Wieczór był już bardzo blisko. Czułem, jak się zbliża, gdyż z każdą minutą robiło się coraz chłodniej. Słońce wisiało jeszcze na horyzoncie czerwieniąc się jak policzek kochanka nakrytego na zdradzie.
Siedziałem sam, towarzyszył mi gwar leśnej zwierzyny i chybotliwy płomień świeczki powoli wchodzący w rolę małego Słońca, rozświetlając wnętrze mojej bambusowej chatki. Była to dla mnie bardzo ważna noc i wiedziała o tym tylko jedna osoba – mój Mistrz. Nakazał mi on odosobnienie w tych tajemniczych, mrocznych górach i wskazał miejsce na obóz tuż przed urwiskiem o głębokości setek stóp. Słyszałem o tym miejscu wiele opowieści, ale dopiero teraz mogłem je w pełni podziwiać – powiada się bowiem, że najpiękniejsze jest wtedy, kiedy spływa po nim krew… I spływała. Krew Słońca.
Do swojej dyspozycji miałem tylko najbardziej podstawowe przybory – kilka misek ryżu, bukłak wody oraz tlące się na zewnątrz ognisko, które miało mnie strzec przed ciekawością dzikich zwierząt. Mistrz wyjawił mi, że zwierzęta panicznie boją się ognia, toteż pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po przybyciu na miejsce, było właśnie rozpalenie ognia. Później – znów według instrukcji – miska ryżu popita sporą ilością wody, jako przygotowanie do medytacji. A medytować miałem sporo.
Całe moje zadanie opierało się w zasadzie na medytacji i oczekiwaniu na inspiracje, które miały zstąpić na mnie tego wieczoru. Mistrz, korzystając z pomocy europejskich astrologów, ustalił ten dzień już dwa lata wcześniej podczas jednej ze swoich wypraw do Europy. Dowiedział się od tamtejszych mędrców wielu rzeczy o niebie, których w tutejszych klasztorach z różnych przyczyn się nie naucza. Wtajemniczył mnie w nie, a następnie, zobowiązał do wykonania pewnego tajemniczego działania, które raz na zawsze miało mnie wyzwolić z pęt ludzkiego umysłu.
Nic więc dziwnego, że byłem bardzo podekscytowany. Cisza, wszechogarniająca przyroda, poczucie jedności ze światem… Zacząłem rozumieć, dlaczego akurat to miejsce i ta chwila. Konfiguracja planet miała być szczególnie sprzyjająca i rzeczywiście, jak tylko zapadł zmrok, nieopodal księżyca błyszczały trzy przedziwne gwiazdy – dwie z nich były niebieskie, a jedna, środkowa – czerwona. Długo wpatrywałem się w nie i zastanawiałem, czy o tym znaku i inspiracji mówił mój Mistrz, czy jest to tylko kolejna próba cierpliwości. Nie bardzo wiedząc, co począć, zdałem się na instynkt. Rozłożyłem przy ognisku mały koc upleciony przez moją matkę kilkanaście lat temu i usiadłszy na nim w pozycji lotosu, zacząłem zagłębiać się w sobie.
Zawsze bałem się tego momentu, bo mędrcy powiadają, że kiedy człowiek zaczyna odkrywać siebie, może natknąć się na coś, czego nigdy nie chciałby poznać. Ja miałem to za sobą. Jestem mordercą. Mam na sumieniu wieśniaka, który odważył się publicznie zbezcześcić honor mojego rodu opowiadając o nim wiele plugawych rzeczy. Podczas tych pierwszych chwil, w których mój umysł zaczął cichnąć rozmyślałem o tym, czy to plugawość mojego rodu pchnęła mnie do tego czynu, czy to wina wieśniaka. Jakkolwiek było, Mistrz mi wybaczył, a jego słów reprymendy nie przytoczę, gdyż szarpie mną najcięższy wstyd.
Mijały kolejne chwile, w których stan mego ducha znacząco się poprawił; byłem spokojny, doskonale panowałem nad oddechem i odruchami, zatopiłem się w byciu i zacząłem wyobrażać sobie, że jestem wszystkim. Absolutnie wszystkim: każdym kamieniem, załamaniem światła na tafli wody, skowytem wilka, podmuchem wiatru i spokojem drzewa. Medytowałem o tych wszystkich sprawach zapominając o instrukcjach udzielonych mi przez mistrza. Dopiero dziś, wiele lat później, przypominam sobie, jak brzmiały:
„I pamiętaj, mój synu”, rzekł Mistrz, „gdy wybije ta wzniosła godzina a Słońce unurza się we krwi naszej Matki Kali, usiądź do medytacji na płatkach lotosu. Gdy tylko pokonasz legiony czarnych myśli, a przyjdą one niewątpliwie, zmień pozycję na Smoka i stań się! Stań się Smokiem!”
Wtedy jednak nie pamiętałem o tym najważniejszym zaleceniu, zupełnie jakby była to jedna z wielu wypraw w góry, jakich doświadczyłem w swoim życiu. Nic nie wskazywało na to, co miało się zdarzyć. Jakiż to wstyd pokazywać się w takim stanie przed Panem Słońce, którego mój Mistrz był kapłanem! Ale do rzeczy.
Jak wspominałem, umysł mój był całkowicie spokojny. Zacząłem jednak czuć igiełki grozy, które rozpoczęły paraliżowanie mojego ciała od palców dłoni i stóp, posuwając się ku sercu z każdą chwilą, w której mrok narastał coraz bardziej a dżungla coraz silniej chwytała mnie za gardło. Wydawało mi się, że zwierzęta kwilą z coraz to większą gwałtownością a tuż za chatką tworzy się jakiś niewytłumaczalny tumult. Postanowiłem jednak wytrwać, mając jednak na uwadze i takie okoliczności, w których mógłbym zostać pożarty przez tygrysa, czy pumę – zwierzynę, której bałem się najbardziej. Nic takiego jednak nie nastąpiło, a gwar urastał w mych uszach do takiego stopnia, iż gotów byłem paść na ziemię i nakryć uszy rękoma.
Teraz już wiem, jak wszystko by się potoczyło, gdybym w tejże chwili zaczął medytować w pozycji Smoka. Wzywając tego Starożytnego na swe usługi, miałbym zapewnioną ochronę, a Jego pozycja sprawiłaby, że nawet najbardziej zajadły tygrys nie zbliżyłby się do mnie. Wciąż jednak tkwiłem w pozycji Lotosu i ciałem mym targało prawdziwe przerażenie, aż w końcu wszystko umilkło.
Wydawało się, że cały świat, jakoby prowadzony przez niewidzialnego dyrygenta, zakończył swoje popisowe solo i ucichł tak bardzo, jak jeszcze nigdy. Jedynym odgłosem, jaki dochodził do mojego rozgorączkowanego umysłu był świst wiatru i jakieś odległe zawodzenie. Zdawało mi się, iż dochodzi ono spoza naszego czasu i przestrzeni. Poderwałem się na równe nogi i biegiem puściłem do chatki, oddalonej od ogniska o kilkanaście kroków. Kiedy do niej wpadłem, zatarasowałem wejście przygotowanymi wcześniej kolczastymi gałęziami i zamarłem.
Cisza narastała. Serce łomotało mi w piersi a krew uderzyła do głowy. Zacząłem panikować, chciałem opuścić to złej sławy miejsce, gotów ukorzyć się przed Mistrzem i oddać mnisie regalia. Upadłem na kolana i, jakże się tego wstydzę, wołałem o pomoc. Bez odpowiedzi. Wtem! Usłyszałem kroki – w panującej ciszy byłem przekonany, że to ludzkie kroki – zbliżające się od strony lasu. Zaprzestałem nawoływać o pomoc. Teraz zacząłem się modlić.
Nie minęło wiele czasu, gdy nagle usłyszałem łomotanie od strony wejścia zabezpieczonego cierniami. Całość mojego ukrycia była wyciosana z bambusa i wsparta tak, by wytrzymać natarcie sporego niedźwiedzia. Który jednak niedźwiedź łomocze we wrota, napotykając tego typu novum na swoim terenie?
To szalone. I chore. Ale nie myślałem wtedy racjonalnie. Czułem się tak, jak gdybym był o krok od szaleństwa. Zebrałem odwagę i głos mój rozszedł się w najdalsze zakamarki puszczy:
– KTO TAM?
Na moją zgubę odparła mi kolejna seria uderzeń. Między nimi cisza rozsadzała wnętrze mojego ciała tak, iż myślałem, że w końcu imploduję.
– Kto tam? – powtórzyłem, tym razem ciszej.
– To ja – odparł głos o przedziwnej, nie dającej się opisać barwie. – Otwórz, głupcze.
Był to mój Mistrz. Pobiegłem pospiesznie do zapory i odwaliłem ją, kalecząc się cierniami. Przed chatką nie było nikogo. Po dłuższej chwili, kiedy umysł podpowiadał mi najbardziej fantastyczne scenariusze, byłem w stanie rzucić się z urwiska i spotkać ze Stworzycielem, byle tylko ta straszliwa noc się skończyła. Powstrzymał mnie przed tym głos Mistrza:
– Tutaj, głupcze!
Odwróciłem się ponownie w stronę chatki, a na jej dachu, również skleconym z bambusa, siedział olbrzymi ptak. Poznałem go bez trudu, gdyż ptaki zawsze mnie fascynowały. Niezwykły sokół – ulubieniec mojego mistrza – wpatrywał się we mnie kłującymi czerwienią ślepiami. Ptak zwał się Adjjaal. Upadłem na kolana i ukryłem łzy w dłoniach, nie mając odwagi na niego spojrzeć.
– Mistrz twój przemawia, o mnichu!
Zamarłem, słuchając. Czułem, jak łzy przeciekają mi między palcami i roszą spieczoną skałę.
– Powstań!
Zrobiłem to bez wahania.
– Przybywam, by dać ci znak na jaki czekasz. A ponieważ struchlałeś i umarła twoja odwaga, mam dla ciebie najgorsze wieści. Widzisz tego sokoła?
Do tego momentu oddałbym życie za pewność, że oto sokół mówi do mnie. Lecz on tylko patrzył swymi czerwonymi, świecącymi ślepiami. Oddałem mocz w nogawki mego świętego kimona. Głos dochodził zewsząd i znikąd jednocześnie.
– Ty świnio! Spójrz na mego sokoła! Jego ślepia goreją gniewem, bo oto kolejny raz nie możesz stać się mnichem. Oto kolejny raz, w którym za nic masz wytyczne swoich mistrzów! Zrzuć szaty!
Zacząłem natychmiast się rozbierać. Słowa Mistrza raziły mnie jak ostrza samurajskich mieczy.
– O, głupcy! Dlaczego wy, ludzie, nie potraficie dostrzec ścieżki, kiedy zasłania ją byle cierń? Dlaczego uciekacie patrząc demonom w oczy? A przecież sami nimi jesteście, gdyż mordujecie bliźnich za nierozważne słowa zamiast słowami się rozliczać! Przepadniesz, człecze! Lecz najpierw… Najpierw musisz wiedzieć, że istotnie jest to próba, ale ostateczna, gdyż nigdy nie wybaczyłem ci okrucieństwa, jakiego z racji pychy dopuściłeś się na niewinnym wieśniaku! Zabicie cię było by zbyt proste. Spędzisz więc pół życia na powtarzaniu tego wieczora od nowa, a czas ten wyda ci się nieskończonością. Po upływie połowy twego życia pozwolę ci to spisać ku przestrodze dla tych, którzy próbują odkrywać tajemnice świata bojąc się leśnego szmeru i oczu sokoła. A później… A później staniesz się sokołem! Bezrozumnym drapieżcą rządzonym instynktami. Nigdy nie zapomnisz, coś stracił! I co z tego, że latał będziesz, skoro twoim pożywieniem będą szczury i padlina? Przepadnij! O, niebiosa!
Usłyszałem ostatni ryk mojego Mistrza, ryk głębi wąwozu i wnętrza mego:
– Adjjaalu, SYNU! W wir czasu go wpuść i nakaż mu pisać…
A spisałem to po latach czterdziestu, i przez wszystkie te noce od nowa paliłem ogień, rozbijałem obóz i miałem nadzieję na oświecenie.
I przyszło ono, ale dopiero wtedy, kiedy pojąłem, że ojciec mój surowszy od sztormu i błyskawicy. Na ręce już rosną mi pióra. Mistrzu…
Spisał:
Adjjaal.