Moja twarz jest maską, której rozkazuję milczeć
o kruchych uczuciach kryjących się w mojej duszy.
-Glenn Lazore (Mohawk)
Światła przydrożnej stacji benzynowej pulsują rytmicznie jak serce uśpione w ciemnościach. Wraz ze zbliżaniem się północy stary Mustang zjeżdża z drogi stanowej numer czterdzieści jeden i zatrzymuje się na poboczu. Mężczyzna, właściwie do niedawna jeszcze młodzieniec, przez chwilę nie zdejmuje rąk z kierownicy, wpatrując się w ledwo widoczny za stacją las. Linię drzew i nieba rozróżnia jedynie dzięki migoczącym gwiazdom, lecz po wczorajszych wydarzeniach i wielu godzinach jazdy nie jest pewien, czy nie są to ślepia nocnych zwierząt zerkające na niego spośród wysokich gęstwin.
Po czasie, którego sam nie potrafiłby określić, przenosi powoli wzrok na swoją prawą dłoń. Tą część jego ciała, która jako pierwsza dotknęła jej włosów, szyi. Bioder, kiedy przycisnął ją do siebie na ganku domu w Clements. Słońce wpadające przez dziurki słomianego kapelusza rzucało ażurowe cienie na jej twarz i nigdy nie zapomni jak odrzuciła do tyłu głowę, a on nie wiedział, czy oślepiło go światło, czy piękno kremowo bladej skóry zarumienionej od śmiechu.
Ten dzień wydaje się być na wyciągnięcie ręki, a jednak teraz oboje są zamknięci w tym starym samochodzie, który odziedziczył po ojcu i w ciemności osaczającej ich zewsząd jak głębia oceanu. Ona śpi na tylnym siedzeniu, czarne włosy rozrzucone na tapicerce otulają ją niczym dziwna aureola zła, oczy przymknięte cienkimi powiekami drgają niepokojąco. On siedzi wyprostowany jak strzała, którą przecież jest albo był – przynajmniej ona tak mu zawsze mówiła – i wpatruje się w swoją dłoń, szorstką od wielu lat pracy, mimo że wcale nie jest stary. Próbuje zrozumieć jak ta dłoń, którą ją zdobył, mogła ją uderzyć i zostawić poczerniały ślad na tej bladej skórze będącej jedyną, jakiej kiedykolwiek smakował. Jakby była strumieniem w jeden z parnych dni w Montanie, kiedy byli dziećmi i topili się nawzajem w górskich wodach, aż mówiła „starczy” i kładła się na trawie, schnąc w popołudniowych promieniach. I wtedy też jej dotykał, w inny sposób, ale robił to przy każdej okazji, a jak mogło to być tak niewinne, jeśli przecież już wtedy miał te same dłonie, którymi wczoraj zakończył jej życie i rozpoczął swoje, zabijając człowieka? Nie. To oni myślą, że to zrobił, ale on wie, że tak nie było, wie, że nie mogło go ponieść aż tak, żeby nie pamiętać, nie mógł tak bardzo stracić kontroli. Nie po latach planowania, czekania na odpowiedź. I ona też w to nie wierzyła, inaczej nie wpadłaby w tak histeryczny stan, a gdyby nie zaczęła krzyczeć, osuwając się na podłogę, to nie szarpnąłby jej w górę i nie uderzył, żeby się otrząsnęła. Może nawet nie wsadziłby jej do samochodu i byłby teraz sam. Mogła zostać na miejscu, powiedzieć, że nie miała nic wspólnego z całą sytuacją. Ale nie mógł znieść myśli, że ona też byłaby sama.
Dziewczyna budzi się gwałtownie, ale natychmiast zamyka z powrotem oczy, mając nadzieję, że nie została zauważona. Jej opuchnięte usta muska uśmiech wywołany sekundą jego widoku. Zawsze bawiło ją jak potrafi siedzieć godzinami, zapatrzony w przestrzeń, z brwiami ściągniętymi tak bardzo, że wydaje się, że zaraz nie wytrzymają, puszczą i odskoczą gdzieś poza jego twarz. Od razu jednak dociera do niej prawda, uderza jak cios w klatkę piersiową, odbiera dech. Poprzedni dzień powraca falami – ulica skąpana w deszczu i krzyki tego mężczyzny, którego znała jeszcze w dzieciństwie i widywała w mieście jak kupował ojcu piwo.
W końcu zaczyna odczuwać ból mięśni spowodowany godzinami przespanymi w samochodzie i bez słowa otwiera drzwi. Chłód przenika ją na wskroś, więc krzyżuje ramiona, próbując okryć się skąpym swetrem. Wyjechali bez niczego, żadnych bagaży, żadnych planów dokąd się udać. „Jedźmy przed siebie, potem zdecydujemy co dalej” – powiedział, kiedy opuścili Chicago i więcej już się nie odezwał przez całą noc, więc nie naciskała. A teraz nie mają nic, nawet bielizny na przebranie, a co więcej pieniędzy potrzebnych na to, co powinni, co musieli, zrobić. Zdobyć nowe życie. Z dala od Montany i z dala od Chicago, gdzie wszystko się skończyło.
Zwalnia, kiedy wyczuwa, że idzie za nią. Na stacji kupują papierosy i kanapki, mimo że oboje nic nie przełkną. W mlecznym, przytłumionym świetle świtu opierają się zgodnie o deskę samochodu i obserwują ulicę, ale nikt nie zatrzymuje się na ich widok, nikt ich nie ściga. Nie patrzą na siebie, ale napięcie między ich ciałami jest jak iskrząca elektryczność i zawsze tak było. Nie są przyzwyczajeni do tej przepaści, która rozszerza się między nimi z każdą minutą, pożerając wszystkie dobre wspomnienia.
- Kiedyś musimy porozmawiać – mówi nagle dziewczyna, mimo że wcale tego nie planowała. Nigdy nie była z gatunku tych, które roztrząsają i szukają tłumaczeń. A jednak coś w niej pęka, niecierpliwi się i trzęsie niczym tama na rzece Missouri tego dnia wiele lat temu, który on pamięta, a ona nie.
Cisza brzmi głośniej niż krzyk, kiedy odpala papierosa i odwraca głowę, wypuszczając dym. Po całej nocy nie patrzenia na siebie nawzajem zaskakują ją jego oczy, przejrzyste i krystaliczne. Oczy Catherine. Zakotwiczają się w niej, przeszywają jak wiatr, a intensywność tego spojrzenia sprawia, że czuje prawie fizyczny ból, ale nie odwraca wzroku. Szuka tego, co było między nimi od zawsze i co połączyły góry i ogień, przed którym często uciekali ramię w ramię po popołudniu beztroskiej zabawy.
- Możemy jechać do Jon'a – próbuje znowu, kiedy widzi, że on nie zamierza jej odpowiadać. To wywołuje jego natychmiastową reakcję.
- Nie – mówi lekko zachrypniętym głosem, pustym i wyblakłym, jakby nie używał go od lat – Nie chcę go teraz widzieć.
Dziewczyna kiwa głową, próbując stłumić w sobie złość, którą tak często przy nim czuje. Bycie z nim jest czarno-białe: tak albo nie, najgłębsza rozpacz albo największe szczęście, życie albo śmierć. Prawie się uśmiecha na tą myśl. Oto oni. Uciekinierzy, zbrodniarze, zagubione dzieci same na autostradzie, która nie prowadzi do domu. A tymczasem ona ma ochotę go rozszarpać za jego sposób bycia, mówienia – to, co irytowało ją od lat, na długo przed wydarzeniami poprzedniego dnia. Ale to było też tym, co sprawiło, że pojechała za nim. Czy mogłaby zgodzić się na życie ze zwykłym chłopcem z Clements, który odwiedzał matkę w niedzielę i pił w środy, który wkładał koszulę w spodnie, a jedynym celem jego życia było sprzedawać konie?
- Musimy w końcu o tym porozmawiać. O tym, co się stało i co teraz zrobimy - nie ustępuje, przesuwając nieznacznie rękę po masce, zbliżając się niebezpiecznie blisko jego dużych, opalonych dłoni.
- To zamknięty temat, Gia - odpowiada cicho i wyrzuca niedokończonego papierosa - Jedziemy.
- Ale...
- Nie otwieraj tego. To zabija - warczy, odwracając się do niej plecami i wsiadając do samochodu.
- czytelnik, może wyłapać niuanse interpunkcyjne, ale nie bałagan, który przeszkadza w treści
zalecam wysiłek techniczny, a nie tylko "pęd" intelektualny