Świat nie jest taki zły i nieprzyjazny, jak może się wydawać. Wystarczy tylko zadbać o priorytety. Trzeba jeść, pić i wydalać. Trzeba coś robić. Mieć swój kąt. Mieć swój czas. Pozwolić temu płynąć. Tej zbudowanej z małej stabilizacji barce, która każdego kolejnego dnia wypływa na wielki, przerażający ocean. Dawać pożywkę swoim neuronom, każdego dnia. Po 34 latach życia wiem, że to jedyna prawda, obowiązek i sens. Wypełniać tą przerażającą pustkę trwania. Zapewnić by nie zjadła nas, niczym armia moli, które pożerają stare garnitury.
Z tej jedynej przyczyny ludzie podejmują się absurdalnych czynności. Niektórzy skaczą w przepaść, inni wspinają się po stromych skałach, jeszcze inni zbierają zupełnie bezwartościowe rupiecie – meble, znaczki, kolekcje długopisów.
Są też tacy, którzy uciekają w znieczulenie. Kokaina, pseudo-efedryna, meskalina, sporysz, absynt, wódka, heroina, LSD, tabletki extasy, grzyby halucynogenne, szałwia wieszcza, eter, speed, DMT, bieluń, muchomor czerwony, haszysz, marihuana, tussipect – możliwości jest naprawdę wiele.
Po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że wbrew pozorom nie zaliczam się do tej grupy. Pokarmem dla moich synaps jest Dupeczka.
Światło ekranu komputera razi w oczy. Sięgam po szklankę z gatunkową brandy, równocześnie gasząc peta. Huk i przeraźliwy skowyt miasta, na siódmym piętrze jest tylko rodzajem miłego szumu, zbliżonego nawet do odgłosów natury. Mogę spokojnie uznać go za pokraczną wersję szumu fal oceanu albo wiatru, który hula po łąkach.
Na siódmym piętrze ten cały syf z dołu pozwala myśleć, że mimo wszystko, nie jestem sam, że miliony innych istnień cały czas są obok mnie – w „bliskiej zagranicy”. Widzę światła w oknach na przeciw. Są jak zapalone znicze albo lampiony. Cieszę się, że świecą. Nawet jeśli najcięższym brzemieniem jakie dźwigam – jest własna samotność.
Smuga dymu ze zgaszonej fajki jeszcze przez chwilę unosi się wysoko, pod sam sufit. Głaszcze żyrandol w stylu zestandaryzowanej secesji – takim samym, dokładnie takim – jak dziesiątki innych żyrandoli, jak wszystkie żyrandole na tym piętrze.
Dupeczka. Rzeczywiście wspaniała. Okrągła. Jak dwa bochenki wiejskiego chleba. Wypina się z ekranu wprost pod mój nos. Wychodzi na wierzch spod skrojonej na miarę spódnicy, ze znakiem rozpoznawczym, umieszczonym tak by przylegał do kości ogonowej. Z naszywką z wizerunkiem kota. W środku między pośladkami kryje się różyczka przesiąknięta zapachem moczu. Miękkie, wilgotne zwierzątko.
Kilka szybkich ruchów. Tyle mi wystarczy, by poczuć kleistą ciecz, wypływającą wprost na moją dłoń. Jest ciepła i taka prywatna. Pozwala mi poczuć bliskość. Poczuć istnienie. Swoje własne istnienie. Poczuć, że nie jestem sam, że mam siebie. I Dupeczkę.
Nie pokazuje twarzy. Nigdy. Osiem tysięcy wejść. Osiem tysięcy prywatnych spotkań z własną rządzą, z samym sobą. Z różnych części tego wielkiego kraju, z różnych domów i hoteli, pokoi i salonów, biur i warsztatów samochodowych. Dupeczka.
„Nie odpowiadam na głupie zaczepki. Szanuję tylko poważnych mężczyzn”. Dupeczka. Stu trzydziestu siedmiu znajomych.
Sięgam po papierową chustkę. Wycieram małego i dłonie. Podnoszę się niemrawo sprzed pulsującego ekranu. Dopijam do końca brandy i powoli, jak niedźwiedź polarny, kładę się na łóżko. Tak kończy się kolejny dzień mego życia.
****
Słodka kawa, papieros przed wyjściem, biała koszula. Telefon po taksówkę. Jing Ciao przyjeżdża zawsze na wezwanie, jak pies. Dzięki niemu nie czekam na chodniku i nie czuję się zalewany przez ławicę. Skośnooką ławicę.
Wyciągam płaszcz z szafy. Sznuruję buty i jeszcze raz częstuję się odbiciem swej twarzy w lustrze. Jest dobrze, a nawet lepiej.
W korytarzu wita mnie mdły, swingujący jazz, który puszczają tu na okrągło. Dzwonek oznajmia, że winda dotarła. Czuję piasek wsypany do oczu. Jeszcze raz przyglądam się swojej facjacie. Worki pod gałami. Widoczne, ale nie przesadnie. Nie domyślą się, że mam za sobą tylko cztery godziny snu.
Pierwsze wyjście na świeże powietrze każdego dnia budzi tęsknotę i przerażenie. Chyba tylko w tych chwilach, tych krótkich, urwanych migawkach, które, dzięki naelektryzowanemu tlenowi, docierają poprzez synapsy wprost na ekran mej świadomości, doświadczam wspomnień z dzieciństwa, bliżej nieokreślonej melancholii i poczucia szczęścia, które jednocześnie podpowiada mi, że nic nie jest przesądzone i że jedyną prawdą jest nasza osobista wolność.
Widzę siebie biegnącego po łące, jesienią u babci i w tych krótkich chwilach wiem, że tamten i obecny ja to ta sama osoba. Identyczna. Zaraz jednak, prawie natychmiast, jak wielki drapieżny ptak, nalatuje myśl, która przegania ten sielski obraz. Wygania go jak przybłędę i każe mi zapomnieć. I zapominam. Każdego dnia.
Wielkie drzwi wejściowe do głównej siedziby korporacji nadwyrężają mój biceps. Tak jest już od pięciu miesięcy. Demonstracja potęgi, ciężaru i bezwładności, która ma przekazać, że wszystko, co po przekroczeniu tych drzwi napotkam na swej drodze, będzie większe i potężniejsze ode mnie, będzie wymagać poświęcenia, wysiłku i dobrej woli.
Ale nie ze mną te numery. Ukrywam skrzętnie zmęczenie i rozdrażnienie. Nie daję po sobie poznać irytacji. Dzięki wybielonym laserowo zębom, mój uśmiech jest przekonujący. Dzięki zabiegom u logopedy i połykaniu surowych żółtek mam o 2 tony niższy głos, przechodzący miękko w masujący uszy bass.
Posługuję się prostymi, czytelnymi komunikatami. Łącze je z otwartą pozycją ciała. Często rozkładam dłonie, by pod czaszki moich rozmówców dotarło, że nie posiadam broni, nie zamierzam ich zaszlachtować. Co więcej: w tych chwilach, w których wykonuję całe przedstawienie, jestem pewien, że moje intencje są nieskalane, że przyjaźń naprawdę wypływa z mego serca, że po prostu lubię tych ludzi, lubię moich kontrahentów. Mimo, że przecież nimi gardzę.
Drzwi do głównej sali konferencyjnej uchylają się automatycznie. W środku zapach orzeźwiającej klimatyzacji. Po prawej widok na poukładane niczym klocki lego, biurowce. Staram się unikać spoglądania w to wielkie przeszklenie. Nie wiem czemu, ale czuję podświadomy lęk, że któregoś dnia rozpędzę się i przebiję szkło własną głową.
Są. Wszyscy. Siedzą w głębi. Po jednej stronie stołu w kształcie elipsy. Dziś jest ten dzień. Wiem to. Dziś mi się uda. Ostateczne podpisanie kontraktu. Wielkie zwycięstwo. Przemarsz wojsk Aleksandra Macedońskiego, który, gdyby nie żył wtedy, musiałby żyć dziś i wbijać w każdy kawałek globu błyszczące z godnością flagi z gwiazdkami. Także tu. W samym centrum. Na linii wroga.
- No więc, panie Dew? Czy pańscy mocodawcy zaakceptowali nasze warunki? – Yataki uśmiecha się.
Nie spodziewałem się, że tak szybko przejdzie do rzeczy. Patrzy na mnie jak w kukłę Spokojnie. Należy go nieco rozruszać.
- Szanujemy waszą firmę, szanujemy też rząd i tutejszy rynek, ale…. – tu wykonuję gest rozgwiazdy. Palce moich dłoni stykają się. Sugeruję, że sprawa ma wymiar „intelektualny”, że nie jest czystą odmową – Ale… nie możemy przyjąć warunków sprzedaży w obecnym kształcie. Moi mocodawcy mają nadzieję, że wspólnie wypracujemy kompromis, który będzie wyrazem naszej przyjaźni – kończę wykonując przyjemny, szczery uśmiech.
Yataki milczy. Mimika jego twarzy nie zdradza absolutnie niczego. Konferansjer ustawiony z boku, przy przenośnej tablicy, wskazuje mi gestem miejsce po drugiej stronie stołu. Naprzeciw Yatakiego. Zdejmuję marynarkę. Także po to, by złamać tą symetrię, by pokazać, że nie mam plam od potu pod pachami, że jestem wyluzowany. Siadam i sięgam po butelkę z wodą. Cisza się przedłuża.
- Pan Yataki musi opuścić to spotkanie mr Dew – boy skrzeczy do mnie pedalskim falsetem z fatalnym angielskim. – Dalsze rozmowy z ramienia naszej firmy będzie przeprowadzać pani Jane Austin, czy wyraża Pan gotowość do kontynuowania spotkania?
Przytakuję. Równocześnie podnoszę się i wykonuję ukłon w stronę Yatakiego. Wychodzi. A więc to było tylko preludium. Blef, sugestia, że należało brać co dają. Spokojnie. Poczekamy.
Spoglądam przez wielgachną szybę na rozłożoną przede mną, niczym kobiece łono, panoramę miasta. Widzę ludziki krzątające się na tarasach, a dalej sznury aut, które próbują wydostać się z zatłoczonych arterii. W chwilach zdenerwowania wyobrażam sobie ją. Dupeczkę. Jest hitem mojej wyobraźni. Widzę, jak pręży się niczym kotka wyszyta na skrawku spódnicy, a mój język zagłębia się między pośladki, wylizuje obie dziurki.
Serwuję sobie te obrazy po to, by poczuć twardniejący, gorejący korzeń. By poczuć własne istnienie. Na przekór wszystkim, łamiąc wszystkie zasady. W sterylnych, zorganizowanych pomieszczeniach, w których przepływa moje życie. Właśnie w takich miejscach. Na przekór. Myślę o niej i czuję jak twardnieje mi kutas.
****
Drzwi otwierają się bezszelestnie. Wysoka blondynka. Falujące włosy. Amerykanka. Zbliża się pewnym krokiem. Na jej twarzy widnieje szeroki uśmiech. Laserowe wybielanie zębów. Jasne.
- Witam pana. Jane Austin, miło mi – pierwsza podaje dłoń. Jej niebieskie oczy świecą.
- Martin Dew – odpowiadam uściskiem.
Piękna. Niestety piękna. To nie ułatwia sprawy. Obserwuję jej pierwsze ruchy. Jest „sprężysta”. Wykonuje czynności szybko i pewnie, ale nie chaotycznie. Odkłada torebkę na siedzenie obok. Podnosi wzrok.
- Pan Yataki przekazał mi, że nie zgadzają się państwo na zaproponowane warunki pomocy publicznej. Czy dostałam właściwe informacje? – kończy z uśmiechem. Obniża napięcie. Ma być „miło”. Jest słodka.
- Moi przełożeni uważają, że strona japońska oferuje nam zbyt mało… to też powtórzyłem Panu Yataki…
- Jasne… – odpowiada po chwilowej przerwie. – Jakie mamy możliwości manewru?
- Obawiam się, że niewielkie… Sprawa pomocy publicznej…..
- Mówiąc wprost – przerywa mi – Czy liczycie się z możliwością zerwania negocjacji? – Podkręcona piłka. Gwałtowna konfrontacja po miłym wstępie. Przyznam, że nie spodziewałem się tego.
- Niestety, ale obawiam się, że tak… – staram się nadać swemu głosowi spokojny, neutralny ton.
Chwila ciszy. Jane Austin podnosi się zza stołu. – Uściślijmy obszary zgody – mówi wyraźnie, ma pełny i mocny głos. Jest profesjonalistką. Podchodzi do tablicy. Szybkim ruchem rysuje pionową kreskę. Po dwóch stronach po trzy koła.
- Cena. Zobowiązania inwestora. Zobowiązania zbywcy – wylicza. – Cena?
- 372 miliony 428 tysięcy dolarów – odpowiadam. Marker szura po tablicy. W kółku pojawia się kwota.
- Zobowiązania inwestora?
- Proszę chwilę poczekać, wyciągnę notatki – odpowiadam, zaskoczony szybkim tempem.
- Oczywiście.
Sięgam po papiery. Przerzucam.- Oooo jest….
- Dyktować?
- Tak, proszę.
- „Gwarancje zatrudnienia na okres pięciu lat dla przynajmniej 75 procent ogółem przyjętych pracowników” – cytuję – „Zobowiązanie do zachowania profilu firmy, jej logo oraz marki, a także do kolejnych inwestycji w przeciągu dziesięciu lat, na łączną kwotę stu milionów dolarów” – Marker piszczy pod jej ręką.
- Dobrze. Teraz zobowiązania zbywcy…
Przerzucam kartkę.
- „Zwolnienia podatkowe na okres dziesięciu lat od daty zakupu. pomoc publiczna w postaci trzystu miliardów jenów rocznie” – pisze obrócona do mnie tyłem. Marker wydaje z siebie skowyt, aż nagle wypada jej z ręki. – Przepraszam – schyla się po zgubę.
- Nic nie szkodzi – odpowiadam, ale ona chyba tego nie słyszy. Przed sobą mam jej wypięty tyłek. Szuka markera. Okrągłe dwa pośladki. Ładne.
Przypatruję się jej spódnicy i uświadamiam sobie, że przecież…. Na samym skrawku materiału. Ufam swoim oczom, a jednak nie dowierzam. Tak jakbym na chwilę wskoczył do zupełnie innego porządku. Tego, który szczelnie zamykam za sobą, gdy tylko wychodzę do pracy. Przecieram oczy. Spódnica. Dokładnie na kości ogonowej dostrzegam naszywkę z wizerunkiem kota…. Taką samą. Identyczną…. Tą, którą tak świetnie znam., którą oglądam co wieczór…
Ciąg myśli, skojarzeń i obrazów przelatuje przez głowę z prędkością myśliwca. Dupeczka. To…. Ona? Widzę siebie jak podrywam się ze stołu, na końcu języka mam pytanie, które szarpie się jak pies na smyczy. To może być ona? Czy to jesteś ty?
Jane Austin podnosi się ze znalezionym markerem. Odkłada go i siada za stołem.
- A więc… Panie Dew…..
- Proszę wybaczyć… – przerywam. – Może przejdziemy na ton osobisty? Lepiej będzie po prostu Martin – wykonuję uśmiech.
- Jasne – odpowiada momentalnie – Przepraszam cię, powinnam była pierwsza to zaproponować.
- Och nic nie szkodzi. Długo jesteś w Japonii? Te ich obyczaje usztywniają…
Wybucha salwą śmiechu – Masz rację. Czasem czuję się tu jak robot.
Jestem spięty. Wiem to. Gra nagle zmieniła zasady, wyrwała się z bezpiecznego pola, stała się improwizacją. Czuję ukłucia w okolicach żołądka i zimny kark. Patrzę na nią. Naprzeciw. Profesjonalistka, doradca biznesowy, absolwentka wyższej uczelni z dobrym autem, polisą ubezpieczeniową i odłożoną całkiem pokaźną sumką. Wszyscy tu są tacy sami., ale ona jest kimś więcej… Przynajmniej w mojej głowie… Jest Dupeczką.
- Wiesz…może zrobimy przerwę – wypluwam zaskoczony sam sobą. – Co powiesz na kawę? Porozmawiajmy trochę luźniej. Na przeciw serwują świetne espresso.
Przekrzywia głowę na bok z wymalowanym uśmiechem.
- Chyba jestem za… Nienawidzę tej sali… Mam wrażenie, że zaraz spadnę…. – wskazuje na ogromne przeszklenie, z widokiem na dachy biur. Wstajemy. Kiedy się podnosi, dostrzegam jeszcze raz naszywkę z mruczącym wąsaczem. Taką samą, jaką codziennie oglądam na ekranie. Podaję jej płaszcz. Wychodzimy.
***
Deszcz, zszarzałe kontury budynków, ostre powietrze. Tłum. Byle szybciej. Sunąca karawana aut nie pozwala pokonać aorty ulicy. W końcu jest. Zielone światło. Teraz. Przebiegamy na drugą stronę. Brrr… Drzwi małej knajpeczki uchylają się. Jest ciepło.
- Pozwolisz, że zapalę Jane ?
- Jasne, nie krępuj się.
Odpalam. Siedzimy przy malutkim stoliku, tuż przy szybie z widokiem na ulicę.
- Więc….? Chcesz kontynuować negocjacje, czy na dziś wystarczy? – staram się mówić pewnie. Czuję, jak zupełnie podświadomie, stroszę piórka, jak wypinam klatkę piersiową, jak wykonuję szerokie gesty. Atawizmy. Sygnalizuję samicy, że jestem władcą tej przestrzeni.
Jane nie odpowiada od razu. Dopiero po chwili.
- Wiesz, to chyba dobry pomysł. Yataki dal mi czas…
- Odkrywasz się w tym momencie – odpowiadam z uśmiechem.
- Tylko pozornie. Chyba nie wierzysz w to, że dziś zerwalibyśmy negocjacje? – odwzajemnia uśmiech.
- Nie, ale…. Liczyłem, że dziś będzie mój dzień. Chciałem je zakończyć….
- O, nie ma tak łatwo – Jej oczy świecą się. – Zdradzę ci coś w sekrecie – mówi pozorowanym szeptem. – Są gotowi pójść wam na rękę, na układ, ale i wy musicie z czegoś zrezygnować….
- Nie wiem jak to skomentować. Odkrywasz się coraz bardziej…
- Daj spokój. Robię to dla dobra negocjacji. Również ja kiedyś chcę stąd wyjechać.
- A jeśli wykorzystam tą wiedzę? – Droczę się.
- Nie zrobisz tego…. – Przeczesuje włosy. Zarzuca kosmyk za ucho. Jest naprawdę słodka.
- Skąd ta pewność
- Nie uwierzysz, ale mam wyczucie do ludzi…. Ciebie rozpoznałam od razu….
- Szanujesz tylko poważnych mężczyzn?- wypluwam i automatycznie przypominam sobie tą frazę. Widnieje przy profilu , obok zdjęcia z ponętnym soczystym tyłkiem.
Nie odpowiada od razu. Mam wrażenie, że zbiło z tropu ją to pytanie .
- Tak. Szanuję poważnych ludzi…. – mówi po chwili, powoli cedząc słowa.
****
Wieczór w pokoju hotelowym. Moi jedyni towarzysze to telewizor, internet i szum miasta, 250 metrów pod moim pokojem. Sączę dobrze schłodzoną brandy i klepię w klawiaturę.
„Dupeczka”. Osiem tysięcy odwiedzin w ciągu tygodnia. Przeglądam nowe fotki. Wypięta, tak jakby miała w głowie proporcje, jakąś miarkę, licznik kątów. Wychyla się dokładnie w taki sposób, który sprawia, że mój drągal automatycznie staje się twardy.
„Dupeczka” – patrzę na spódnicę z wizerunkiem kotka i myślę o tym, co się wydarzyło. Jane Austin. Dziś przed południem. Przystojna kobieta, miła rozmowa, złamanie zasad. Rozmawialiśmy z godzinę. O wszystkim. O głupocie miejscowych, o znajomych z branży, o kontrakcie, o tym co kto robi w kraju. Dała mi swój numer. Umówiliśmy się na telefon za kilka dni. Na kolejną turę negocjacji.
„Nie ważne kim jestem, ważne co mogę ci dać” – to jedna z sentencji profilu dupeczka. Inne są równie banalne. Ponętne suczki piszą bzdury. Te najbardziej głodne seksu, niewyruchane, są najbardziej romantyczne. Są nieodgadnione, są zagadkami, aniołem i diabłem w jednym, wszystkim i niczym i inną frazeologiczną papką.
Wiek: brak. Miejsce pobytu: Japonia. Kraj: Stany Zjednoczone. „Odpowiadam tylko na poważne propozycje” – Dupeczka.
Klikam w jej profil, przeglądam i analizuję, równocześnie masując swego członka. Na dole zielona lampka, tuż przy miniaturach galerii zdjęć z okrąglutkim tyłkiem. Zielona Lampka. Profil „Dupeczka” jest dostępny on line.
M.D. :)
Dupeczka. :)
M.D. – Nudzisz się ślicznotko?
Dupeczka. – Zależy co proponujesz.
M.D. – Po dwóch zdaniach już mam proponować?
Dupeczka. – Jeśli chcesz możemy rozmawiać… No więc?
M.D. – Umówimy się na kawę?
Dupeczka. – Już lepiej. Kawa nie jest tania.
M.D. – To dobrze. Gustuję tylko w tylko drogich i smacznych… Znam świetne miejsce, o ile jesteś w Tokio?
Dupeczka. – A co po kawie?
M.D. – Mam schłodzonego szampana. U mnie, w apartamencie.
Dupeczka. – Niech będzie. Zobaczymy, czy będzie coś po kawie. Kiedy byś chciał?
M.D. – Jutro, o tej porze?
Dupeczka. – Świetnie. A gdzie będzie ta kawa?
M.D. – Znasz hotel Sheraton? Niedaleko mają świetną knajpkę, właściwie naprzeciwko…
Dupeczka. :)
Dupeczka. – Sheraton… Jesteś białym kołnierzykiem, co?
M.D. – Rozszyfrowałaś mnie spryciulo. Skąd wiesz?
Dupeczka. Wiem. Mam wyczucie do ludzi……
M.D. : )
Dupeczka. – No dobra, przekonałeś mnie. Stać cię na tą kawę, a tania nie będzie… – to już plus.
M.D. – Bezpośrednia jesteś, to ci trzeba przyznać. Więc : jutro, 20.00 ?
Dupeczka. – 20.30
M.D. Ok. – Jak cię poznam?
Dupeczka. – Będę miała długi biały szal i kapelusz.
M.D. – Ok.
Dupeczka. – A ty?
M.D. – Poznasz mnie. Stanę przy drzwiach tej kafejki. Nikogo więcej nie będzie.
Dupeczka. – Więc do jutra, kołnierzyku. :)
****
Wszystko zależy od przyjętej interpretacji. Georg Simmel pisał, że każda relacja między dwojgiem osób jest możliwa do powtórzenia, jest obiektywna jak geometria. Nie ma w niej nic wyjątkowego mimo, że takich prawd nie chcą słuchać zakochani.Dziś i ja nie chcę ich słyszeć. Czym to się skończy? Nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć sobie na to pytanie.
Wiem, że Dupeczka już nigdy nie będzie tym samym. Obawiam się tego. Owszem – może ją przelecę. Może zrobimy to już w kiblu tej kawiarni albo w windzie jadąc na moje, siódme piętro, ale tak skończy się mit. To będzie koniec Dupeczki. Gdy poznam właścicielkę tych krągłości one same staną się zwykłe i nijakie. Pozbawię się snu. Chyba, że…. Pojawi się Coś. Wierzę w to jeszcze? Wierzę, że może się pojawić?
Zakładam płaszcz. Sznuruję buty. Jeszcze papieros. Jestem zdenerwowany. Lekko. Wszystko będzie jasne za kilka chwil. Spojrzenie na zegarek. 20.15. Jeszcze czas.
Kłęby dymu owijają małą lampkę przy łóżku. Gaszę peta w popielniczce na dywanie. Podnoszę się powoli, z wahaniem, jakby wszystkie czynności, które teraz wykonam były ostatnie, jakby trzeba było poświęcić im więcej czasu, by niczego nie żałować, niczego nie musieć „odkręcać”.
Przenikliwy chłód. Świeżo po deszczu. Wyjście przed hotel jest jak wypłynięcie na szersze wody. Otacza mnie ławica. Ludzka ławica. Tłum przelewający się przez te chodniki całymi dniami. Przechodzę na drugą stronę ulicy. Spojrzenie na zegarek. 20.27. Świetnie. Staję pod daszkiem kafejki. Obracam się by sprawdzić jak jest. Tak, jak obiecałem. W środku pusto.
Oparty o framugę kończę fajkę. Wypatruję. Kłucie w żołądku. Kolejne postacie mijają mnie beznamiętnie. Inne rozmawiają, gestykulują. Wrzask silników aut. Biały szal…? Nie. To tylko złudzenie -fragment białej bluzki. Zegarek: 20.31. Jeszcze pięć minut regulaminowego czasu gry – ustalam sobie w głowie. Masa. Jest wszędzie dookoła. Jest jak morska łąka bujająca się głęboko w odmętach albo jak fala, jak jej przypływy i odpływy.
Mrowienie na karku. Pet gaśnie i unosi się w kałuży. Jest. Mrużę oczy. Jakieś 50 metrów. Biały szal, kapelusz. Wysoka kobieta. Idzie pewnie, ale spokojnie, nie za szybko. Obserwuje. Z tej odległości decyduje się jeszcze mnie nie rozpoznać. 30 metrów.
Widzę kontury twarzy. Widzę coraz wyraźniej…. Biały szal. Kobieta zwalnia. 20 metrów. Zatrzymuje się. Ściąga wzrok z mego kierunku, jakby próbowała czegoś szukać, jakby chciała podjąć decyzję. Nagle skręca. Wiem, że to ucieczka. Staje przed przejściem dla pieszych. Jej głowa znika w tłumie. Zielone światło. Tłum ludzki przechodzi na drugą stronę.
Biegnę. Przedzieram się przez masę. Wchodzę na pietę jakiegoś chłopca, szturcham ramieniem starszą kobietę. Robię przepraszające gesty. Podbiegam. Biały szal. Łapię ją za ramię. Obraca się.
- Cześć Jane… – Ledwo dyszę. Znów zaczyna padać. Krople ściekają mi po czole. – Zauważyłem cię, stałem tutaj…
- Cześć – odpowiada cicho.
- Wiesz… Pomyślałem, że jeśli masz chwilę… Może moglibyśmy usiąść? Pogadać o kontrakcie..? Miałem do ciebie dzwonić, a właściwie to nic nie robię… – moja twarz jest karykaturą samej siebie, nie widzę jej, ale wiem – Może… kawa?
Wzrok Jane błądzi gdzieś na wysokości kolan. Unika mojej twarzy. W końcu podnosi głowę.
- Tak. Właściwie to mam trochę czasu… – wypowiada z wahaniem. – Nawet chyba chciałam się napić kawy…
- To świetnie… Może wróćmy więc na drugą stronę….
Obracamy się. Przyspieszamy kroku. Uciekamy przed deszczem do ciepłego, bezpiecznego miejsca. Ja i Jane Austin.
Dupeczka nie istnieje.
zaburzona spacja w niektórych miejscach
mimo że - nie rozdzielaj przecinkiem
ot...