Pani w aptece powiedziała, że nadzieję mają tylko w czopkach. Podrapałem się ostentacyjnie po pośladku i wyszedłem… listopadowi wprost pod koła. Zatrąbił na nosie coś o ciężkim losie i świsnął w stronę grudniowych myśli o pustym sercu i portfelu.
Nie mogłem kupić tych czopków. Okoniem stanęła mi, albo nawet rekinem, wyświechtana, ale wciąż nie zdementowana sentencja, że „nadzieja umiera ostatnia”. Zobaczyłem się więc na moim codziennym polu bitwy, jak wypięty w stronę systemu, celuję z dupy niczym z car puszki, by się naprzykrzać pociskami typu dupa – powietrze lub dupa – Wiejska – Aleje Ujazdowskie z zahaczeniem o magazyn straconych szans i głupich pomysłów z przeszłości (mojej). Uznałem, że byłby to ruch w stylu jegomościa co pali kota, chociaż kot też człowiek, a zapałkami już jedna dziewczynka się bawiła i źle na tym wyszła, przepraszam – wyszedła, bo zdaje się Grodzka jej było…
Jeżeli więc nie nadzieja, to może ta, no… miłość. Wróciłem do apteki i wymamrotałem zdanie w trybie pytania. Pani długo sprawdzała w komputerze, a na jej twarzy bladość targowała się z rumieńcem. Kiedy wreszcie na mnie spojrzała, byłem pewien, że na mojej gębie, ani chybi, wygrał rumieniec. Patrzyliśmy na siebie jeszcze chwilę, gdy nagle posłyszeliśmy świst. „Listopad”, pomyślałem. „Rajtki mi poszły”, pomyślała piękna aptekarka. „Duuupa!”, krzyknąłem. Do strzały Amora przyczepiona była kartka z napisem: „Miałeś rację. Beznadziejne te czopki.”
Historia zawiera lokowanie produktu oraz śladowe ilości prawdy a także mieszankę odwiecznych pragnień z krajów Unii Europejskiej jak i spoza niej.