LIST POŻEGNALNY

Captain Lucifuge

   Pragnę opowiedzieć historię listu napisanego na przełomie lat 89’ i 90’, prawdopodobnie na terenie Stanów Zjednoczonych. Nie posiadam zbyt wielu informacji dotyczących pochodzenia listu, w którego posiadanie wszedłem drogą rodem z najdziwniejszych opowiadań. Zanim przejdę do cytowania jego treści i tego, w jaki sposób łączy się ona z życiem każdego z kolei mieszkańca naszej planety, opiszę pokrótce w jakich okolicznościach zetknąłem się z nim po raz pierwszy.

   Była wczesna jesień roku 1995. Bawiłem wtedy na jednym z popularnych stoków w okolicach Oslo, którego nazwy nie przytoczę ze względu na możliwą kryptoreklamę (stok ten jest prywatny i dalej funkcjonuje, a jego popularność ostatnio nawet wzrasta). To, co pamiętam najlepiej z tej konkretnej wyprawy, to ostra niczym brzeg oszlifowanego diamentu biel śniegu oraz czyste, hipnotycznie niebieskie niebo. Wpatrywałem się w nie podczas długich spacerów w górę stoku, gdyż uważałem wjazd kolejką za stratę cennych doświadczeń. Tylko raz czy dwa podczas całego pobytu bezkresny błękit przysłoniony został przez porozrywany biały obłoczek, który zresztą znikał niemal tak szybko, jak się pojawił. W tych czasach ludzi mojego pokroju – to znaczy, ceniących sobie coś więcej, niż tylko radość płynącą z samego zjazdu – było więcej, toteż pewnego dnia w trzecim z kolei marszu stromym brzegiem lasu krok zrównał ze mną pewien Anglik.

   Gdybym wtedy był świadom tego, jak bardzo znajomość ta odciśnie się na całym moim życiu, przyspieszyłbym czy nawet ruszył w dół na nartach nigdy się więcej nie oglądając. Skąd jednak można mieć pojęcie o takich wydarzeniach? Toteż uderzyłem z nim w żywą dyskusję o górach i przyjemności płynącej z obcowania z ich majestatem.

   Jegomość ten był jasnej karnacji, miał przeszywające, bystre, piwne oczy oraz kruczoczarną grzywę zasłaniającą mu nieustannie prawe ucho. Na pierwszy rzut oka nie mogłem rozeznać się w jego aparycji, gdyż tak jak mnie, zakrywały go warstwy ciepłych ubrań. Mimo to, po tempie, jakie narzucił, domyśliłem się, iż wyróżnia go doskonała kondycja. Kolejnym moim spostrzeżeniem była nieprzeciętna inteligencja i niewyobrażalna znajomość wszechrzeczy – wypowiadał się kwieciście w każdym z możliwych tematów, nawet w tych, które poczytywałem sobie za swoje czarne konie.

   W ten oto sposób, rozmawiając o wielu różnych zagadnieniach, dotarliśmy w końcu do początku trasy zjazdowej. Upięliśmy narty, założyliśmy gogle i pożyczyliśmy sobie szczęśliwego slalomu. Na odchodne nieznajomy klepnął mnie dość mocno w prawy bok, co niezmiernie mnie zdziwiło, ale ostatecznie uznałem to za koleżeńskiego kuksańca i swego rodzaju rzucone wyzwanie. Wtedy też uświadomiłem sobie, że nie zapytałem go nawet, jak się nazywa. Gdy chciałem to zrobić, on już odepchnął się kijkami i runął w dół stoku. Przez dłuższą chwilę obserwowałem jego nadludzką zręczność w pokonywaniu najostrzejszych nawrotów i wysokich skoków, aż w końcu zniknął mi z oczu. Po chwili i ja puściłem się stokiem, jego łagodniejszą częścią, w nadziei, że spotkam go przy wyciągu. Niestety, to był ostatni raz, kiedy go ujrzałem. Pamiętam do dziś jego wyprężone, znikające w przeszywającej bieli ciało, spokojny ton głosu i emanującą od niego, niewytłumaczalną siłę.

   Po szczęśliwym zjeździe ucałowałem swoją pięść i wyrzuciłem ją w górę, ku słońcu, by podziękować moim Starożytnym Opiekunom za kolejny, bezpieczny przejazd. Zdjąłem narty i idąc z wolna do ośrodka zacząłem rozglądać się, czy nie zobaczę gdzieś swego towarzysza. Niestety, na próżno. Co prawda tliła się we mnie nadzieja na spotkanie go przy gorącej czekoladzie w – jak obaj ustaliliśmy – ulubionym barze z gorącą czekoladą i przekąskami, ale wizyta w tym miejscu ostatecznie upewniła mnie, że znajomość stała się passé niczym niewinny, biały obłok rozrywany na strzępy przez bezlitosny wiatr.

 

   Tego samego dnia, pod wieczór, usiadłem przy kominku i rozkoszując się ciepłą, pomarańczową łuną zeń bijącą, wziąłem do ręki jedną z ulubionych książek – Magiję w teorii i praktyce Aleistera Crowleya i oddany lekturze, wszedłem w delikatny trans. W tym okresie często czytałem dzieła z pogranicza filozofii, religii i mistycyzmu. Po mojej prawej ręce, na niewielkim stoliku, leżała kopia Liber al Vel Legis, zakupiona i natychmiast włączona do mych mentalnych zbiorów tego samego roku. Czytając Magiję… dochodziłem za każdym razem do wniosku, że praktyki chrześcijańskie przy Najwyższej Sztuce są tylko prymitywnymi potańcówkami przy ogniskach niewiedzy.

   Snując te i podobne rozważania, przypomniałem sobie nagle o sposobie, w jaki o tych samych sprawach wypowiadał się mój angielski rozmówca. Odłożyłem dzieło Crowleya tuż obok Liber al Vel Legis i pozwoliłem się ponieść delikatnemu nurtowi wspomnień. Jeśli pamięć mnie nie zwodzi, a było to lat temu kilkanaście, wypowiadał się on o nowożytnych religiach z takim samym niesmakiem i chłodem jak ja, tyle tylko, że on potrafił to ubrać w słowa, których nie sposób przytoczyć. Ogólne wrażenie było takie, jakby największą nawet truciznę potrafił wsączyć w umysł z tak niebywałą precyzją i przebiegłością, że człowiek nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że oto podano mu coś szkodliwego. Szkodliwego nie dla mnie, rzecz jasna, gdyż od dawna jestem wyznawcą Starożytnych. Chodzi przede wszystkim o umysły zwykłych, prostych ludzi, którzy – idę o zakład – upajali się tymi samymi słowami nie wiedząc, że stanowią piąty gwóźdź w piersi Nazarejczyka.

   W końcu zacząłem odnosić wrażenie, że wszystko to jakoby mi się przyśniło, że nie było żadnego Anglika w drodze na szczyt stoku a stanowił on ledwie fantazmat rozgorączkowanego radością umysłu, który dla większej hecy stworzył sobie inteligentnego towarzysza.

 

   Wkrótce oddałem się zwykłym czynnościom – zrobiłem skromną, acz bogatą w węglowodany i białko kolację, posłałem łóżko i odwiesiłem ubrania do szafy. Kiedy ciężkie, narciarskie spodnie wisiały już na wieszaku, dziwne wybrzuszenie w jednej z kieszeni zwróciło moją uwagę. Znany jestem z tego, że moje kieszenie zawsze są puste, nawet teraz, w erze telefonów komórkowych i innych zbędnych gadżetów, dlatego tym bardziej zastanowiłem się wtedy, cóż to może być. Czyżbym schował tam portfel celem kupienia gorącej czekolady, co było już niemal tradycją? Ale przecież portfel chwilę temu własnoręcznie włożyłem do szuflady w nocnej szafce… Powodowany ciekawością zanurzyłem rękę do kieszeni. Wyciągnąłem z niej coś twardego, o w miarę regularnych kształtach. Włączyłem nocną lampkę i położyłem przedmiot obok niej.

   Było to małe, kwadratowe pudełko wykonane z jakiegoś ciemnego, lśniącego drewna. Bił od niego mocny, świeży zapach lasu i wilgotnej drzazgi do rozpalania kominka. Pudełeczko opatrzone było małym, srebrnym zatrzaskiem oraz malutkimi zawiasami tej samej, lśniącej barwy. Przez myśl mi nawet nie przeszło, by mogło być to prawdziwe srebro. Nieoczekiwane znalezisko tak mnie zdziwiło, iż niewiele nad tym myśląc otworzyłem je i zajrzałem do środka.

   W środku pudełka, które od tej strony obite było bardzo miękką, czerwoną tkaniną, kryła się mała, pożółkła karteczka. Z początku myślałem, że to mały list, coś na kształt dyskretnego wyznania miłości, lecz myliłem się. Była to czysta z jednej, a zapisana drobnym drukiem z drugiej strony kartka formatu A4. Pismo maszynowe, jakie na niej widniało było spłowiałe, ale czytelne. Niech przeklęta będzie godzina, w której postanowiłem je odczytać...

 

   Od tamtej pamiętnej nocy minęło wiele lat, a ja do dziś żałuję pazerności, z jaką mój oszalały wzrok wgryzał się w kolejne frazy niczym zęby wilka w sarnie truchło. Czytałem tekst raz po raz, nie mogąc dojść do siebie, nie mogąc nawet zrozumieć, jak przerażające i chore tajemnice zostały mi wyjawione. Dopiero teraz, wiele lat później, gdy moje życie nabrało innego odcienia a włos stał się zwiewny i siwy, połączyłem silne klepnięcie Anglika z wrzuceniem pudełka do mojej kieszeni.

   Nie śmiem porywać się na interpretację czy streszczenie tego, co ku swej zgubie przeczytałem. Pozwól więc, Czytelniku, że zacytuję to w całości, z dbałością o oddanie każdego niuansu, nawet tego dotyczącego formatowania.

 

   „Baza 777/666, Nowy Stan, Podziemna Twierdza ustanowiona z mocy Trójgłowego, październik roku 00.89.

 

   Dziś po raz pierwszy, powtarzam, PO RAZ PIERWSZY, eksperyment Gamma-3 zakończył się pełny sukcesem. Obiekt 420.0 wykazał zdolność rozpłodu. Młode są zdrowe i silne, rytm serca w normie (340/190 uderzeń), puls 271, utrzymujący się na stałym poziomie. Fale mózgu Theta-Gamma utrzymują się bez interferencji ze stanem Alfa. Wydaje się, że każdy z młodych osobników może je kontrolować.

   Zbyt wcześnie jest, by mówić o działaniach wolicjonalnych, jednak z całą pewnością potwierdzam prawidłowość odruchów na poziomie zdrowego, ludzkiego noworodka niehybrydowego. Nie stwierdzono obrzęku mózgu, dyslokacji kończyn i organów jak miało to miejsce z obiektami próby 419.99 w dół. Nie stwierdzono także mutacji serca, płuc i nerek. Narząd rozrodczy, zgodnie z oczekiwaniami, 50 centymetrów w stanie spoczynku.

   Długość ciała przekracza metr. Sądzę, że fakt ten spodoba się Porucznikowi De Ville’owi, który szczególnie na ten parametr kazał zwrócić uwagę. Muskulatura na poziomie 3,9; tj. 340% objętości w porównaniu z ludzką. Oczy o odcieniu diamentowej czerni, brak śladów po ludzkiej soczewce i budowie gałki ocznej.

   Proszę przekazać Porucznikowi, że Gamma-3 w końcu zakończył się stuprocentowym sukcesem. Ciągle monitorujemy funkcje życiowe młodych. Rokowania są doskonałe.

 

   KONIEC RAPORTU

 

   (ODTĄD PISANE JUŻ WŁASNORĘCZNIE – przyp. aut.)

 

   PS. Sidney, jeśli to czytasz… Jezu… Dziękuj Bogurodzicy, że nie musisz go oglądać. To bydle jest przerażające. Jego otwory nosowe zieją niczym brama do samych piekieł…

 

   (PISMO STAJE SIĘ ZAMASZYSTE, NIEWYRAŹNE, NIESTARANNE – przyp. aut.)

 

   Jezu, Sidney, Boże Wszechmocny! Cośmy, kurwa, zrobili… Bierz dzieci i spierdalaj stąd czym prędzej!!! Obiecaj mi, że nawet się nie obejrzysz. Są jeszcze miejsca, w których ludzie mogą czuć się bezpiecznie. Aha, kod czerwony jutro od 7:00 do 7:15. Później się nie wyrwiesz. Pozdrów Jane. I przeproś.

 

   PRZEPROŚ WSZYSTKICH.”

Captain Lucifuge
Captain Lucifuge
Opowiadanie · 27 listopada 2013
anonim
  • Alicja Kubiak
    Nie wiem dlaczego... za każdym razem, gdy myślę nad Twoim tekstem powraca do mnie "Piosenka o końcu świata" Czesława Miłosza, za którym powtarzam: "Innego końca świata nie będzie", mimo iż nie jestem ani starcem, ani prorokiem.
    Z kontekstu opowiadania wynika, że człowiek sam się niszczy, czy to tworząc potwory, czy też zanieczyszczając środowisko lub manipulując genami w żywności, bakteriach, wirusach itp. Pomijam całą kwestię zbrojeniową. Człowiek to bestia, najgroźniejsza w historii Ziemi.
    Twoje opowiadania rozmawiają ze mną, wymieniają poglądy. Bardzo to lubię.

    · Zgłoś · 10 lat
  • Captain Lucifuge
    Wygląda na to, że teraz nie ma mowy o robieniu sobie przerw w pisaniu :) postaram się coś wrzucać częściej, weny mi nie brak. Pozdrawiam po raz kolejny :)

    · Zgłoś · 10 lat
  • Alicja Kubiak
    Dobrze, że jest wena, ale lepiej jej nie rozdrabniać na ilość. Pisać mało ale tylko dobrej jakości teksty. Być wobec siebie krytycznym - to już coś!

    · Zgłoś · 10 lat