Dziś postanowiłem, że się zabiję. Taki jest plan. I cholernie mnie cieszy, że go mam. Pierwszy raz, od kiedy pamiętam, jest. Taki konkretny. Ojciec byłby dumny. Szkoda, że umarł. Albo nie, szkoda, że żył w tym samym czasie, co ja, bo to się chujowo złożyło. Głupio ustalać własne cele zmieniając czyjąś kroplówkę, nie? Właściwie, to trudno stwierdzić, więc nie stwierdzam, nie obwiniam, nie zwalam. Zwyczajnie, pójdę na most. Na rekonesans. Chujowo by było tak się popluskać bez efektu. Nawet Bruce Willis miał momenty wahania, czy ten jego super pojazd spektakularnie rozjebie wieżowiec, czy wpadnie w stertę kartonów. Całe osiedle by gadało, że w tej rodzinie żaden mężczyzna nie dożył starości. Niesamowicie komfortowa jest pewność, że ten most będzie tam jutro, nawet jak się dziś nie dowlokę. Chce mi się wymiotować, rzygać normalnie mi się chce. Zabiję się, gdy wytrzeźwieję. Decyzję podejmę rano, jak normalny człowiek. Teraz wrócę do domu. Dwie opcje mam. Albo zapierdalać normalnie wałem, wzdłuż rzeki, albo nocny jakiś złapać. Nocny za stacją będzie, to przynajmniej fajki kupię. Już mnie na tym BP pewnie zapomnieli i nie ścigają za ukradzione czipsy. Ze cztery lata temu, przy kamerze, wyniosłem i wciąż się pietram jak gnojek. Nawet nie pamiętam, jaki smak miały te czipsy. Chyba kebab. A może gyros. A zresztą nieważne. Jutro wstanę z łóżka i się zabiję. I będą się wszyscy zmóżdżać, że przecież tyle już przeżyłem i byłem silny, a tu nagle uuuppsss, się chłopak o barierkę półtorametrową potknął. Jestem pewiem, że przynajmniej jeden z tych dupków powie, że to mógł być wypadek. Jebać ich. Jutro pójdę nad rzekę. Nigdy się wczuć jakoś w tę wodę nie umiałem. Że niby płynie. I co z tego? Że romantycznie tak, że ci się los twój niby obrazuje, bo nigdy do tej samej rzeki i tak dalej. A ja sobie tak zawsze myślałem, że pieprzysz maleńka, pieprzysz idiotko, bo masz w domu kolorowe segregatory na jakiś angielski i że cykl lekcji rysunku z czasopisma, a ja mam tylko te cholerne kroplówki, że muszę tam dojść na czas, bo będzie za późno, choć już dawno było za późno. A on tak zipał. Stary wyzipywał ( jest taki czasownik?), pochylając się lekko, że niby fajnie, że jestem i że dziękuje. Kącik ust mu wtedy opadał, a w liceum napierdalali warsztatami o mowie ciała i postawie otwartej i że niby, jak będę lekko nachylony do przodu, to lepiej na maturze wypadnę. Przekonam. Nikt nie podpowiadał,czy poprawiać krawat, gdy pytają pod salą, czy ojciec w formie, bo się martwią, cholerni nauczyciele, nigdy o moją formę czasownika nieregularnego, a to z angielskiego matura była, tylko o jedynie słuszną formę starego. A stary umierał. Rzeka się ciągnie jak zwykle, do wyrzygania, wciąż mi się chce, ale już blisko, tuż od tuż tuż. I już zaraz dom, już widzę sitowie, matka zawsze o nim nadawała, że już jest zielone, i że to lato. Bo oni kiedyś to sitowie zbierali, pletli w jakieś ręczne robótki i sprzedawali turystom, żeby mieć na autokar. Uciekali razem, we dwoje, z obozów letnich, ze stołówek, z podchodów i jechali autokarem za sitowie przez świat. Taka PRLowska wersja zwiedzania świata, podróży za jeden uśmiech, miłości bez kroplówek. A potem podobno było zgrzyt w rodzinie, że mezalians i ojca przekręt na egzaminie inżynierskim, bo projekty podmienili i się musiał za kumpla bronić. Potem mieszkanie znaleźli, a babcia się odobraziła. Matka w czwartym miesiącu zwymiotowała w jej hortensje i potem przez cały podwieczorek babcia się bulwersowała, że co to za żul, w takiej dzielnicy i w takie piękne kwiaty... I podobno nawet rower miałem najlepszy na osiedlu, to znaczy poza Damianem, ale oni zawsze mieli lepiej, przez oszustwa. Szpitala prawie nie pamiętam, mama mówi, że spałem, ale nie wierzę, bo ten zapach albo się śni, albo zasnąć nie pozwala. Innej opcji nie ma. I już gdy byłem małym chłopcem, z sześć lat wtedy miałem i czekaliśmy w korytarzu jak ojca z naświetleń wywiozą, to widziałem tę starą kobietę przy windzie, gdy sanitariusz nalewał kawę z automatu. Różne rzeczy może dzieciak zrozumieć, od budowy transformersa po konstrukcje wakuoli, ale żeby śmierć miał tak rozkminioną, to żal, żal kurwa, po prostu. Na komunię się szarpnął, pamiętam dokładnie to „czego synu byś pragnął?” A ja już wiedziałem, że kasę zaoszczędził, bo matce się w kuchni chwalił, że mi kupi co będę chciał , że może ona już wie, że może ma pomysł. A matka, całe życie taka była, weź się jego lepiej sam spytaj. To ja, wiedząc o tym, czekałem, chciałem wtedy komputer dostać i że na niego starczy, też wiedziałem... A byłem małym chujem, takim małym chujem najgorszym, bo skłamałem, mówiąc, że marzę o wspólnej wędrówce po górach, takiej przygodzie z gatunku ojciec i syn. I chyba jednak nie chcę się zabić. Chyba. Coś jednak zostało we mnie z lekcji katechezy, z odmawianych pod tablicą ojców naszych, że boję się nieba, tego ponownego z nim spotkania, gdy będę się musiał przyznać do tego, jak bardzo mi głupio po akcji z komputerem. I powiedzieć, że nie byłem szczęśliwy, tak jak tego chciał i co mu dawało siłę w ostatnich momentach, że przeżyję życie za niego i zrobię to wszystko, czego on nie dał rady.