Ustałem przed oknem. Nie było duże; sączył się z niego blady księżycowy blask. Ociężałe gwiazdy zwisały na niewidzialnych linach tak nisko, że gdybym nie był już dorosły, próbowałbym je złapać w dłonie. Teraz jednak wszystko się zmieniło, było jakby obce, choć okno pozostało to samo. Wciąż pachniało drewnem i wciąż wychodziło na te same bloki co kiedyś; widziałem z niego trzepak, z którego nie raz spadłem i krzaki, w które chowaliśmy się podczas różnych zabaw. Wkrótce targany wieloma sprzecznymi odczuciami odwróciłem wzrok.
Oczom mym ponownie ukazał się niewielki pokój, ledwie widoczny w srebrnej łunie. Z cienia wychylały się nieśmiało różne przedmioty: stara, dziecięca meblościanka, komoda, biurko, wciąż wygodna kanapa... Sprawdzałem ją ostatniej nocy – zupełnie nic się nie zmieniło.
Nic, z wyjątkiem mnie samego.
Wszystko stało jak dawniej, na każdej powierzchni leżała gruba warstwa kurzu. Mimo suchot i alergii nie przeszkadzało mi to – kolejny objaw zmian idących w niewiadomym kierunku. Kiedyś kazałbym to komuś szybko zetrzeć lub zrobiłbym to sam, a teraz… Teraz tylko przyglądałem się, jak moje ruchy wznoszą coraz to większe kłęby szarości, by mogły one pofrunąć w sobie tylko znanym kierunku i celu.
Byłem sam.
Ta myśl, tak nagła i zarazem oczywista uderzyła mnie z całą mocą. Samotność była najbardziej znienawidzonym zjawiskiem już kiedy meblościanka wydawała się wysoka a biurko odpowiadało mojemu wzrostowi. Mówcie, że machiny czasu nie istnieją… Dostałem się do wnętrza jednej z nich – rodzinnego mieszkania – i nie zapowiadało się, bym szybko opuścił to miejsce. Miałem bowiem w głowie cel, dla którego tu się znalazłem i patrząc na podarte zasłony rozmyślałem, czy aby nie wyglądają jak czyśćcowe dusze, czy nie są tak samo zawieszone w czasie w jakimś nieistniejącym miejscu. Mimo to, kiedy wczoraj przekroczyłem próg tego przybytku, uśmiechnąłem się do nich, a one nie odpowiedziały.
Zastanawiałem się też nad tym, czy nie zwariowałem. Myślałem o tym przez całą ostatnią noc, leżąc na starej wygodnej kanapie i patrząc na te same bruzdy na suficie, które wiele lat temu pomagały mi zasnąć. Wszystko to sprawiło, że poczułem się śpiący, ale szybko odepchnąłem od siebie to uczucie – dziś wielka noc, dziś spać nie można.
Zacząłem przygotowania. W głowie cały czas huczały mi różne myśli; miałem wrażenie, że niektóre z nich próbują rozerwać mnie na strzępy. To, co chciałem uczynić było w samym zamyśle tak absurdalne, nierealne i niedorzeczne, że właściwie byłem już gotów ubrać się i wyjść w ten ciemny, grudniowy wieczór, by nigdy więcej tu nie wracać. Wytrzymałem jednak, a o tragicznych skutkach mej decyzji niech świadczą drobne, krzywe litery, którymi z mozołem zapełniam te karty. Jest to świadectwo wyczynu, którego nie dokonał nikt przede mną i prawdopodobnie nikt już nie dokona.
Zdjąłem dywan i zwinąwszy w rulon odstawiłem w rogu pokoju. Z racji wieku wzrok mój nie był pierwszej jakości, toteż w bladym blasku księżyca potykałem się niejednokrotnie, próbując odnaleźć odpowiednie sprzęty. Nie kłopotałem się tym razem zapalaniem świec – nie chciałem, by ogień rozniósł się na drewniane draperie. To czyniło mój „eksperyment” nieco bezpieczniejszym, ale i jednocześnie bardziej przerażającym. Musiałem stanąć oko w oko z bezwzględnym demonem grozy i pokonać go swoim spokojem, w przeciwnym razie… Nie, nie rozważajmy tego. Niech ludzie zapamiętają, że wszystko poszło aż nazbyt tragicznie!
Po usunięciu dywanu i oczyszczeniu podłogi ze śmieci, uklęknąłem na środku pomieszczenia i zatopiłem się w myślach. Próbowałem oczyścić umysł z niepotrzebnego szumu psychicznego, lecz udało się to dopiero po około trzydziestu minutach wytężonego wysiłku. Osiągnąwszy stan, który jogini i mnisi nazywają samadhi, powoli wstałem nie otwierając oczu. Czułem jak cienie tłoczą się wokół mnie i pląsają, próbując wciągnąć mnie w swój fantasmagoryczny taniec. Przystąpiłem do rytualnego oczyszczania powierzchni przy pomocy skróconej wersji pewnego znanego działania magicznego. W głowie niczym pojedynczy węgielek żarzył mi się cel tego, co robię, dzięki czemu udało mi się pokonać pierwszą falę strachu, próbującą podmyć pokład spokoju.
Kiedy dopełniłem ostatniej formuły, poczułem oczyszczający zew kosmosu wdzierający się do pokoju i całkowicie wyzwolił mnie od resztek strachu, który zdążył już zadomowić się w odmętach mej duszy. Kto tego nie przeżył, niechaj nie próbuje nigdy wypowiadać się o nim, gdyż jedyny sposób by go poznać, to doświadczyć! Cel stał się jeszcze bardziej wyrazisty a ja jeszcze bardziej pewien sukcesu.
Uświadomiłem sobie nagle, że oto znów stoję na środku pokoju. Z oddali dobiegały mnie głosy, jakby sąsiedzi przygotowywali kolację. Jak tylko spostrzeżenie to dotarło do świadomości, umysł od razu odciął się od niego i skupił znów na celu. Byłem w transie, transie graniczącym z obłędem. Widziałem swoje marzenie tak blisko, że gdybym wyciągnął po nie dłonie mógłbym go nie uchwycić. Teraz to bowiem miała nastąpić najważniejsza część mojego własnego spektaklu.
Otworzyłem oczy i wbiłem nieruchomy wzrok w pustkę. Czułem, że nie jestem sam. To Starożytni przyszli obserwować moje ostateczne zmagania z wiekiem i bezsilnością. Powitałem ich w niemy acz kurtuazyjny sposób, na co odpowiedziała mi delikatna choć wyczuwalna zmiana atmosfery; zapłonąłem żądzą silniejszą, niż kiedykolwiek, żądzą znaną acz odkrytą na nowo:
ŻĄDZĄ MŁODOŚCI.
Zacząłem inwokacje do najpotężniejszych Demonów i Aniołów znanych ludzkości, pieszcząc każdą z nich odpowiednią modulacją głosu i siłą. Z chwilą wypowiadania ich cały świat zdawał się mnie słuchać i być na moich usługach. Siwe włosy opadały na moje ramiona dotykając ich delikatnie niczym sprawne palce kochanek z dawnych lat. Głos stał się dźwięczny i przeszywający niczym srebrny sztylet.
Cały świat milczał.
Cały świat czekał, by wykonać moją Najwyższą Wolę.
Jak tylko skończyłem recytować z pamięci potężne przywołania, poczułem nieoczekiwaną zmianę wokół siebie – było to coś na kształt wessania w nieskończoność. Czułem, że trwam i tylko trwam, że jestem wieczny i potężny. Z początku strwożony tym odczuciem zacząłem je smakować i uzależniać od niego niczym od najsilniejszego narkotyku. Wkrótce to, co straciłem miało przyjść ponownie w blasku najświetniejszej chwały. Lecz nagle
Błysk.
Czerń.
Pustka.
Obudziłem się z długiego snu. Ostre, grudniowe słońce smagało mą twarz. Ciężko mi było uwierzyć, że spałem tak długo – od pamiętnej nocy minęły trzy dni, o ile umysł mnie nie zwodzi. Podniosłem się delikatnie, nie będąc pewnym, co dokładnie czuję. Pewne było tylko jedno – pora, bym wracał do domu i wziął porządną kąpiel. Zanim jednak to nastąpi, chciałem przejrzeć się w lustrze.
Poszedłem więc na korytarz i skrawkiem koszuli przetarłem szkło. Ku mojemu zdumieniu ciągle nie mogłem niczego w nim dostrzec. Tarłem z całych sił, ale nic to nie dało – najwyraźniej wiek zrobił swoje i teraz obejrzeć mogłem się tylko w domu.
W drodze zauważyłem, że po ulicach chodzi wyjątkowo mało ludzi. Ci których widziałem, byli daleko i sprawiali wrażenie zamazanych. Tłumaczyłem to sobie trzydobowym snem i gorączką tej pamiętnej nocy, do której mój umysł nieustannie powracał.
Wkrótce przekroczyłem próg domu budowanego własnymi dłońmi na użytek swojej rodziny. Obszedłem wszystkie pokoje, lecz nie znalazłem nikogo. Nie zdziwiło mnie to – córka była pewnie już w szkole a żona, przyzwyczajona do moich dziwactw, nie czekając na mnie pojechała rowerem do przyjaciółki. Cóż więc pozostało, prócz znalezienia lustra?
Lecz biada, biada mi, głupcowi! Gdym tylko je zobaczył – lśniące jak zawsze – był to początek mojej zguby. W dalszym ciągu nie mogłem się dostrzec. Złapałem ścierkę, którą moja żona tak sprawnie wycierała wszelkie kurze i tarłem, tarłem, tarłem bitą godzinę, zegar mi świadkiem. Niestety, bez rezultatu.
Czekałem na rodzinę wiele godzin, lecz nikt się nie pojawił. W końcu wyszedłem na zewnątrz, by zobaczyć, czy przypadkiem nie robią mi figli tuż przed domem. Niestety i tam było pusto. Wróciłem więc w znajome mury, którem ledwie postawił i położyłem się na kanapie. Sen zmorzył mnie szybko jak nigdy.
Następnego dnia, albo w okresie, który wydawał mi się następnym dniem, wciąż byłem sam. Mocno zaniepokojony, zapominając o wzięciu porządnej kąpieli wyszedłem na zewnątrz. Cisza zaczęła mnie przerażać.
Zdruzgotany nagłą samotnością zacząłem nerwowo przechadzać się po okolicy, lecz wciąż nie mogłem spotkać żadnego człowieka. Widywałem tylko rozmazane sylwetkioddalające się szybko, kiedym próbował je dogonić. W końcu postanowiłem wrócić do domu.
Na podwórku, tuż przed trawnikiem, stała teraz kamienna tabliczka. Nie mogłem sobie przypomnieć, bym ją mijał wychodząc na desperacki spacer. Teraz rzuciła mi się w oczy od razu. Podszedłem bliżej i przeczytałem napis, jaki ktoś w niej wyrył:
Sir Roger Towsend
Ur. Dn. 29.01.1820
Um. Dn. 17.12.1899
AVE MARIA
Gdy tylko oczy me zsunęły się na sam koniec napisu, upadłem na kolana i ukryłem twarz w dłoniach, płacząc.
taaaak, zwłaszcza od "blady księżycowy blask.", po; "zsunięciu" się oczu i wielu tego typu rodzynkach można się nie tylko rozpłakać
tekst budyniowy i po prostu, wobec wielu ekwilibrystycznych środków - nudny
Joga, medytacja i rytuał satanistyczny - proszę mnie poprawić, jeśli coś źle zrozumiałam.
Tekst zwarty, trzyma się wyznaczonego celu. Jest dobrze!
Nie wszystkim można zdradzać własne wizje, które podsuwa nam Wena. Lepiej zachowaj to dla siebie. Nie każdy obraz, który będziesz uważał za idealny spodoba się innym, którym nie sposób zrozumieć twórcę. Dla nich możesz być szaleńcem, więc zachowaj inspiracje dla siebie. Tutaj pokazuj owoc swojej wrażliwości.
Każdy pisarz zazdrośnie strzeże przebłysków swojego szaleństwa ;)