Bahán to nie był byle chłoptaś z końską grzywą na pół mordki. Takich jak on nie spotyka się w galeriach handlowych, czy na plaży w Sopocie. Nawet oszczana brama na szczecińskim Niebuszewie, dajmy na to, o drugiej w nocy, to też nie jest naturalne miejsce występowania takich typów jak on. Bahán to był twardziel w dawnym, przedmatrixowym tego słowa znaczeniu. Gdyby ktoś kazał Bahanowi ogolić jaja, dając do wyboru nową maszynkę Gilette i tępy kuchenny majcher, człowiek ów wybrałby zajebiaszczą, peruwiańską maczetę, którą nosił w plecaku. Jednak, że Bahanowi nikt nie ośmieliłby się niczego kazać, są to rozważania zbyteczne.
Sierioga pochodził z Tuły. Bahanem nazwali go koledzy w czasie kampanii czeczeńskiej i od tego czasu nie pozwalał mówić do siebie inaczej. Od siedmiu lat mieszkał w Polsce. Zanim zdziczał w popegeerowskich wsiach Pomorza, zdołał dorobić się polskiego obywatelstwa. Teraz nikt by mu go nie dał. Wtedy jeszcze resztki ogłady czaiły się w jego rysach, zaś zarobione na Kaukazie dolary pomogły załatwić formalności związane z przyznaniem paszportu. Dokument ten miał mu pomóc w zwiedzeniu Europy. Na zachód od Odry pojechał tylko raz. Jedno popołudnie w Berlinie – mieście, które znał głownie z produkcji „Mosfilmu”, wprowadziło go w bardzo przykre przekonanie, że nie rozumie tego świata, ktoś mu czegoś nie wytłumaczył, coś mu umknęło. Tłumy beżowej, czarnej, białej wytatuowanej i zakolczykowanej młodzieży, na które natknął się na jakiejś techno imprezie pod chmurką, zrodziły w nim przedziwne obrzydzenie połączone ze współczuciem. Jego serce, chociaż obrosłe frontowym pancerzykiem, przelękło się tego widoku. Dlatego wrócił na pola. Do Weroszki. Tak, nieco z rosyjska, nazywał Weronikę, kobietę, która odstąpiła mu pokój po zmarłym przedwcześnie mężu alkoholiku. Sierioga nie pił wcale. Mówił też niewiele. Za to kiedy wracał z kilkudniowych wędrówek, brudny, pokaleczony, ale spokojny pomagał jej przy strusiach. I to Weronice w zupełności wystarczało. Oczywiście wolałaby, żeby facet siedział na miejscu i nie znikał bez sowa co kilkanaście dni. Miała jednak wiele zrozumienia dla jego wilczej natury. Była mądrą kobietą.
Któregoś wieczora, tuż po powrocie z kolejnej włóczęgi, Bahán znalazł ciało Weroniki wiszące na przedłużaczu, przerzuconym przez gałąź jabłonki. Była ciepła. Musiała to zrobić na krótki czas przed jego powrotem. Kiedy zdjął ciało z dziko rosnącej szubienicy, ułożył je na trawie i obiegł gospodarstwo, które wyglądało jak po pośpiesznej rewizji. Większość sprzętów była porozrzucana lub zniszczona. Część strusi wyszła przez otwartą furtkę wybiegu i dreptała po podwórzu w poszukiwaniu jedzenia. Teraz ptaki, które szczerze polubił, widział jako wynaturzone, bezczelne pisklęta, korzystające z tego, że Bóg przysnął i próbujące wydziobać ze świata wszystko co się da, zanim Stwórca się ocknie. Płakał, a w zasadzie ryczał. Na sąsiadów nie trzeba było długo czekać.
Po pogrzebie Bahán pozostał w domu Weroniki. Zanim odebrała sobie życie, zapisała mu gospodarstwo. Jej śmierć zmieniła go bardziej niż umieranie, jakie widział na wojnie. Fotel bujany stał się wąską, ale jedyną przestrzenią, w której czuł się mniej winny. Kiedy z niego wstawał, odruchowo rozglądał się w poszukiwaniu kabla, który pomógłby mu dogonić Weronikę.
Proza wychodzi Ci znacznie gorzej :(
Potrafisz zainteresować.