EL PRESIDENTE - CZ. 3

Captain Lucifuge

   Pusty korytarz niósł odgłos niepewnych, powolnych kroków. Kiedy a’Daggio Peria przestąpił próg katakumb, wiedział, że decyzja ta zaważy na jego całym dotychczasowym życiu jako kapłana i człowieka, który ukrywał się pod purpurową maską zdecydowanie za długo. Kości zostały rzucone, panta rei, carpe diem! Bez względu na to, jak wyświechtane to slogany, każdy z nich był po części prawdziwy. Och, jak bardzo prawdziwy.

   Przejście było ciemne i wąskie, w powietrzu unosiła się ciężka woń stęchlizny i zmurszałych kamieni. Prowadziło w dół – obniżało się zaledwie kilka centymetrów na pięć czy dziesięć kroków, ale chłód tężał wyraźnie z każdą chwilą i każdym oddechem opuszczającym kapłańskie płuca. A’Daggio niósł ze sobą dwie księgi – pod prawą pachą schował Goecję Lemegeton, a pod lewą Pismo Święte. Nie robił tego w nawiedzającym go śnie i wprowadzenie tej zmiany do scenariusza miało uwolnić go od znanego i niezbyt przyjemnego przebiegu zdarzeń, który znał aż za dobrze. Czuł się jak aktor grający setny raz tę samą rolę. Mimo wyraźnego ciężaru realności stapiał się ze swym koszmarem i pasował do niego jak ulał. Dodatkowo absurd całej sytuacji nie miał sobie równych, a złośliwość losu i nieznajomego sięgała gwiazd.

   Po kilkudziesięciu metrach przebytych w całkowitych ciemnościach, a’Daggio uderzył czołem w żelazne drzwi, które wyrosły przed nim w ułamku sekundy. Jego mózg nie pracował już na codziennej płaszczyźnie, dlatego postanowił poddać się sytuacji i nie myśląc o niczym wszedł do środka.

   Nie byłoby wcale tak źle, gdyby pomieszczenie było identyczne z tym, które mu się śniło. Nie to jednak zastał – zamiast świec i kandelabrów ujrzał dobre, elektryczne oświetlenie. Za dobre. A’Daggio znalazł się w zwykłym grobowcu. Zderzenie rzeczywistości z zapamiętanym fragmentem snu wyprowadziło go z równowagi i dopiero teraz arcybiskup zaczął trząść się jak osika. Nabrał niemal całkowitej pewności, że zaraz w jego majtkach znajdzie się niechciany balast, a mimo to jakieś dziwne uczucie zaczęło prowadzić go naprzód, do kolejnych drzwi dostrzeżonych kątem oka po lewej stronie. Idąc do nich mijał szklane gabloty wypełnione urnami. W niektórych dodatkowo leżały wielkie księgi wyglądające tak, jakby napisał je sam Piotr apostoł.

   Przed naparciem na klamkę a’Daggio zamarł. A co, jeśli ten ktoś wcale nie zna Papy (tfu! Papieża, poprawił się w myśli)? A co, jeśli…

   Nagle usłyszał coś po drugiej stronie. Nie był pewien, czy przypadkiem mu się nie wydawało. W takich warunkach nawet własny oddech mógł go przerazić. Ale… Po chwili trwającej tysiąc lat hałas znów się powtórzył.

   – Wielkie nieba – szepnął załamującym się głosem. – W imię ojca i syna…

   Klamka zapadła. Drzwi z przeszywającym zgrzytem uchyliły się.

 

   Stał u wejścia. Obydwie księgi wypadły mu z rąk, otwierając się w losowych miejscach. Gdyby jego szczęka była dłuższa, również i ona rozbiłaby się o kamienną posadzkę, bo oto wszedł do kolejnego pomieszczenia zatopionego w bardzo jasnym, elektrycznym świetle. Na samym środku stał duży stół, nakryty ciemnym obrusem. Płonęła na nim pojedyncza, czarna świeca. Jedno z krzeseł było wolne, a na drugim…

   Na rany Chrystusa!

   – Witaj, synu marnotrawny – odezwał się głos zza stołu. – Zapraszam.

   A’Daggio znał ten głos doskonale… Ale jakim cudem, do ciężkiej cholery…

   – O… Ojciec… Le… Leo?

   Otyły mnich przyglądał się arcybiskupowi nie bez rozbawienia.

   – A kogóż się ojciec spodziewał? Lucyfera? Szatana? Molocha? Legionu?

   Zdjęty bezgranicznym zdziwieniem, strachem, zmieszaniem i złością na własną głupotę i brak dedukcji, a’Daggio podszedł do stołu potulny jak baranek ofiarny i zwalił się na krzesło. Szklany wzrok wbił w znajomą twarz ojca Leo.

   – A książeczki? Kto je przyniesie, ojcze? – rzucił mnich.

   A’Daggio wstał od stołu i potoczył się po dwa woluminy leżące na posadzce. W jego głowie panowała potworna zamieć.

   – Tak lepiej – rzekł Leo, kiedy a’Daggio wrócił za stół. – Ach, więc przyniosłeś je… Dwie księgi leżące obok siebie – jedna uważana przez motłoch za świętą, a druga… Druga nawet nie znana.

   – Wiernych… – odparł cicho a’Daggio.

   – Co?

   – Uważana przez wiernych… Za świętą. Użyłeś słowa motłoch. A to są wierni, nie motłoch.

   Rubaszny śmiech mnicha uderzył w kamienne ściany jak młot tytana.

   – Musisz się jeszcze sporo nauczyć o waszych wiernych, wierze, wierzeniach i bóstwach drogi a’Daggio.

   Gniew zaczął górować nad strachem i wstydem. Arcybiskup spojrzał ojcu Leo prosto w oczy.

   – Po coś mnie wezwał, mnichu? Chcesz mi prawić jakieś ateistyczne brednie? Skąd wiesz o Goecji?

   – Istotnie, dedukować to ty nie umiesz. Napijesz się?

   Leo wyciągnął spod stołu butelkę taniej berbeluchy i dwa brudne kieliszki.

   – Nie słyszę odpowiedzi, polewam więc.

   Towarzyszące odetkanemu korkowi „plum-tssss” wypełniło stęchłe powietrze. A’Daggio zaczął czuć się coraz pewniej mimo, iż to nie on rozdawał karty. Czego może chcieć ten cholerny grubas? Dlaczego do tej pory nie wzbudzał moich podejrzeń i jakim cudem tak doskonale grał przyjaciela? Pytania w końcu wytoczyły się arcybiskupowi na język.

   – Co tu robimy?

   – Rozmawiamy. Chcę powiedzieć ci coś bardzo ważnego.

   – Dlaczego napisałeś w liście, że jesteś blisko Papieża? Ty, zwykły mnich jak tysiące innych? Co za kłamstwo…

   – Ćśśś – syknął Leo.

   Ten sam syk… Syk węża ze snu.

   Mnich jednym łykiem wychylił cały kieliszek i zalał następny. Cisza była tak gęsta, że niemal ociekała wraz z potem po twarzy a’Daggia. Nie zamierzał się on spieszyć najwyraźniej tak samo, jak ojciec Leo.

   – Otóż, przyjacielu – podjął w końcu mnich – nie będę dłużej się z tobą zabawiał. Znasz mnie długo i dobrze. Niejedno razem przeżyliśmy. Teraz jednak jestem tu dla twojego dobra i potencjału.

   – Mów dalej.

   A’Daggio nieświadomie opróżnił swój kieliszek. Cokolwiek to było, miało chyba z sześćdziesiąt procent i smak przypominający fekalia szczura zdychającego na jakąś agresywną wenerę.

   – Jesteś tu z powodu znanej, choć nie otwieranej księgi, prawda?

   A’Daggio nie odpowiedział. Wyglądało na to, że wszechwiedzący rozmówca ze snu i jego długoletni przyjaciel w służbie kościoła katolickiego to ta sama osoba.

   – A jednak była otwierana... Opowiadałeś mi, coś widział i przeżywał tamtej pięknej nocy, kiedy objawiła ci się potęga zrozumienia. Nie wiem tylko, dlaczego uciekłeś… Uciekłeś w coś, co spowodowało, że aby być wyżej musiałeś nurkować coraz głębiej w szambie tego chrystusowego bełkotu. Owszem, zapytasz zaraz, czy moje kazania pisane na wpół z tobą nic nie znaczyły… Otóż z początku, biskupie, znaczyły bardzo wiele. Zachłysnąłem się twoją opowieścią i potęgą kościoła, która, jak się wydawało, wyzwoliła cię z mocy złego. Ale mimo to moją duszę zżerało pragnienie dowiedzenia się, czy to, co mówisz, nie jest aby mrzonką wieśniaka niezdolnego pojąć wysokich technologii duchowych, w których posiadanie wszedł jakimś sposobem twój ojciec. Przyspieszając mój wywód przyznam ci się, że wykradałem ci księgę regularnie i studiowałem ją.

   – CO?!

   A’Daggio poderwał się z miejsca. Dłonie zacisnął w pięści tak mocno, że spod paznokci pociekła mu krew.

   – Jak śmiałeś! I ty nazywałeś się moim przyjacielem?!

   – Nazywałem. Czyż nim nie byłem? Ile razy odmawiałeś mi zaszczytu poznania tego wspaniałego rękopisu… Ile razy sam przed sobą udawałeś, że nie jest fascynujący i potężny, o wiele bardziej potężny niż legendy o bladej nieudolności wiszącej na kawałku drewna?

   – MILCZ!

   Arcybiskup dyszał jakby maratończyk wbiegający na metę. Faktycznie, sytuacja ta była pewnego rodzaju metą, tylko nikt nie wiedział, cóż to za maraton właśnie dobiega końca.

   – Gdzie twoje maniery, ojcze? – zapytał Leo. – Czyżbyś, kurwa, nie rozumiał, o co toczy się gra?

   – Ty psie… Parszywy bluźnierco, babilońska ladacznico…

   – Kurwo. Ładniej brzmi. Siadaj staruszku, bo jeszcze mi tu zejdziesz. Mimo adekwatności tego miejsca, wciąż nie pozwoliłeś mi dokończyć.

   A’Daggio był zdruzgotany. Usiadł.

   Ojciec Leo wyciągnął powoli dłoń i położył ją na demonicznym manuskrypcie. Widząc brak sprzeciwu, szybko przysunął go do siebie i radośnie się zaśmiał.

   – Oto i on, najprawdziwszy manuskrypt Goecji Lemegeton… Aż strach pomyśleć, jak bardzo był niebezpieczny w rękach wieśniaków. No, ale do rzeczy. Arcybiskupie a’Daggio Peria, czyś słyszał, o El Presidente?

   A’Daggio milczał. Wciąż nie mógł złapać oddechu. Bardzo intensywnie się pocił.

   – Oczywiście, że nie słyszałeś. Takie purpurowe pionki nie znają El Presidente. Tym lepiej i ciekawiej będzie obserwować twoją twarz, choć i tak jest już wystarczająco żałosna. Słuchaj więc.

   – Słucham.

 

   – Czy zauważyłeś, że mniej więcej od roku osiemdziesiątego… Nie, siedemdziesiątego, diametralnie wzrosła liczba przypadków opętania nagłaśnianych przez media? Nie wierzę, że nie zauważyłeś, choć większość z nich była tylko niepozorną wzmianką na marginesach wielkich pism, swoistym szumem informacyjnym. No, także od tamtej pory jest ich coraz więcej. Słyszałem o planach nakręcenia filmu o niejakiej pannie Michelle, tej, która rzekomo cierpiała po to, by przestrzec ludzi przed czarami i diabłem.

   Mam nadzieję, ojcze, że słyszałeś też o Newtonie i jego wspaniałej fizyce. Otóż twierdził on, że do manipulowania przedmiotem potrzebna jest odpowiednia, DZIAŁAJĄCA W ZGODZIE Z NIM siła. Aby to rozjaśnić, pozwól, że podam ci przykład: oto mamy szklankę na stole. Obiekt fizyczny. Czy możesz go przesunąć za pomocą światła, lub rozkazu? Nie. Czy jednak możesz ją popchnąć, by spadła i rozbiła się? Jak najbardziej. O, widzę, że powoli zaczynasz pojmować. Pozwól więc, że będę mówił dalej.

   Otóż, gdybyś uważnie przestudiował wielkie dzieło Króla Salomona, wiedziałbyś, że energia duchowa jest tak samo prawdziwa, jak fale radiowe, w które wszyscy przecież wierzą mimo, iż ich nie widać. Szczególnie perwersyjne skupiska tej siły noszą różne imiona i atrybuty, będąc tym samym demonami. Jeśli każdy demon jest energią, siłą, można na niego zadziałać podobną mu siłą aby spowodować ruch, zupełnie jak ze szklanką, tylko na niewidocznym poziomie. Niektóre fale radiowe są tak podobne, że wchodzą sobie w drogę i zakłócają się, prawda? Odbieramy to jako szum i przerwy w przekazie. Kiedy zakłócisz falę duchową, którą jest dusza, działając na nią energią demoniczną, ta druga może przyjąć rolę dominującą i doprowadzić do opętania.

   Rozumiesz już, czemu mówiłem o Newtonie? Tylko działając za pomocą odpowiedniej siły, można wpływać na obiekty, bez względu na to, czy je widać, czy nie. Nie rozproszysz fali radiowej swoim głosem ani nie przesuniesz jej ręką, ale inna fala radiowa…

 

   Jęk przerażenia wydarł się z gardła a’Daggio. Zaczynał rozumieć, choć tego nie chciał.

 

   – Pojmujesz – kontynuował Leo. – To już pewien sukces. Dowody poznałeś na sobie. Bezsenność, potworne wizje, głosy… Mam rację? Gdybyś nie uciekał, mógłbyś dziś zasiadać na tronie, a po prawicy zamiast barana miałbyś kozła, zdolnego ubóść śmiertelnie każdego, kto by się tobie sprzeciwił…

   Wracając jednak do mojej opowieści… Rozumiesz już, że Bóg i Diabeł to to samo, a egzorcysta niczym nie różni się od czarnoksiężnika. Zmieniają się symbole i kontekst, ale siła jest ta sama. W przeciwnym razie egzorcysta nigdy nie wygoniłby ducha… Musi działać na niego równie nieczystą, grzeszną, destrukcyjną siłą… A siłą tą, jest Jahwe!

 

   Po raz kolejny zapadła cisza. Szaleństwo, ale i niezaprzeczalna logika tego wywodu wbijały kły w wiarę arcybiskupa i rozszarpywały ją bez litości. Cały świat mimo woli przewracał się do góry nogami, a krucyfiks w sercu a’Daggia zaczął płonąć.

 

   – Ale już naprawdę do rzeczy – rzekł mnich. Uśmiechał się. – W Watykanie, ukryty przed wzrokiem profanów, funkcjonuje urząd tak potężny, że sam Papa nic o nim nie wie. Jest on pionkiem, aktorem w teatrzyku, nikim. W najczarniejszych zakamarkach świątyni postrzeganej przez społeczeństwo za tętniące dobro, czai się coś tak potwornego i chorego, że sam diabeł się tam nie zapuszcza. Lejce tego czarnego rydwanu prowadzonego przez gnijące konie jeźdźców apokalipsy trzyma nikt inny, jak El Presidente.

   El Presidente to urząd powołany do życia przez kapłanów wewnętrznego kręgu chrześcijaństwa na początku lat pięćdziesiątych. Aby utrzymać władzę w czasach wysokiej technologii, kościół potrzebuje cudów. Nic nie jest większym cudem od uzdrowienia opętanego i odbicia go z rąk legionów Lucyfera. El Presidente to ten, który posiadł moc panowania nad piekielnym zastępem i zdolny jest sprowadzać opętanie na losowe osoby. Posługując się księgami tak potężnymi, jak Goecja Lemegeton, oraz uzbrojony w przerażające zaklęcia El Presidente daje egzorcystom pracę w zamian za rosnące poparcie i zaufanie dla naszej miłej, niegroźnej instytucji. Poprzedni El Presidente, znany w naszych kręgach jedynie pod pseudonimem „Ojciec O.”, odpowiedzialny jest za każde pojedyncze opętanie. Tak zwani przez ciebie wierni mają papkę, którą żrą niczym bydło upajając się nieistniejącą mocą nieistniejącego kościoła. To El Presidente rządzi światem, capiche?

 

   A’Daggio siedział w bezruchu. Patrzył tępo na ojca Leo i chcąc nie chcąc, zaczynał wierzyć jego słowom. Skoro nawet Papież nie ma pojęcia o El Presidente, dlaczego on, zwykły arcybiskup mógłby cokolwiek o tym wiedzieć? A mimo to siedział w tym miejscu i po coś tego wszystkiego słuchał. Zanim zdążył domyśleć się, po co właściwie wciąż to robi, mnich wbił ostatni gwóźdź w serce jego umierającej wiary:

   – Właśnie w tej sprawie cię wezwałem. Jako jedynemu arcybuskupowi po Ojcu O. dane ci było oglądać potęgę księgi potępienia, oraz spijać jad z jej ropiejących stron. Dlatego nikt inny, tylko ty, będziesz nowym El Presidente. W przeciwnym wypadku nie dostaniesz antidotum na truciznę, którą podałem ci w winie i zdechniesz tu, na tej podłodze, pod stołem na którym dobro ostatecznie zmurszało i znikło z kart historii.

 

   Arcybiskup przyłożył dłoń do serca. Teraz czuł, że bije wolniej niż powinno, pot oblewał go coraz mocniej a myśli stawały się z każdym oddechem coraz bardziej odległe. El Presidente, papież, opętania… Cała nowa, przerażająca wiedza wirowała w jego głowie niczym diabelski młyn. Po długiej chwili bolesnego milczenia a’Daggio osunął się i upadł na ziemię.

   Nie wiedział w końcu, czy to sen, czy jawa. Miał nadzieję, że za chwilę się obudzi, jednak cienista kurtyna nasuwała się na jego umysł coraz śmielej. Kiedy zrozumiał, że nie ma już dla niego ratunku, zaczął szeptać. Ojciec Leo dostrzegłszy delikatny ruch ust, poderwał się i przypadł do arcybiskupa.

 

   Mnich słuchał przez chwilę niewyraźnych słów, a później pokiwał głową. Z przedniej kieszeni wszytej wewnątrz habitu wyciągnął strzykawkę z antidotum, rozerwał rękaw a’Daggia i wepchnął igłę w żyłę, jednocześnie wypuszczając w nią życiodajną substancję. Jak to dobrze, że mam zręczne palce, myślał w międzyczasie. Tylko wino arcybiskupa było zatrute.

 

   Nagle pękły żarówki. Została tylko jedna. Wokół stołu zaczęły gromadzić się cienie. Było ich o wiele, wiele więcej niż wtedy, kiedy młody Włoch przerwał święty pięciokąt i wydarł księgę z rąk ojca.

 

   Powracająca świadomość pozwoliła arcybiskupowi usiąść. Spojrzał na ojca Leo, a później na otaczające go, poruszające się z wolna demony. We wszystkich bez wyjątku ujrzał odbicie ojca i wkrótce potężny krzyk wydarł się z jego gardła.

 

   Był to krzyk nowo narodzonego.

Captain Lucifuge
Captain Lucifuge
Opowiadanie · 9 stycznia 2014
anonim