EL PRESIDENTE - CZ. 2

Captain Lucifuge

   Arcybiskup a’Daggio siedział na rogu swojego pojedynczego łóżka i chociaż było bardzo wygodne, nie dawało już takiego wytchnienia, jakiego oczekiwał. Wpatrywał się w ciężki wolumin trzymany kurczowo w dłoniach zupełnie, jakby miał ożyć. Goecja Lemegeton, stare czasy upominające się w tej chwili o zapłatę za dawne występki, czyż nie tak właśnie było? Czyż nie przez tę księgę wstąpił do seminarium, by następnie piąć się po szczeblach kapłańskiej kariery? Pozostawało tylko jedno pytanie: dlaczego kara boska wyciągała swe potężne ramię właśnie teraz?

   A było ku temu wiele okazji, tak wiele, że mogłyby zapełnić karty trzech takich Lemegetonów i być co najmniej tak samo plugawymi, jak istoty opisane w tym nieszczęsnym dziele. Długie wieczory spędzone na studiowaniu okładki i zajść podczas zdobycia księgi dały zatruty owoc, z którym człowiek może poradzić sobie w dwojaki sposób – zjeść do ostatniej drobiny, lub, co wybrał a’Daggio – uciec z modlitwą na ustach w miejsce, w którym Piekielni Książęta mają mniejszą władzę.

   Głowa kapłana była zaprzątnięta tak wieloma myślami, że z ledwością przychodziło mu śledzenie choć jednego ciągu obrazów pojawiających się i znikających na ekranie umysłu. Wkrótce jednak obrał sobie pewne wspomnienie i zatopił w nim, zupełnie jak w łonie Dziewicy Maryi, gdy podjął desperacką decyzję, decyzję przeciw wszystkim innym – wstąpienia do kapłańskiej wspólnoty.

 

   Był ciepły, czerwcowy ranek, zupełnie jak wiele lat później, kiedy a’Daggio czytał schludnie skreślony, anonimowy list. Przyjemny wiatr niósł ze sobą zapowiedź pięknego dnia; wkoło skromnej posesji pachniało pieczonym chlebem, a ptaki oznajmiały światu, że oto problemy opuściły granice podwórka. Przynajmniej na jakiś czas.

   Nastoletni a’Daggio Peria, szczupły, wysoki chłopak o miłej twarzy obsypanej piegami, bawił się ze swoim psem. Nazwał go Benitto na cześć największego władcy ówczesnych Włoch. Benitto, jak na mieszańca przystało, był kopią wielu podobnych okolicznych psów, ale wyróżniał się ciekawskim usposobieniem i łatą wokół prawego oka. Dzieciaki z okolicy wiecznie się z tego śmiały, twierdząc, że łata powstała na skutek bicia pupila. Obiektem tych domysłów był nikt inny, jak Francesco Peria, ojciec a’Daggia.

   Francesco był postawnym, silnym mężczyzną. Miał rękę twardszą od charakteru i słynął ze swego osobliwego zachowania. Uwielbiał samotność i często chadzał na długie samotne spacery, zostawiając rodzinę, by troszczyła się sama o siebie. Ilekroć ktoś z domowników pytał, czy może zabrać się z nim, Francesco odpowiadał tylko, że „idzie w ważnych sprawach” i to jedno twierdzenie zazwyczaj ucinało dyskusję. Raz zdarzyło się jednak, że Milagros, rodzona siostra a’Daggia śmiała zwątpić w istnienie jakichkolwiek „ważnych spraw” i postanowiła wypuścić się za ojcem, pewna, iż chodzi o kochankę. W połowie drogi Francesco zauważył ją i biedna dziewczyna (i tak niezbyt piękna) wróciła do domu z czerwonym odciskiem ręki na obłej twarzy. Skłamała matce, że jest to wynik kłótni z przyjaciółką i nikt nigdy nie poddawał tej relacji w wątpliwość.

   Rzekome ważne sprawy ojca dawały się też we znaki sąsiadom. Mimo hardości, Francesco był częstym kompanem okolicznych rybaków, razem z którymi udawał się nad wodę, jednak żadnemu z nich nie dane było się dowiedzieć, cóż to za sprawy tak zaprzątają jego głowę. Nie trudno domyśleć się, że wkrótce cała wieś plotkowała na ten temat, a najbardziej obrywał młody a’Daggio. Nie dość, że jego imię zostało zaczerpnięte z ulubionego utworu ojca, to jeszcze oznaczało powolne tempo. Dzieci sąsiadów w swojej młodej, ale jakże krwiożerczej uszczypliwości zaczęły za nim wołać „flegma”, „ofiara” i „żółw” (czasem SZOPĘ, ze specjalnie przesadzonym akcentem, jakby był karykaturą Chopina) jak tylko dowiedziały się, cóż to imię oznacza.

   Powoli a’Daggio zaczął wrastać w ramy ustanowione przez rówieśników – stał się powolny, ospały i zupełnie nic go nie pociągało. Francesco próbował zarazić go rybackim bakcylem, matka wypiekami, a siostra umawiała go z koleżankami, jednak bez skutku.

   Tego pamiętnego czerwcowego dnia a’Daggio zrozumiał, że oto staje się kolejnym rolnikiem żyjącym w cieniu potężnej wojny, której wichry dęły w żagle rozpaczy i cierpienia. Jak bardzo chciał być kimś… Kimś więcej, niż ojciec, jego umierające pola i chude krowy. Jak bardzo chciał być kimś więcej, niż flegmą i żółwiem, kimś więcej, niż zwykłym wieśniakiem, chłopakiem jak stu innych....

   Myślenie o tym wszystkim sprawiło w końcu, że podniósł z ziemi dość ciężką gałąź i spojrzał w kierunku warującego Benitto.

   Pies odbiegł na jakieś pięćdziesiąt kroków, spodziewając się dalekiego rzutu. Usiał i wpatrywał się w pana. A’Daggio wziął szeroki zamach i tuż przed rzutem czas całkowicie się zatrzymał. Z nagłą furią i błyskiem błyskawicy młody Włoch pojął, gdzie należy szukać odpowiedzi na swoje frustracje i jak stać się Kimś przez wielkie „K”, zamiast kolejnym chłopkiem harującym na roli. Uświadomienie sobie tego zaowocowało powolnym powrotem czasu do jego zwykłego biegu i oto spory kawał drewna wyleciał z dłoni chłopca z nieprawdopodobną szybkością i mocą.

   Pies nie zdążył uskoczyć. Rozpędzone, wirujące drewno z łoskotem rozłupało mu czaszkę, a niebo zrosiła miniaturowa fontanna czerwonej, lepkiej substancji. Nikt nie dopytywał się, gdzie podziewa się Benitto, bo już następnego dnia na posesji kręcił się inny mieszaniec, wyglądający jak kalka wcześniejszego czworonoga.

   Jeszcze tego samego dnia a’Daggio ubrał się w najciemniejsze łachmany jakie tylko miał i poszedł za ojcem, bezszelestny jak cień.

 

   Gdy późną porą przemykał między koślawymi drzewami bacząc, by nie zrobić najmniejszego hałasu, czuł w sobie jakiś nieopisany czarny ogień, obracający w popiół wszystko to, czym do tej pory był. Przez myśl przemykała mu stróżka psiej krwi, zaczerwieniająca pole niczym mikroskopijne łany maków.

   Kiedy ojciec doszedł do miejsca skrytego za pagórkiem, odwrócił się i rzucił ostatnie spojrzenie w kierunku, z którego przyszedł. Przez chwilę wydawało mu się, że widzi ruch po prawej stronie, ale zaraz porzucił tę myśl. Miał ważniejsze rzeczy do roboty. Ciemność gęstniała, a Wielkie Dzieło czekało w ukryciu.

   A’Daggio potroił uwagę i ostrożność, z jaką stawiał stopy na ziemi. Okrążył powoli pagórek za którym znikł Francesco i jego oczom okazał się w końcu widok niezwykły i przerażający: oto własny ojciec, ubrany jedynie w blask księżyca, zapalał po kolei świece tworzące pięciokąt. Miejce to było tak doskonale ukryte i zasłonięte roślinnością oraz ukształtowaniem terenu, że nawet najbledsze światło nie przebijało się przez listowie. Po zapaleniu ostatniej świecy Francesco stanął wewnątrz pięciokąta i uniósł ręce w górę. Szeptał.

   – Oto stoję odziany w księżyc i gwiazdy, a na ołtarzu natury składam swoją wiarę przybraną w purpurę. Niechże otworzą się wrota, w imię Adonai panującego nad każdym skrawkiem nieba i ziemi, eteru i stronicą księgi Akashy. RABRAO-OT-ETRAT!

   Przez chwilę nic się nie działo. A’Daggio patrzył w osłupieniu, jak ojciec dostojnym, powolnym ruchem schyla się, a następnie podnosi jakiś przedmiot.

   Była to gruba księga.

   Francesco ponownie odezwał się, tym razem śmielej. Jego głos brzmiał obco i jakby z oddali, był zimny niczym stal.

   – Oto stoję na firmamencie, a gwiazdy słuchają moich poleceń. Jeśli zechcę, by zgasły – gasną. Jeśli chcę, by rozgorzały – goreją. Oto bowiem nastała chwila, w której pan wasz i władca nakazuje cieniom wyjść z ukrycia i skomleć o litość!

   Atmosfera wyraźnie się zmieniła. A’Daggio zadrżał jak liść topoli na silnym wietrze. Z ledwością oddychał, kiedy wokół ojca zaczęły gromadzić się cienie.

   – W imię wszechpotężnego Adonai, władcy czasu i dwoistości, pana nad panami, słuchajcie mnie! Oto ja, który panuję, przemawiam do was!

   Cienie poruszały się w blasku świec, jak gdyby tańcząc własną wersję danse macabre. Widząc to a’Daggio oddał mocz w nogawkę i przeraźliwie krzyknął. Nie wiedział, co robi, nie wiedział po co to robi. Wiedział tylko, że musi mieć tę książkę natychmiast. Wiedział, że jest to jego przepustka do potęgi.

   W umyśle chłopca przerażenie walczyło z otępieniem o lepsze, a nogi automatycznie poniosły go do pięciokąta, w którym Francesco dalej recytował potężne zaklęcia łamiące bariery czasu i przestrzeni. Kiedy nagi mężczyzna spostrzegł pędzący w jego stronę, fizyczny kształt, zdążył tylko wrzasnąć

   – NIE!!!

   po czym własny syn runął na niego, wydzierając księgę z rąk. Jak dowiedział się dużo później a'Daggio, ze zrozumieniem czytając Goecję Lemegeton, wtargnął w zamkniętą przestrzeń rytualną w kulminacyjnym punkcie ceremonii, łamiąc granicę między dwoma światami. Demony tłoczące się do tej pory w obrębie figury wyznaczonej świecami wtargnęły do niej z furią i impetem, rozrywając na strzępki dwie świadomości, z których jedna już nigdy nie odzyskała swego człowieczeństwa, a druga uciekła przed potężną klątwą aż do Watykanu.

   Z książką w dłoni i krwią na rękach, a’Daggio uciekał przez las, aż dotarł do polowej bazy pułku włoskiej piechoty. Od tamtej pory zaczęły prześladować go cienie, potworne wizje i uczucie niebezpieczeństwa, czającego się gdzieś z tyłu głowy i drążącego jego jestestwo jak larwa muchy. Szukając ukojenia wybłagał u księdza duchową opiekę, by za kilka lat dostąpić zaszczytu wyświęcenia na księdza w polowej służbie wojsk Włoskich podczas drugiej wojny światowej.

 

   Od feralnej nocy minęło wiele lat, a bluźnierczy tom dotąd pozostawał zamknięty. Siedząc na łóżku i kontemplując to wszystko, arcybiskup a’Daggio Peria zaczął szlochać. Patrzył w kierunku różańca i bardzo chciał poczuć w dłoni jego ciężar, jednak szklany wzrok przetoczył się z wolna na czarną księgę.

   Wiedział, że mu nie wolno, ale z drugiej strony czuł, że musi. Kimkolwiek był nadawca listu, to niebezpieczny człowiek i trzeba się przygotować. Posługa posługą, ale był pewien tego, co zobaczył tamtej nocy i nigdy o tym nie zapomniał. Jeśli ojciec panował nad przerażającymi, bezkształtnymi istotami będąc wieśniakiem, to on, a’Daggio, arcybiskup, w imię Adonai…

 

   Zegar wybił godzinę trzynastą. Msza z kazaniem stała się przeszłością, w której a’Daggio nie miał zamiaru uczestniczyć.

 

   Okładka z tłoczonymi, srebrnymi literami rozwarła się.

 

   Błysk judaszowych srebrników.

 

Captain Lucifuge
Captain Lucifuge
Opowiadanie · 6 stycznia 2014
anonim