Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. U spowiedzi ostatni razy byłam trzy dni temu.
Te nikogo poza mną nie frapujące 6 liter do pionu to albo Judasz albo wątpił.
Do pionu. Coś mnie postawiło do pionu, choć powinnam trzymać poziom. Zdecydowanie zbyt bardzo podoba mi się geometria. Przekreślić to grubą kreską jest łatwo. Najlepiej amfą. Pilna uczennica. Uczynna. Pojętna. Ponętna. Bliźniemu zawsze pomogę w potrzebie. Twój bliźni rany zabliźni. Pożycie nie jest po życiu. Obcować lepiej nie z obcym. Punkty A i B łączy lubie(ż)nie. Taka tam przy(jaźń).
Poronione odloty podlotków. Bujanie w obłokach. Krótkie uniesienia, od których nabawiam się wskroś doskwierających lęków wysokości. Zwieszona na tych puszystych jak rubensowska baba chmurach utkanych ze słodkiej do porzygu cukrowej waty. Takiej z zawianego tandetą i zawianymi chłopami małomiasteczkowego festynu.
Zmamił mnie nęcący miłymi dla oka kolorami wózek, za którym stał przystojny wąsaty mężczyzna. Ubrany był w pedantycznie czysty idealnie skrojony ciemnoczarny garnitur, na którym ku mojemu przerażeniu nie spoczywał ani jeden drobny kłak czy też zagubiony włos, które wszakże wiosną w powietrzu unoszą się często. Unoszą się, bo ludzie się unoszą a później rwą sobie z głowy ów włosy. Wiosna budzi w ludziach zwierzęta a zwierzęta linieją. Przeklęte uniesienia.
Idealnie skrojony mężczyzna zacmokał trzykrotnie i wdzięcznie podkręcając wąsa zapytał się na jak potężną porcję miałabym ochotę.
- Podwójną. – odpowiedziałam łakomie
Ostrym pazurem zahaczył o wystający z przymocowanego do wózka patyczek, wydobył go z niego uśmiechając się pod wąsem. Uruchomił maszynę i zaczął gwizdać niczym pragnący nie wzbudzać podejrzeń złodziej. Patyk umieścił w kabinie losującej i począł splątywać gęstwiny nić życia. Czekałam. Zaabsorbował mnie festyn. Wenecką karuzelę pokrywał kurz. Wszyscy stali w kolejce do diabelskiego młyna. Klauny jak to klauny krzywiły mordy niczym liche reprodukcje Bogardów i palili za budą marzanny i papierosy.
- Proszę bardzo oto wata. – powiedział z dykcją pierwszorzędnego konferansjera wąsacz łącząc czynność wyciągnięcia ku mnie dłoni opatrzonej w towar z diabolicznym uśmiechem – To szklana wata. – dodał rozpromieniwszy się jeszcze bardziej.
Wskoczył na wózek, na którym oparłszy swe plecy o chroniący przed dostaniem się do oczu konsumentów cukrowej waty plastik, zasiadł po turecku. Z godną podziwu gracją przyklasnął w ręce a klauny wierne sługi podeszły i obróciły wózek w moją stronę.
- Raz na wozie raz pod wozem. – doprecyzował i odjechał korzystając z uczynności cyrkowego zaprzęgu.
- Z tego nici. – pomyślałam spoglądając na watę, za którą nie przyszło mi wówczas jeszcze zapłacić.
Ale skoro już mam ją na wyciągnięcie ręki żal nie skosztować. Dużo jej. To znaczy waty. Chyba z kilogram. Kilo waty. Czyli, że iskrzy?
Więc skubnęłam krztynę obłoczka. Od przybytku głowa nie boli tylko od wódki. Pobujam się trochę. Skoro już tak małomiasteczkowo i małostkowo mi jest. Pobujam w obłokach – nie pomyślałam.
A teraz te lęki wysokości. Marzenia o skokach. Na bok.