teraz ’wiosłowanie’ obu im sprawiało wzajemną radość, Marcel podrzucał swoje spostrzeżenia, pomysły, które próbowali wcielać w życie. Często udawało się osiągać nowe, ciekawe brzmienie. Zdarzało się, że Marek dudnił na perkusji, a chłopak mu towarzyszył podczas kameralnych występów na żywo. Początkowo miał tremę, lecz kiedy publiczność zareagowała pozytywnie to on także stał się optymistą. A wszystko dzięki temu, iż Marcel schował młodzieńczą dumę, nie był zarozumiały tylko cierpliwie wysłuchiwał uwag starszego kolegi. Podążał za nim ufając doświadczeniom multiinstrumentalisty, co bardzo się opłaciło. Zdobył bowiem nie tylko umiejętności gitarzysty, ale również źródło dochodów, o czym później.

 

Tymczasem w czasie teraźniejszym żadnych zmian, Marcel wciąż tkwił przed zamkniętymi drzwiami, patrząc się jak ciele na malowane wrota. Wstał na nogi, bo miał nadzieję na przyspieszenie wydarzeń w gabinecie poprzez stworzenia wrażenia gwaru na poczekalni. Chciał wywołać atmosferę chorych ludzi krzątających się po korytarzu, zatem chodził po całej długości pomieszczenia hałasując, kaszląc czy też imitując nieżyt nosa pociągając im intensywnie. Grał rolę człowieka orkiestry, lecz nic to nie zmieniło, niestety… Zrezygnowany osiadł na krześle, które przyjęło go donośnym skrzypnięciem. Marcel przyjrzał się dokładniej, zobaczył wiekowy mebel rozchodzący się na boki. Mnóstwo pacjentów musiało wysiadywać na nim godzinami, pewnie bujali się na krześle, co odbiło się na jego kondycji. Z pewnością potrzebuje wizyty u ‘doktora’, to poprawiłoby jego stan. ‘Złota rączka’ pomajstrowałaby i krzesło wstałoby na równe nogi…

 

 

 

Jak może pamiętacie ojciec Marcela, Stefan prowadzi firmę świadczącą usługi remontowe, prace ogólnobudowlane, wykończeniowe, itp. To ciężki kawałek chleba, harówka nierzadko od świtu do nocy, w dodatku ciągły stres o nowe zlecenia czy też wynikający z pracowników sprawiających problemy. A jak wiadomo każdy rodzic pragnie dla swojego dziecka, aby powodziło mu się lepiej niż im. Szczególnie mama wywierała presję na syna mówiąc:

 

- Idź na studia, zdobędziesz pracę bez problemu, szacunek, będziesz kimś w społeczeństwie!

 

Marcel był jak najbardziej za tym, bo uczył się dobrze, zdobywanie wiedzy przychodziło mu bardzo łatwo. Jednak w klasie maturalnej zmienił zdanie co do dalszej edukacji. Co się takiego stało? Otóż mając 18 lat chłopak zarabiał spore pieniądze będąc muzykiem sesyjnym. Udzielał się na albumach kilku artystów, nie tylko rockowych. Zaznaczył swoją obecność na krążkach bluesowych, jazzowych, a także popowych piosenkarek. Ponadto koncertował w lokalnych klubach towarzysząc potrzebującym muzykom. Ten świat pochłonął go całkowicie, nie miał zamiaru zmieniać tego stanu rzeczy. Oczywiście chciał zdać maturę, bo nigdy nie wiadomo kiedy może się przydać taki papier. Ale żeby przesiadywać przez co najmniej kilka lat na salach wykładowych, słuchać biernie jakiś dyrdymałów  zamiast od razu zarabiać na siebie?!  Tym bardziej, iż coraz częściej słyszy się o dużej grupie bezrobotnych absolwentów. Dlatego studia nie wydawały mu się mądrym zajęciem. Ojciec wraz z matką przemawiali do jego rozsądku, daremnie krzycząc chórem:

 

- Głupku, zmarnujesz życie! Opamiętaj się, do cholery!

 

W końcu Marcel nie był już w stanie znieść ciągłych kłótni i po prostu wyniósł się z domu. Nie wrócił ze szkoły pewnego piątku, a jako że był pełnoletni miał do tego pełne prawo. Rodzice początkowo zmartwieni nawoływali syna do powrotu, ale po krótkim czasie odpuścili. Zrozumieli jego postawę, zaakceptowali ten wybór i przestali czepiać się go. Być może z obawy, iż stracą z nim kontakt bezpowrotnie. Mimo to Marcel nie zrezygnował z życia na własny rachunek. Stefan wyraził zgodę, natomiast Danuta trochę krzywo na to patrzyła, ale ostatecznie ucieszyło ją to, że syn jest samodzielny. Oboje ze zdumieniem przyznali, iż Marcel dość szybko dojrzał, zwrócili uwagę na dużą rolę muzyki w tym procesie dorastania. Rzecz jasna chłopak dbał również o edukację, uczęszczał do szkoły, pilnie się uczył, co w konsekwencji pozwoliło mu zdać maturę na luzie, bez ‘spinania’ się.

 

Marcel prowadził udane życie, po otrzymaniu wyników egzaminu dojrzałości skupił się w pełni na obowiązkach muzyka. Do swojego repertuaru umiejętności dodał grę na gitarze basowej oraz na… saksofonie! Zachęcił go do tego wiekowy jazzman, który zaproponował chłopakowi ten instrument widząc ogromne zainteresowanie młodego człowieka podczas wspólnego nagrania. Co prawda nie można powiedzieć o tym, że jest wirtuozem saksu, ale czyni regularne postępy. Finansowo wiodło mu się bardzo dobrze, zaczął odkładać pieniądze na własne M. Niczego nie brakowało, biorąc pod uwagę sprawy materialne. Jednak jeśli chodzi o życie uczuciowe… Z tym nie jest już tak różowo, ciężko wytłumaczyć dlaczego. Młody chłopak, przystojny, wzięty instrumentalista, a wciąż samotny. Oczywiście w jego otoczeniu kobiet nie brakowało, lecz on sam wydawał się zawsze speszony w ich towarzystwie. Nie miał pewności wobec płci przeciwnej, nawet jeżeli znał dziewczynę od lat. Tworzył barierę, mur którego nie mógł pokonać. Innym aspektem jest fakt, iż cierpiał na nieustanny deficyt wolnego czasu, zalatany od rana do późnych godzin nocnych. Rozwinięcie relacji polegającej na wzajemnym zaufaniu, zrozumieniu się czy na normalnej, szczerej rozmowie wymaga dłuższej chwili przebywania ze sobą. Trudno wygospodarować choćby pół godziny, więc co tu więcej pisać. Marcel żywi nadzieję, że nadejdą dni kiedy to osiągnie stabilizację i nie będzie musiał gonić tak ślepo za pieniądzem. Póki co jest na dorobku, zatem zaciska zęby godząc się z teraźniejszością przyjmując panujące warunki jako chleb powszedni.

 

Najwyższa pora wyjaśnić co zaprowadziło Marcela do lekarza. Ćwiczył przed kolejną sesją w siebie w mieszkaniu. Zaproponowano mu rolę basisty, więc męczył struny nieustannie od mniej więcej godziny. W końcu jednak postanowił zrobić przerwę i zapalić papierosa, jednocześnie wertował kartki odczytując jak powinien grać. Kilka sekund analizował to aż skupił się na zatruwaniu dymem płuc. Miał świadomość tkwienia w nałogu, który zaprowadzi go do grobu, ale cóż na to poradzić. ‘Trzeba na coś umrzeć!’ - zwykł mawiać gdy ktokolwiek czepiał się kiedy palił szluga. Skończył się truć toteż sięgnął po instrument, wyciągnął kostkę z pomiędzy strun, upadła… Schylił się po nią, w tym momencie wypadła także gitara… ‘Nosz kur…’ Nagle w obu rękach poczuł straszliwy, przeszywający ból. Od łokci aż po końce palców, jakby go piorun strzelił. Kończyny zesztywniały, kompletnie stracił zmysł dotyku. Całkowicie bezwładne, sztywne niczym kołki bez życia. Marcel przeraził się nie na żarty, desperacko zaczął pocierać przedramiona o uda. Niestety żadnej poprawy, dlatego wstał i chcąc pobudzić ręce do życia postanowił dać im wyraźny impuls z zewnątrz. Zarzucał o ścianę kończynami z całych sił, wyglądało to jakby szaleniec walił w mur celem jego obalenia. Rozpaczliwie uderzał coraz mocniej dopingując się krzykiem, obraz starań Marcela był przerażający. Jednak wykazał ambicjonalną determinację, która ostatecznie dała pozytywny efekt. Nagle poczuł ból, niezbyt silny co prawda, lecz ucieszył się niczym dziecko na Boże Narodzenie. Powoli odzyskiwał pełne czucie zarówno w przedramionach jak i w dłoniach. Ogromny kamień spadł mu z serca, ulga niesamowita aż padł na kolana z radości. 

 

Dla pewności masował obolałe ręce na przemian w nadziei, iż problem nie powróci. Przestraszył się tak pierwszy raz, wizja paraliżu lub co gorsza amputacji równałaby się katastrofie. Skoro pracuje jako muzyk, a kończyny są niezbędne do funkcjonowania w tym zawodzie, to byłby to dla Marcela definitywny koniec. No chyba, że nauczyłby się grać na harmonijce ustnej zamontowanej na statywie. Właśnie te wyobrażenia zaprowadziły go do gabinetu lekarza rodzinnego. Nie jest to szczera prawda, albowiem wciąż okupuje poczekalnię. Denerwuje się stanem bezczynności, tym bardziej iż sam się do tego przyczynił, a dodatkowo od ponad pół godziny powinien uczestniczyć w sesji nagraniowej. Zamiast studia siedzi na lichych krześle w długim korytarzu, w głuchej ciszy otoczony brakiem żywego ducha. Coraz większa złość w nim wzbiera, musi odreagować bo inaczej zeświruje. ‘Zajarać muszę…’ - pomyślał. Martwi go tylko co stanie się jeżeli ktoś jeszcze przyjdzie do poczekalni kiedy on będzie palił szluga. W jaki sposób udowodni, iż teraz to on ma prawo wejść do lekarza? Oznaczyć teren?! A zresztą - przecież zauważy jeśli ktokolwiek nowy wejdzie do budynku. Wstał z krzesła, szybkim krokiem powędrował na zewnątrz gdzie wyciągnął papierosa oraz zapalniczkę. Fajka do ust, do szluga ogień, zaciągnięcie i już pozorne odprężenie. Zastanawiał się czy podobnego rezultatu nie dałby smoczek w gębie. Na pewno jest to dużo zdrowsze i tańsze, ale czy uspokaja? Potok myśli przerwał atak bólu w lewej dłoni, dokładnie w samym środku dłoni promieniujące cierpienie jakby kość pękła.

 

- AAAAAA! Ja pierdolę!

 

Znów rękę ogarnęła bezwładność, jednoczesny ból oraz paraliż. Naprzemienność bodźców, prawdziwy horror aż przestał odczuwać cokolwiek. Sprawną dłonią rozpoczął masaż tej ‘martwej’. Tym razem nie pomogło, wpadł na irracjonalny plan, ale w tej chwili nie miał nic lepszego w głowie. Wyjął papierosa z ust i przytknął go do sparaliżowanej dłoni. Dociskał peta, kreślił wzory, ale wszystko to na próżno. Jedynym efektem są bardzo widoczne rany na całej dłoni. Widok jest makabryczny, do tego Marcel nie odzyskał władzy w ręce. Chłopak z tej bezsilności zaczął wyć jak zwierzę, które wpadło w sidła. Oczy zaszklone od napływających łez, przynajmniej pozwoliło to nie patrzeć na bezużyteczną dłoń. Krzyczał do nieba na cały głos, jednak nikt nie reagował. Całe otoczenie głuche na gehennę Marcela, ludzie zajęcie swoimi problemami. Zrozpaczony powłóczył nogami do kliniki, wyglądał naprawdę kiepsko, trzymając się za ramię powoli zbliżał się… upadł… Głowa trafiła w kant schodów przez co rozciął łuk brwiowy, następstwem czego oprócz łez jego twarz oblała krew. Poczuł chłód i zaczął trząść się z zimna. Naturalnym odruchem zaczął drgać cały, świadkami tej sceny są dwie starsze panie. Nie mogły przejść obok sytuacji obojętnie.

 

- Jadzia patrz, biedny chłopiec!
- A tam, jaki on biedny?! Widzisz jak ubrany? Pewnie naćpany albo na głodzie jest! Tak się dygocze, prochów chce żebrać! - zawyrokowała
- No coś ty, chory jest. Młodzieńcze…
- Zostaw śmiecia, nie tykaj się go! Broń cię Boże! Zarazi cię jeszcze jakimś syfem, bo to wiadomo co taki brał, z kim sypia?! Niech się męczy, sam sobie winien! Idźże stąd brudasie, to nie miejsce dla ciebie!
- Jako tak możesz, Jadzia? Trzeba pomóc…
- Chodź lepiej, bo już my są spóźnione! Kolejkę nam zajmą.
- A racja, idziemy!

 

Marcel nie zareagował na to wcale, miał większy problem. Powoli przestawał widzieć cokolwiek, a reszta organizmu też odmawiała dalszej współpracy. W uszach szumiał jednostajny sygnał, pisk który dławił wszystkie myśli. Teraz ciało całkowicie odmówiło posłuszeństwa, Marcel nie odczuwał kompletnie żadnych bodźców. Ogarnął go spokój, nareszcie - nic nie boli, koniec cierpienia, życie ustało. Drzwi są już zamknięte, nikt ich nie otworzy… 


niczego sobie– 3 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Alicja Kubiak
Alicja Kubiak 29 pazdziernika 2013, 19:44
Proszę o powściągliwość i omijanie niecenzuralnego słownictwa.

Moonky, obiecałam zająć się Twoimi tekstami. Są długie, dlatego muszę na nie przeznaczyć dużo czasu. Pozwól, że zrobię to w nadchodzące dni wolne. Powinnam dać radę :)

Niecenzuralne wpisy nie dotyczą twórców na wywrota.pl i proszę je ignorować. Ich autor ma problemy z samooceną i w związku z tym stara się odegrać na lepszych od siebie. Niskie to pobudki i próby dowartościowania samego siebie.
moonky
moonky 31 pazdziernika 2013, 19:06
Dzięki że chcesz poświęcić wolny czas na czytanie tego co napisałem, mam nadzieję że nie pożałujesz :)
Alicja Kubiak
Alicja Kubiak 1 listopada 2013, 13:21
W tym jednym tekście zawarłeś kilka opowieści. Gdybyś spróbował na każde z nich spojrzeć oddzielnie, na pewno byś zauważył, że mogą stanowić odrębne rozdziały, całkiem pokaźnego objętościowo opowiadania. Masz świetne dialogi. Tylko dlaczego tak mało? Czy myślałeś o potraktowaniu tego tekstu jak szkic do czegoś większego?
Błędy są ale poradzisz sobie z ich eliminacją.
Tekst ciekawy i przeznaczony dla specyficznego czytelnika.
Do teraźniejszości (jako rozdziału-przerywnika dla poszczególnych rozdziałów-wspomnień) dodałabym kilka "akcji" z korytarza. Są sprzątaczki, pielęgniarki, czasami przemknie potargany lekarz z nieobecnym wzrokiem, to jakiś dzieciak zgubi się matce, przywiozą kogoś ciężko rannego, ktoś zasłabnie, straci przytomność... albo można "podsłuchać" rozmowę starszych ludzi o ich bolączkach, albo narzekania na dzisiejszą młodzież. Możesz to zrobić w tonie złośliwym albo żartobliwym. Można też sięgnąć do "strych, dobrych czasów" - pogrzebać w historii.
Masz wiele możliwości. Poruszasz ciekawe tematy i możesz w nie wejść głębiej. Nie masz problemów z objętością treści. Jednak osobiście wolałabym przeczytać Twoją książkę (papier), nie migotanie monitora komputerowego.
moonky
moonky 1 listopada 2013, 18:40
bardzo Ci dziękuję za wyczerpującą ocenę i do tego pozytywną, Twoje spostrzeżenia wezmę pod uwagę pisząc coś nowego... wolałabyś książkę, serio? kto byłby na tyle odważny aby ją wydać w dzisiejszych czasach...
Alicja Kubiak
Alicja Kubiak 10 listopada 2013, 21:07
W dzisiejszych czasach wydawnictwa nie wydają książek z własnych środków, chyba że już coś osiągnąłeś. Jeśli wydasz książkę własnym kosztem i odniesie ona sukces na rynku czytelniczym, krytyki literackiej i w świecie dziennikarskim, wtedy nie opędzisz się od wydawców.
calvados
calvados 26 stycznia 2014, 16:11
hm... powinnam tu wcześniej zajrzeć, zawsze długość tekstu mnie zniechęcała, nie lubię czytać na kompie, Alicji zdecydowanie warto posłuchać......
moonky
moonky 26 stycznia 2014, 17:46
calvados... lepiej późno niż wcale:) , dzięki że przebrnęłaś przez tekst, oceniłaś i dodałaś komentarz, a jeśli chcesz to opowiadania mogę Ci wysyłać pisane tradycyjnie, w zeszycie...
Usunięto 2 komentarze
przysłano: 25 pazdziernika 2013 (historia)

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca