Pożegnanie skazańca (część pierwsza)

Dominika Ciechanowicz

 

1.

Zanim zakopaliśmy go pod krzywą brzozą, przy samej bramie cmentarza, zanim odprowadziliśmy do domu jego roztrzęsioną (Parkinson) matkę i zanim pokłóciliśmy się o sprawy fundamentalne (czy życie ma sens: Maciek, że owszem, ja, że nie); zanim więc odegrany został cały ten spektakl z gatunku dramatycznych z księdzem i nieboszczykiem w rolach głównych, miały miejsce wydarzenia co najmniej szczególne. A wszystko zaczęło się jakiś miesiąc wcześniej, w słoneczny wrześniowy poranek, kiedy zbieraliśmy z Maćkiem grzyby, a nieboszczyk in spe szedł za nami w kaloszach, z psem, browarem oraz latarką. Pijany był mniej więcej tak,  jak zawsze, czyli bardzo.

– Po co ci ta latarka, Piotrek? – nie wytrzymałam w końcu ciężaru tajemnicy.

– Żyym siić – odpowiedział uprzejmie.

– Żeby wam świecić – przetłumaczył Maciek.

– Przecież jest jasno. Słońce świeci.

– Seczko – ucieszył się Piotrek, ale latarki nie wyłączył.

– Słoneczko – uzupełnił tłumaczenie Maciek i znalazł prawdziwka.

Szliśmy dalej w milczeniu, patrząc pod nogi (Maciek), przed siebie (ja), w górę (Piotrek) oraz na dyndającą torbę z grzybami (pies). Ja to się w ogóle na tych grzybach znałam raczej średnio i trochę zapominałam szukać. Co jakiś czas sobie przypominałam i wtedy zaczynałam intensywnie wpatrywać się w podłoże, ale niewiele z tego wynikało.

Nagle usłyszałam za sobą głuche rąbnięcie – najwyraźniej Piotrek potknął się o jakiś wystający korzeń.

– O, kurwa! – ryknął gromko i kopnął niewinne drzewo.

– Ciii – upomniał go bez sensu Maciek.

– Co: ciii?! – zdenerwował się Piotrek, przytomniejąc nagle. – Grzyby wam pouciekają?

– Nie, ale w lesie nie wolno.

– Co: nie wolno?

– Krzyczeć.

– Bo co?

– Bo się płoszy.

– Co?

– Jezus, no, różne rzeczy. Zwierzęta i tego.

Jakby na potwierdzenie jego słów, w tym momencie spłoszył nam się pies. Szczeknął dwa razy i ruszył przed siebie pokracznym kłusem, ciągnąc za sobą smycz.

– Luna!!! – krzyknęliśmy z Maćkiem i pobiegliśmy za psem.

– Zaczekajcie! – krzyknął Piotrek i pobiegł za nami.

I  tak właśnie znaleźliśmy trupa.

Zupełnie obcego trupa – uściślam, żeby nikomu się nie pomyliło, bo to jest szalenie ważne, że Piotrek, który wtedy jeszcze trupem nie był, brał czynny udział w znajdowaniu tego pierwszego, cudzego trupa; tego, co to leżał w wysokiej trawie i kolorystycznie zlewał się z otoczeniem, bo miał brązowe ubranko. Miał też siatkę z grzybami, którą mu później zabraliśmy, uznając, że już mu się za bardzo nie przyda. Ale nie od razu mu zabraliśmy, bo najpierw żeśmy przecież wcale nie wiedzieli, że on nie żyje i próbowaliśmy go obudzić. To znaczy najbardziej próbował Maciek. Szarpał go za rękaw i wołał:

– Proszę pana! Proszę pana! Halo! Niech się pan obudzi!

A potem dotknął mu szyi, żeby sprawdzić, czy ma tętno, bo tak się robi na filmach. No i nie miał.

– O, kurwa! – powtórzył się Piotrek.

– O, ja pierdolę – dodał Maciek.

– No – zgodziłam się. – I co teraz?

– Trzeba chyba gdzieś zadzwonić, nie? Na policję? Bo na pogotowie to już za późno.

– Chyba was pojebało – Piotrek zrobił się od tego wszystkiego prawie całkiem trzeźwy. – Żadnych glin. Przecież wiecie.

Wiedzieliśmy, oczywiście, tylko zapomnieliśmy. Zapomnieliśmy, ale nagle znów sobie przypomnieliśmy.

– To co robimy? – zapytałam po kilkudziesięciu sekundach bezmyślnego wpatrywania się w zwłoki.

– Spadamy stąd – zadecydował Piotrek. – Idziemy do mnie się naradzić.

– Co, zostawimy go tu?

– A chcesz go zabrać?

Nie chciałam.

Złapaliśmy Lunę i poszliśmy, zabierając ze sobą grzyby. A trupa zostawiliśmy, żeby tam dalej gnił w tej trawie.

 

 

 

2.

Nie myślcie sobie tylko, że nie gryzło nas sumienie. A nawet trzy sumienia, bo przecież nie mieliśmy wspólnego. Najbardziej gryzło Maćka. Jeszcze w drodze powrotnej próbował nas przekonywać, że tak nie można, że trzeba jednak zadzwonić po policję, że może zadzwonimy (to znaczy on i ja) z pensjonatu, jak już Piotrek schowa się u siebie i będziemy udawać, że znaleźliśmy go we dwójkę. Ale Piotrek uciszył go argumentem ciężkiego kalibru:

– Jak policja zacznie tu węszyć, to w końcu mnie znajdą. A jak mnie znajdą, to ja się wieszam, stary. Nie pójdę więcej siedzieć. Pięć lat siedziałem, mam dosyć.

I to w sumie zamknęło dyskusję. Poszliśmy do Piotrka, usiedliśmy przy zawalonym jakimiś gwoździami stole i otworzyliśmy po piwie.

– Zdrowie nieboszczyka – spróbowałam zażartować, ale nikomu jakoś nie było do śmiechu.

– To był znak, ten nieboszczyk – powiedział ponuro Piotrek. – Ja będę następny, zobaczycie.

Miał rację, oczywiście, ale kto by o tym wiedział.

Maciek wyglądał na mocno zestresowanego. Stukał scyzorykiem w stół i dramatyzował:

– Przecież jego w końcu ktoś zacznie szukać! I prędzej czy później go znajdą, nie? A na nim są moje odciski palców! Do kurtki mu dotykałem i do szyi!

 – Maciek, co ty pierdolisz? – też byłam zestresowana, ale nie robiły mi się od tego takie dziwne umysłowe skoki – Słyszałeś o przypadku, żeby policja zdejmowała odciski z szyi nieboszczyka?

– A jesteś pewna, że się nie da?

Nie byłam pewna, więc postanowiłam się nie upierać.  

– Nic złego nie zrobiliśmy, daj spokój. Nie zabiliśmy go przecież.

– Lepiej się módlmy, żeby go nikt nie znalazł – Piotrek nabożnie uniósł wzrok ku sufitowi i nawet się w tej intencji przeżegnał, chociaż zdaje się, że nie tą ręką, więc nie mam pewności, czy się liczy. Następnie zapalił papierosa i rozejrzał się po pokoju.

– Sprzątnę tu trochę – zadeklarował bohatersko i zaczął zgarniać gwoździe ze stołu.

Chatka Piotrka tak naprawdę wcale nie należała do Piotrka, tylko do jego litościwego kumpla Kacpra, który zatrudnił go do jej wyremontowania. Kacper pojawiał się tu średnio raz na miesiąc i sprawdzał postępy  roboty. A raczej sprawdzał, czy Piotrek nie zapił się jeszcze na śmierć. Niepotrzebnie w sumie, bo my przecież też to sprawdzaliśmy, w dodatku codziennie, a jak przyszło co do czego, to… no, ale wszystko w swoim czasie.  

Pracowaliśmy z Maćkiem w pensjonacie jakieś trzysta metrów dalej: ja w recepcji, Maciek na kuchni. I to było takie miejsce, że dookoła, jak okiem sięgnąć tylko góry i lasy, a do najbliższej cywilizacji sześć i pół kilometra z buta. Czyli przez las, bo dojazdową drogą jeszcze dalej. Mnie to bardzo odpowiadało, bo stopniowo odzyskiwałam tu równowagę po załamaniu nerwowym; Maćkowi odpowiadało, bo lizał rany po nieudanym małżeństwie. Piotrkowi odpowiadało, bo czuł się bezpiecznie. Trzymaliśmy się razem, połączeni jakąś dziwaczną nicią porozumienia; pokonani przez życie na różnych frontach, nieszczęśliwi nieudacznicy. Chyba szukaliśmy na tym pustkowiu tego, czego nie udawało nam się znaleźć wśród ludzi.

Czyli nadal nie wiem czego.

 

3.

Jakieś dwa dni później parzyłam sobie kawę za barem, kiedy wszedł szef i podekscytowanym szeptem obwieścił mi wielką nowinę:

– Zuzka,  nie uwierzysz! Ale numer!

– Co się stało? – zainteresowałam się.

– Trupa znaleźli w naszym lesie!

– Co takiego?!

– No, trupa. Całkiem sztywnego.  Rowerzyści znaleźli dzisiaj wcześnie rano.

– O, rany! – wyglądałam chyba na autentycznie zszokowaną, bo szef przyjrzał mi się i dodał:

– Poczytam zaraz wiadomości w Internecie, może już coś napisali. Nic się nie martw. Wszystko ci opowiem.

Usiadłam z kawą w recepcji, obłożyłam się tymi wszystkimi książkami meldunkowymi i tabelami rezerwacji, żeby wyglądało, że pracuję i zaczęłam fantazjować o morderstwie. Jakby to było fajnie, wyobrażałam sobie, gdyby ten trup był ofiarą brutalnego mordu i jakbyśmy zupełnie przypadkiem odkryli jakieś ślady i pomogli złapać sprawcę. Piotrka dyskretnie usunęłam ze scenariusza – pojechał odwiedzić córkę, albo inną matkę. My z Maćkiem za to w tym scenariuszu bardzo aktywnie współpracujemy z policją i dzięki temu mamy dostęp do najtajniejszych informacji. I jak już wszystko zostaje wyjaśnione, a morderca pojmany, to ja siadam przy komputerze i piszę o tym kryminał i zostaję super sławną pisarką.

Ale życie jest pełne rozczarowań, jak wiadomo. Więc nawet mnie specjalnie nie zdziwiło, kiedy koło południa szef wyłonił się z biura z  nowymi rewelacjami:

 – To był stary Smolarek z Przygórza. Zawał. Podobno ze trzy dni tam musiał leżeć, wyobrażasz sobie?

No i tyle w kwestii pierwszego trupa. Głupi zawał nie żadne morderstwo, stary Smolarek z Przygórza, a nie niebezpieczny terrorysta. Ot, proza życia.

Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz
Opowiadanie · 17 listopada 2013
anonim
  • Kinga I.
    połykam jednym tchem i nawet się uśmiałam.

    · Zgłoś · 11 lat
  • Figa
    Jak zaczęłam czytać to pomyślałam, że napisałaś opowiadanie o śmierci, żeby się jej nie bać. Albo przezwyciężyć strach jeśli to nie to samo. I potem znalazłam na to odpowiedź. Jak ja cię znam! Tylko czemu nazwałaś się Zuzka? Okropne imię! :P

    · Zgłoś · 11 lat
  • Dominika Ciechanowicz
    Zuzka to Zuzka, Figuś :)

    · Zgłoś · 11 lat