I
Zielony kontener. Pieprzony zielony kontener. Ile bym dał, żeby zobaczyć teraz coś innego niż ten pomazany flamastrami, zafajdany odpad dla odpadów. Zgniłe żarcie, zbędne badziewia, zniszczone wspomnienia. Poszarpana piłka jakiegoś martwego dzieciaka. Pewnie biegnie teraz z aktówką i pomiętym z niewyspania umyśle na kolejne spotkanie o pracę. Nie wiem co tutaj robię. A w zasadzie nie jestem pewien. Ale czy to istotne? Ten różowy zwyrodnialec w mojej głowie postanowił zrezygnować z dostarczenia mi podobnej informacji. Jest wczesny poranek, kolejny dzień budzi się nieśmiało do życia. Hordy, nawet nie szarych, a przezroczystych pionków, przesuwają się mozolnie w tradycyjnym dla siebie kierunku. Marzą o zboczeniu z utartej ścieżki. I wiesz co? Czasem im się to nawet udaje. Przechodzą ukosem zajmując miejsca innych. Czują progres, zmianę. Ale nie przychodzi im na myśl, że tak czy inaczej są uwięzieni na tej samej szachownicy. Boją się wykroczyć poza literki i cyferki jakimi ich ograniczono.
Nadspodziewanie ciepły poranek. Owinięta aktualnie wokół rynny kurtka nie jest mi nawet potrzebna. Siedzę w tej obskurnej, obdrapanej alejce. Ciekawe ile czasu tu spędziłem. Walająca się pod moimi nogami gazeta datą wydania sięgającą zeszłego tygodnia raczej tego nie wyjaśnia. Całość rozbija się o godziny, nie dni. Jeszcze wczoraj byłem w mieszkaniu. Na pewno. Tak czy inaczej, postanowiłem wyłonić się z tej dziury. Szczerze, nie miałem na to szczególnie wielkiej ochoty. Jednak absolutny brak celu w dalszym siedzeniu ułatwił mi podjęcie tej jakże spektakularnej decyzji. Odpaliłem znalezionego w kieszeni papierosa. Zaskakujące, że został mi jeszcze jeden. Zazwyczaj taki proceder nie ma miejsca. Pomimo tego zawsze sprawdzam paczkę, wiedząc że niczego w niej nie znajdę. Tym razem jednak się opłaciło. Obawy co do reakcji organizmu na odrobinę kieszonkowego smogu okazały się cholernie słuszne. Te dwa szumnie nazywane płucami zwęglone worki w mojej klatce piersiowej zareagowały jak kąsane. Odwinąłem kurtkę z rynny. Rozpruty rękaw. Nieważne. Nazywam się Kamil. Takie imię wybrali mi rodzice. Jestem im niezmiernie wdzięczny za wciągnięcie mnie do tego pieprzonego świata. Na wpół przytomny, wydzielając opary alkoholu dosłownie każdym porem ciała, wytaczam się na ulice Krakowa.
Ludzie w takich sytuacjach zawsze sprawiają mi olbrzymią frajdę. Zmieszaną ze zdrową dozą pogardy. Obserwują mnie ukradkiem, widać po nich niechęć, czasem przerażenie. Zdarzają się moralizatorskie komentarze, rzadko wdaję się z nimi w dyskusje, zazwyczaj nie prowadzą one do niczego. Przypominają ciemny tunel, na którego końcu odbijam się od chropowatej ściany. Ale lubię opowiadać. O wszystkim. Każdemu. Lecz nie zawsze. Wspominałem już, że brak konsekwencji jest moją wadą?
Prawdziwą rzadkością są niespełnieni wolontariusze pragnący nieść pomoc. Również są zabawni, ale w ich przypadku mięknie mi jednak serce. Taka dobroduszność niestety wymiera w zastraszającym tempie. Większość jednak uważa się za lepszych, mnie spuszczając myślami w kiblu żywiąc nadzieję, że ten szczur zginie w kanałach. Ale mam złą wiadomość, nie pójdzie ze mną tak łatwo. Szczury nieźle sobie radzą w rynsztoku. Ale co mogą o tym wiedzieć takie wypucowane myszki. Czuję się jak komik opowiadający marne dowcipy ku uciesze rozszalałej gawiedzi. Widok prymitywnego tłumu szympansów zainteresowanego czymś kompletnie nieinteresującym wywołuje perfidnie szyderczy uśmiech. Okraszony zrezygnowaniem. Nie mam im tego za złe. Ot, taką mają naturę. Nauczeni pewnego sposobu myślenia, przywiązani do rzeczywistości, tracą z nią kontakt. Stają się więźniami własnej rzeczywistości. Konkretnie ułożonej, nienaruszalnej, monotonnej i przewidywalnej. Wykroczenie poza ramy mogłoby przecież doprowadzić do nowych doświadczeń, bodźców, do szerszego poznania świata. Tak, wiem, przerażająca wizja. Chyba powinieneś odstawić tę herbatę.
Ile słodzisz? Pytam poważnie. Ja słodzę jedną. Łyżeczkę. Na szklankę. Albo kubek. Chyba, że z cytryną, wtedy dwie. Trzeba jakoś osłodzić swoje życie, prawda? Możesz to robić na wiele sposobów. Ludzie tak naprawdę najbardziej lubią posypywać się banknotami. Kto by pomyślał ile słodyczy jest w kawałku papieru umazanym farbą z podobizną jakiegoś gościa.
Otaczają mnie wyjątkowo obskurne kamienice. Świetnie. Przed zaśnięciem podświadomie musiałem wybrać miejscówkę, która teraz puszcza do mnie oko i zdaje się krzyczeć: „Siema stary! Wyglądasz tak samo jak ja!”. Tynk niemiłosiernie odłazi od ścian, a moja skóra zdaje się dotrzymywać mu kroku w osiąganych odcieniach szarości. Gdybym stanął na tle tamtej sterty gruzu mógłbym pozostać niezauważony. I to nawet nie dlatego, że ludzie z reguły nie chcą widzieć takich trupków jak ja. Po prostu wyglądam jak sterta gruzu. Wyobraź sobie gruz. Udało się? To już wiesz jak mniej więcej dzisiaj wyglądam. Średnio przyjemny widok, prawda?
Ale wystarczy już tych przemyśleń. Wypadałoby przecież coś ze sobą począć. Mógłbym się jakoś doprowadzić do porządku, nie wiem, np. zmienić ubranie. Szczerze mówiąc nawet powinienem to zrobić. Dla dobra wzroku i węchu ogółu. Tylko jakoś nie mam na to ochoty. Jestem zbyt mocno zainteresowany wyjaśnieniem zagadki minionego dnia. W związku z tym postanawiam skontaktować się ze znajomymi. Skłamałbym mówiąc, że wymyślenie tej oczywistości zajęło mi około dwie sekundy. Musisz uwierzyć, że w tym stanie naprawdę ciężko jest wpaść na najprostsze rozwiązania. Zazwyczaj prym wiodą kompletnie chore pomysły. W pierwszej kolejności pomyślałem o zorganizowaniu seansu spirytystycznego i podpytaniu duchów. Albo wynajęciu prywatnego detektywa. A najlepiej gdyby wywołany duch okazał się być martwym detektywem. Rozwikłałby zagadkę momentalnie! Kontynuując…
- „Przepraszam bardzo, która godzina?”
Zapytała sympatycznie wyglądająca staruszka z dziwacznym, zielonym klejnotem zawieszonym na szyi. Swoim kształtem przypominał liść eukaliptusa. Pewnie jakaś stara, rodzinna pamiątka. W każdym razie bezsprzecznie nie był to jakiś bazarowy kamyczek z plastiku.
- „Około siódmej rano, proszę pani.”
Odparłem wyjątkowo, nawet jak na mnie, ochrypłym głosem. Ach, więc tak brzmię dzisiaj. Dlaczego nie podałem jej konkretnej godziny? To bardzo proste. Nie miałem przy sobie zegarka, ani telefonu. Ten ostatni mogłem zgubić, albo zostawić w domu. Tego nie wiem, ale wiedziałem która jest godzina. Chwilę wcześniej po drugiej stronie ulicy zobaczyłem jak pani Lena otwiera swoją skromną kawiarenkę. A od niepamiętnych czasów robiła to codziennie około siódmej rano. Sympatyczna Lady Koala grzecznie podziękowała i udała się w zapewne wcześniej zaplanowanym przez siebie kierunku. Poczułem się odrobinę lepiej. To nic wielkiego, ale naprawdę lubię miłych, pogodnych ludzi. A jeśli nie patrzą na mnie przy okazji ze wstrętem to mam ochotę zaprosić ich na kawę.
Skoro mowa o kawie, postanowiłem przysiąść na chwilę u pani Leny. Zresztą zdążyła mnie już zauważyć i pomachać. Nie wybaczyłaby mi chyba, gdybym jej nie odwiedził. Inna sprawa, że nie miałem grosza przy duszy, a ta poczciwa kobiecina zawsze częstowała mnie jakimś ciastkiem i napojem. Twierdzi, że zna mnie odkąd skończyłem kilka miesięcy. Ja ją znam odkąd skończyłem kilka lat. A przynajmniej na ten okres datuję najstarsze wspomnienie z nią związane. Nigdy nie zapomnę momentu, w którym sprezentowała mi jeden z wiatraczków przyozdabiających kawiarniane kwietniki. Niby zwykła pierdoła, a jednak doskonale zapisała się w mojej pamięci. Przysięgam, że całą sytuację potrafię odtworzyć tak dokładnie, jakbym zamiast zwojów mózgowych miał kłębek taśmy filmowej. Szkoda, że spora jej część nie nadaje się do wywołania. Zresztą, wiatraczek posiadam do dzisiaj. Lena była przyjaciółką mojej babci. Sama uważa, że przyjaźniła się z większością mojej rodziny, ale wątpię, żeby niektóre z ciotek widziała kiedykolwiek poza pożółkłymi fotografiami. Niemniej jednak ich historie zna znacznie lepiej niż ja. Lokalna królowa plotkarstwa. Rodzinna kronikarka. Dziennik osiedlowy. Niektórzy bardzo jej nie lubią i twierdzą, że lepiej sprawdziłaby się w roli psa myśliwskiego niż człowieka bo wywęszy wszystko. Być może mają rację. W końcu psy zazwyczaj są dobre. A Lena jest wyjątkowo dobroduszną osobą. W przeciwieństwie do nich samych.
- „Dzień dobry pani Leno!”
- „Dzień dobry Kamilku, dzień dobry. Śliczny dzionek się zapowiada.”
- „Pewnie tak, chociaż wolałbym nie przesadzać z optymizmem.”
- „Kolejna ciężka noc za tobą.”
Roześmiała się serdecznie. Naprawdę to lubiłem. Żadnej przesadnie krytycznej odzywki, żadnego umoralniania. I tak wiedziałem, że dobrze mi życzy i chce pomóc. Takie coś podbudowuje zdecydowanie bardziej i daje więcej siły niż wszystkie pieprzone kazania niespełnionych katechetów.
- „Może kawki syneczku?”
Pani Lena zrobiła mi nawet kilka tostów, byłem piekielnie głodny. Gawędziliśmy i żartowaliśmy sobie przy kawie obserwując budzące się do życia miasto. W towarzystwie tej przemiłej staruszki jakoś przychylniej patrzy się na wszechobecne moralne, uczuciowe i kulturowe truchło walające się po ulicach. Z domu do pracy, z pracy do sklepu, ze sklepu do kuchni, z kuchni do łóżka, z łóżka do trumny, z trumny do ziemi…
Tak czy inaczej zostałem na chwilę opuszczony przez podobne myśli. Szkoda, że to pewnie jedyny promień słońca jaki dostarczy mi tego rodzaju ciepła w dniu dzisiejszym. Chociaż nigdy nie wiadomo. Ludzie potrafią pozytywnie zaskoczyć. Wszyscy, albo niemal wszyscy. Szkoda, że w przypadku wielu jest to ich jedyną zaletą.
Pożegnałem się z Leną i skierowałem swoje kroki do mieszkającego nieopodal Dymka. Niektórzy twierdzą, że nikt go nie widział bez papierosa w dłoni. To oczywiście bujda. Zdarzało się, że palił coś innego. A czasami, o zgrozo, wcale nie jarał. Prawdę mówiąc jego ksywka pamięta jeszcze czasy podstawówki, kiedy zawsze miał przy sobie szlugi. Często nosił jednego za uchem, a zaniepokojonym Ratownikom Dziecięcej Niewinności na ulicach wmawiał, że to tylko taka guma do żucia. Taki żart. Taki sam jak ich życie. O ostatnim oczywiście nie wspominał. Jeszcze tego nie wiedział. Teraz pewnie by się nie powstrzymał, ale dziwnym trafem przechodnie nie chcą go już uwalniać z nałogu. A i tak pewnie żaden z nich nie byłby skłonny uwierzyć w historyjkę o gumie do żucia. Przynajmniej może w spokoju dokarmiać raka.
Lekko przygarbiony przemierzałem ulice Kazimierza z nadzieją, że Dymek, albo ktokolwiek obecny w jego mieszkaniu, będzie w stanie chociaż pobieżnie nakreślić mi wydarzenia ostatniej nocy. Mogłem być niemal pewien uzyskania informacji bo z reguły kręci się tam wielu naszych znajomych, a ja nie zwykłem faszerować się używkami samotnie bądź wśród nieznajomych. Nie dlatego, że nie lubię obcych. Wręcz przeciwnie. Często kończę wieczór wyłącznie w towarzystwie nowopoznanych osób. Po prostu pewniej czuję się słysząc gdzieś obok rozpoznawalny głos. Nawet jeśli jest to złośliwy rechot jakiejś ropuchy.
Nie minęło piętnaście minut, a stałem pod kamienicą będącą celem mojego spaceru. Niektórym aż przykro patrzeć jak zapuszczono ten budynek. Nie zrozumcie mnie źle, ale ja uwielbiam zniszczone miejsca noszące na sobie znamiona minionych zdarzeń. Uważam, że są naprawdę piękne. Jest w nich jakaś zaklęta magia, emocje. Są szczere. Przy czym nie odmawiam urody odnowionym budowlom. Tylko czasami brakuje im charakteru. Są jak wymalowana panienka, która za delikatną warstwą pudru zakrywa dziecięcą zadziorność, żeby przypodobać się szanowanemu w świecie dżentelmenowi. Gdyby tylko wiedziała jak mocno zwichrowane myśli ukrywa pod cylindrem. Mogliby wtedy bez wstydu oddać się namiętnościom i z szerokim uśmiechem pokazać środkowy palec toczonej walcem konwenansów kaście dorobkiewiczów.
Przed chwilą jakiś dziad splunął na mój widok. O co do cholery niektórym ludziom chodzi?
Zastanawiasz się może skąd taki koleś jak Dymek miał mieszkanie w kamienicy? Pewnie masz to w dupie. Ale i tak ci powiem. Swoją drogą zauważyłeś, że ostatnio wszyscy mają wszystko w dupie? Wyjebane, wywalone, wypieprzone, nie obchodzi, NIE INTERESUJE MNIE TO. Aż dziwne, że nikt jeszcze nie spotkał się przez to wyjebanie z Abrahamem. Poważnie, od nadmiaru spraw w dupie powinno rozsadzić już połowę społeczeństwa. A siła wybuchu powinna rozrzucić ich strzępki po całym świecie. Noga na moście w Wenecji, ręka nad Niagarą, a głowa nabita na Wieżę Eiffla. Ach, jakie romantyczne okoliczności. A to wszystko przez dupę. Chyba wszystko teraz zaczyna się od dupy. Dziwne, że pozostała połowa ludzkości nie zaprzestała jeszcze machać witkami z tego wyjebania. Muszą być skrajnie przemęczeni, serio. Także łączę się z moimi padołołzowymi pobratymcami i mam w dupie to, że nie masz ochoty słuchać o historii jakiejś kamienicy. Mimo tego obiecuję nie rozwodzić się nad tym tematem zbyt długo. W jakim celu miałbym cię zanudzać opowiastką, którą masz w dupie. Znaj łaskę pańską.
Otóż Dymek dostał to mieszkanie po śmierci babci. Tsss, kurtyna opada, cięcie, mogą państwo rozejść się do domów. Boże jak prozaicznie. Proza życia, nic ciekawego. Ktoś by się mógł spodziewać historii napędzanej rytmem Lust for Life na tle pędzącej przez Wielki Kanion kawalerii amigos w sombreros dosiadających skrzydlatych kangaroos. Z obowiązkowymi wybuchami fajerwerków. A tu taki klops. Zwykła proza życia. Takie życie, nic nie zrobisz. Prawda w oczy kole. A na kole rozkręciła się nasza cywilizacja.
Babcia srasia, babcia srasia, babcia srasia… można się czegoś takiego po mnie spodziewać, co nie? Ale tu następuje pieprzony zwrot akcji. Bo o babci Ali nie powiem złego słowa. To była urocza kobieta. Każdemu z naszej paczki dała więcej miłości niż ktokolwiek inny na tym szaroburo zdegenerowanym świecie umysłowego prostactwa. W jej mieszkaniu zawsze pachniało ziołami. Osz ty! Wiem o czym myślisz. Zwyczajnymi ziołami. Do gotowania. Pamiętam, że będąc dzieckiem często jadałem u niej obiady. Już nigdy nic tak mi nie smakowało. Chyba, że wino. Wiesz o co chodzi. Teraz myślę, że nasza babcia (tak zwykły na nią mówić dzieciaki z podwórka) nie była do końca normalna. Ale znowu, kto jest? Trzeba by być niezrównaną w swej doskonałości istotą z innej planety, żeby zachować normalność wśród kosmitów ziemian.
Halo! Halo! Tu planeta Ziemia. Tu Pan XYZ. Też jesteśmy niezrównani! W przybieraniu miny normalności.
Nie chciałbym siać defetyzmu, ale wątpię czy nadkosmit z kosmosu nie ześwirowałby po obejrzeniu relacji z sejmu. Trzask, prask, cierpki potok słów z mównicy… „proszę o zabranie głosu przez podniesienie ręki”, któryś z posłów zamawiał pizzę?
Więc babcia Ala była z lekka, albo i nawet z mocna zafiksowana. Rzucało się to w oczy bo nie przywdziewała żadnej maski. A i jej fiksacja odleciała nieco poza ramy ogólnoludzkiego zdziwaczenia. Legalni Ekscentrycy nazywali ją wariatką. Cóż, dla mnie ich fascynacja wszelakim badziewiem masowo nadawanym w telewizji jest większym wariactwem. Ale to nie miejsce i czas na takie dywagacje. Poczciwej staruszce zdarzało się wpadać w trans opowiadania staruszkowych historii. Ale nie tych spod szyldu „Wojna Światowa <wstaw dowolny numerek>”. Nie uganiała się też za ewangelicznymi szatanami z naręczem krucyfiksów i wiaderkiem wody święconej w dłoniach. Były one z gatunku tych, wydawać by się mogło, kompletnie oderwanych od rzeczywistości bzdur. Tajemnicze, niepokojące opowiastki z pogranicza nieba i piekła, snu i jawy, miasta i wsi i sam wymyśl sobie czego jeszcze. Czasami się z tego śmiałem. Były jednak momenty, w których przepełniały mnie autentycznym lękiem. A wtedy jeszcze tyle nie piłem. I nie ćpałem. I nie w ogóle. Hodowała też kruki. Trzymała je w złotych klatkach. Takich wysokich, z lekko zginającymi się ku zwieńczeniu prętami. A może wcale nie były złote. Może były pomalowane. A może wcale ich nie było. Do prawdy nikt nie wiedział w jaki sposób znalazła się w ich posiadaniu. I nikt nie dopytywał. Sama mówiła, że łapie te wstrętne ptaszyska, żeby nie wyżerały jej wiśni. Żadnej wiśni nie było.
Ona sama była trochę takim krukiem. Wiecie, taka cholerna metafora. Że tajemnicza. Kruki zawsze mnie fascynowały. Jestem niemal pewien, że przemycają w swoich dziobach jakieś sekrety. Kontynuując symbolikę drobiową. Wspomnianym wcześniej Legalnym Ekscentrykom vel Szachowym Pionkom najbliżej chyba do miejskiego gołębia. Najważniejsza ze skrywanych prawd: komu nasrałem dzisiaj na łeb.
Tak więc hodowla kruków. Każdy ma przecież jakąś własną szajbę.