Pora iście jak z „Ferdydurke”, trudno było Józiowi być najstarszym w klasie i trudno jest być najzdolniejszym. Odrzucam kołdrę i siadam na łóżku. Postanawiam się poddać tej porze. To jak trudno, uświadomiły mi dzieci z mojej klasy w podstawówce. Dopiero, kiedy po całych dwóch miesiącach się przeciwstawiłem, nabrały szacunku. Podchodzę do okna, zbliżam twarz do szyby, od mojego oddechu powstaje lekka mgiełka. Noc zawsze mnie tak fascynowała. Pamiętam, staliśmy u dyrektora z Jankiem, moim najgorszym wrogiem, łypał na mnie podbitym okiem. A kiedy dyrektor groźnie spytał czyja to wina nie było mowy o żadnej „męskiej” solidarności. Od razu zaczął się na mnie skarżyć, kłamiąc bezwstydnie. A ja nie mogłem nic powiedzieć, bo krew z rozbitego nosa zalewała mi usta. Skończyło się na wezwaniu rodziców do szkoły. Ale potem miałem już spokój.
Przybliżam się jeszcze bardziej do szklanej tafli. Z jedenastego piętra mojej deski mam niesamowity widok na moje osiedle, jeszcze bliżej, dotykam nosem tej mgiełki, jest taka wilgotna, a osiedle takie paskudne. Księżyc jasno świeci, z ciemności wyłaniają się wielkie bryły bloków mojego osiedla.
Po omacku, nie czekając aż oczy przyzwyczają się do ciemności, chociaż nie, nie jest tak ciemno, przecież świeci Księżyc, są latarnie na zewnątrz, zbliżam się do biurka w poszukiwaniu papierosów, jeszcze dwa, trzy lata temu tego atrybutu dorosłości. Jest, cała nowa paczka czeka w szufladzie. Pierwszego papierosa wyciągam i wkładam z powrotem, filtrem do środka, „na szczęście”. Pierwszy papieros, a właśnie, kiedy to było? Chyba, nie, na pewno wtedy, w drugiej klasie, w parku, we trójkę z Michałem i Elką.
Jesień niepodzielnie zapanowała nad światem, zapanowała też nad nami, każdy z nas nosił w sobie taki jesienny spleen. Mimo że kończyła się ta złota jesień a zaczynała ta wilgotna i zimna, to wszędzie pełno jeszcze było złotych liści. Kilka zaplątało się nawet w tym długim czarnym, prawie trzymetrowym wełnianym szaliku Michała. To ja wtedy zaproponowałem pójście na okienku na wino, kupiliśmy jabola, smakował tak wspaniale, taką dorosłością i buntem tak intensywnym, że prawie nie czuło się siarki, w parku, pod działem, pod ustawionym tutaj prawdziwym działem wojskowym.
Gdzie jest ta zapalniczka? Musi być w tej szufladzie? Michał wtedy wyciągnął do nas paczkę, patrząc na nas tym swoim drwiącym spojrzeniem, ten szalik sięgał mu do samej ziemi, staliśmy na asfaltowej ścieżce w tym parku, po kostki w liściach, z ust unosiły nam się i rozpływały w mroźnym powietrzu obłoczki pary. Tak, to właśnie wtedy pierwszy raz popatrzyłem na Elkę w ten sposób, właściwie temu papierosowi zawdzięczam jedne z najpiękniejszych miesięcy w ogólniaku. Szkoda, ze tak... O, jest!
Jest tak cicho i przyjemnie, za to właśnie tak lubię noc. Nie słychać nawet jak się sąsiedzi za ścianą biją, a właściwe to jak sąsiad bije swoją żonę. Podnoszę z podłogi bluzę od piżamy i naciągam na siebie. Zawsze śpię nago, takie zboczenie. Marcin powiedziałby, ze to ekshibicjonizm, który podświadomie wypieram, bo przecież jednak śpię pod kołdrą. Marcin, nasz klasowy psycholog, podręczniki akademickie z psychologii łykał już trzeciej klasie... Przez dwa lata był w ścisłej czołówce na roku, a teraz rzucił to wszystko i poszedł do seminarium... Niektórzy czasem przechodzą długą drogę zanim poznają, co rzeczywiście chcą robić. Szczęściarz, on już wie...
Przysuwam sobie krzesło oparciem do okna, siadam na nim okrakiem. Ale muszę śmiesznie wyglądać, w samej górze od piżamy, a podobno nie ma nic śmieszniejszego niż goły facet w skarpetkach! Gdzieś tak wyczytałem. Sięgam po papierosy, wyciągam jednego, tak przyjemnie pachnie tytoniem. Baśka też gdzieś to czytała. Zawsze, gdy się rozbierałem śmiała się z tego, że zaczynam od skarpetek. Baśka... Czy ja ją w ogóle kochałem? Opieram się łokciami o parapet.
„Jeśli budzisz się koło kogoś rano, widzisz tę osobę zaspaną, z potarganymi włosami, odprasowaną poduszką na policzku i wiesz, że przez następne dwadzieścia, czterdzieści lat chcesz ją tak widzieć, to znaczy, że ją kochasz” - tak mówiła mi Marta. Ciekawe czy teraz też tak komuś mówi? Ile było tych przebudzeń z Baśką? Dziesięć? Piętnaście? Dwadzieścia pięć? Czy to teraz ważne? Zresztą skończyć z tym, bo zaczyna boleć, wygonić te myśli do ich kryjówek pod szafami wśród pająków, zadeptać...
Otwieram okno, do pokoju wlewa się noc, powoli i leniwie, razem z zimowym chłodem i tysiącem nocnych odgłosów, bo to przecież nieprawda, ze nocą jest cicho. Nocą głos niesie dalej, słychać tyle różnych rzeczy. Zapalam papierosa, głęboko zaciągam się dymem. Słyszę wiatr szarpiący gałęziami drzew, tych smętnych osiedlowych namiastek prawdziwych drzew. Wypuszczam dym, momentalnie rozwiewa się gdzieś w ciemności przede mną. Nocny autobus ruszający z przystanku pod sąsiednim blokiem, wiozący pewnie jakieś rozweselone towarzystwo na imprezę, a może już z niej wracające, pora jest przecież nienazwana. Jakieś głosy, ktoś przechodzi głośno się wydzierając pod moją klatką. Słyszę też syrenę policyjną gdzieś daleko w centrum. Miasto nocą, zwłaszcza to miasto w postaci dalekich światełek innych osiedli albo widziane zza szyby nocnego, zawsze mnie pociągało w sposób tak dziwny, wręcz chorobliwy.
W dzień zresztą też, ale tak jakoś inaczej. W dzień odbywaliśmy wyprawy w różne przedziwne dla nas miejsca, ja, Marcin, Michał i Janek, pierwsze dziecinne jeszcze ekspedycje badawcze, mając za cały ekwipunek w plecaku obok podręczników szkolnych i książek z klasyką poezji, którą zaczynaliśmy właśnie odkrywać, po puszce piwa na głowę i paczkę papierosów sprzedanych nam przez jakąś litościwą duszę, która nie żądała dowodów osobistych. Właśnie, papierosy, strzepuję popiół, spada na parapet, rękawem piżamy ścieram go. Zapuszczaliśmy się w najprzeróżniejsze dziwne miejsca, tak nam obce. My, dzieci, (ale wtedy myśleliśmy o sobie „prawie dorośli”) z wielkiego osiedla, wielkiej betonowej pustyni, odwiedzaliśmy, starą dzielnicę z willowymi domami i dzikimi ogrodami, zamieszkaną przez ludzi starszych, emerytów; krążyliśmy również w dzielnicach znacznie gorszych, wśród starych kamienic zagrzybionych taką starością, marazmem, beznadzieją. Krążyliśmy z wypalanym na plecach wzrokiem miejscowych napisem „obcy”, tym słowem wytrychem, za które można zawsze dostać w twarz, czy to w nie swoim kraju, mieście, osiedlu, czy nawet nie pod swoim blokiem, nie pod swoją klatką schodową.
Nocą miasto jest inne, takie czyste, bez tych wszystkich żuli oblepiających bramy, bez błota za moim blokiem, przez które zawszę musiałem przechodzić idąc na przystanek tramwajowy.
Odrzucam papierosa, nawet nie zauważyłem, kiedy sam się spalił, spada długo, czerwony ognik odcina się od białego śniegu leżącego trzydzieści metrów niżej, zagłębia w noc. Zamykam okno, bluza od piżamy ląduje na podłodze a papierosy w biurku. Starczy. Myśli z powrotem wpełzają pod szafę, łóżko, biurko. Jeszcze tylko rozcieram na ramionach gęsią skórkę i zamykam oczy, pozostawiam za sobą tę nienazwaną porę, tę chwilę, o której będę się rano zastanawiał czy naprawdę istniała.