Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. U spowiedzi ostatni razy byłam dwa tygodnie temu.
Wyplułam słowa a ksiądz odpukał w niemalowane drewno, żeby w przyszłości żyło się lepiej. Nie zostawiłam jednak w tej budce skupu zło(mu) bagażu doświadczeń żelaznego niczym zasady. Tak żelaznego zatwardziałym niczym. Skrzętnie zapakowaną zabrałam pod pachą na peron. Sama nie wiem dlaczego lubię brać. Dawanie też sprawia przyjemność. Tak zdecydowanie dawanie sprawia przyjemność.
Ciężko rozstać się z przyzwyczajeniami upchniętymi w rozklekotane nerwy i walizki. Na jednych i drugich muszę siadać, żeby się uspokoić i aby się domykały. Wiem, że zamiast pakować rzeczy zbyt złożone, by móc je w walizie poskładać, powinnam mężczyznom ciężary z wyrzutem wyrzucać na barki. Niech przypakują chwiejni jak statki.
Zamiast tego zanoszę do kościoła. Ofiara losu z bagażem w ofierze. Wyznaję, że pukam, ksiądz puka w drewno, w zmarszczone czoło. Odpuszcza, że puszczam (wodzy fantazji). Ale walizy nie puszczam. Zabieram ją znowu ze sobą. Jezus mówił, że każdy swój krzyż. Walizka wprawdzie nie pasja, lecz taka ciężka, że muszę na ból tabletki z krzyżykiem. A może i pasja mając na względzie mój zapał w powielaniu historii.
Biorę, zabieram. Ciężką od oddechów brzydkich jak noce i pełną pcheł, które na życzenie kochanków do krwi mnie gryzły na przemian z myślami. Idę ulicą. Skrzyżowaniami. Nie przyświeca mi cel, lecz czerwone światło. To mnie nie zatrzyma. Nawet w kuchni łamałam przepisy. Najlepiej na oko, choć wzrok nie sokoli i łatwo przebrać miarę w spojrzeniach, do oka nasypać soli. Ponoć na to umierają konie. I ja na oko umrę, bo robią mnie w konia.
Żaden mijany po drodze mężczyzna nie chciał mi pomóc w targaniu bagażu. Niektórzy obwiniają o nieuczynność czasy, ale już Cyrenejczyk musiał zostać zmuszony.
Ledwo doniosłam walizkę na XII stację. Potrzebowałam biletu do raju, lecz jedyne drobne jakie miałam to niewysłane listy zapisane maczkiem. Postanowiłam sama rozmienić się na drobne z racji towarzyszącego mi od jakiegoś czasu niepoukładania. Chciałam uciec od wątpliwych ucieczek do uciech. Wsiąść do pociągu nie byle jakiego i gdzieś nad „możem” ziszczać marzenia, które przez lata popełniały samobójstwo rzucając się z mostu. Słomiane zapały – marzanny. Wszystko płynie. Teraz nawet mydło w płynie. To mnie bardziej oczyści niż ksiądz za kratami. Muszę poszukać innego okienka. Tak pomyślałam i znalazłam: igłę w stogu marzanny. Kto szuka ten znajdzie. Nawet bez pieniędzy, bez siana.
Kolejka prowadząca ku natapirowanemu wrednemu demiurgowi po czterdziestce, wetkniętego w okienko od 6.30 do 24.00 z przerwą na papierosa gdzieś po południu i między zębami, była długa i zawiła. Ludzie skręcali się z niecierpliwości. Ustawiłam się na jej szarym końcu. Tak myślałam – że się ustawiłam, gdyż podróż względnie zaplanowana a oczekiwana relacja określona. Nic tylko czekać jak na zbawienie.
Kolejka szybko zjadła swój ogon, więc z ostatniej stałam się pierwsza: dokładnie jak w biblii.
- Poproszę bilet ulgowy studencki na pociąg „Miłość”. Nie musi być pierwsza klasa, ale poproszę od okna.
- Brak takiej relacji. – zaskrzeczał tapir
- „Przyjaźń”?
- Rzadko kursuje. Pojedzie pani komunikacją zastępczą. Wygodniejszymi półśrodkami. Podstawiamy je, bo złomiarze grasują i ciężko po ich rabieżach kierować pociągi na właściwe tory.
Opuściłam walizkę i zrobiło mi się wstyd, bo wiedziałam że ma mnie na myśli. Faktycznie ostatnio dużo popsułam, walizka ciężka, więc i układy już niepoukładane i zepchnięte na boczne tory. Wzięłam głęboki oddech i wypełniona powietrzem, pustką zapytałam:
- Komunikacją zastępczą?
- Tak, podstawioną.
- A coś prawdziwego?
- Tylko komunikacja zastępczą: „Jaźń”. Powinna pani już znać tę relację.
Zapąsowiałam zastanawiając się czy babsztyl nie jest przypadkiem w zmowie z kapłanem i czy nie wyłudziła od niego tych informacji. Zaniepokojenie zniknęło, gdy przypomniałam sobie że pisałam już o tym, więc mogła zwyczajnie przeczytać gdzieś moje relacje.
- A jakiś substytut na „Miłość”?
- Gdyby kursowała „Przyjaźń” mogłabym załatwić skomunikowanie. Teraz to popij wodą. – powiedziała odkręcając koronę różowej plastikowej Maryi i nalewając święconej do kieliszka - Najwyżej „Miło”, która jest SKMką, ale tym nie zajedzie pani za daleko.
- W krótkotrwałych ekspresów „Miło” bywałam za długo. Wybiorę coś innego. – odpowiedziałam wypiwszy.
Zerknęłam na gnijący rozkład chorej jazdy szukając czegoś przystępnego w tym podpsutym menu. Chciałam pojechać tam gdzie trafiają marzanny. Nad morze. W „możu” jest pewna szansa, że to co spakowane w gałgany się ziści. Panta rhei powinna ugasić płomień słomianego zapału. Może gdzieś w tym morzu moje marzanny żyją. Przebiegłam wzrokiem po literach rozkładu a dostrzegłszy, że nic w niniejszym kierunku nie jedzie, spocona obrałam azymut przeciwny:
- Poproszę wobec tego bilet na najbliższy pociąg do Przemyśla. Można płacić kartą? – zapytałam wyciągając ostatniego asa, którego zaszyłam w rękawie.
- Skoro nie może pani gotówką. – zaskrzeczała marszcząc brwi baba
- Nie jestem jeszcze na płacenie gotowa. – odparłam
Nigdy nie jestem na płacenie mentalnie gotowa, choć zdaję sobie sprawę z jego nieuchronności. Tak jak było w przypadku poczęstunku zgotowanego mi na festynie przez licho. Obłoczkowata obłoczko-wata: wzniosła na szczyty, wzniosła na Rysy po słodkie irysy. A później upadek i rysa i licho.
- Wolałabym kartą zdrowia, ale niech będzie. – skomentowała - Najbliższy sercu pociąg przybędzie o godz. 9.30 peron 1, tor 2. Brak miejscówki.
- Przycupnę przy wyjściu, nie szkodzi.
- To niech chociaż pani sobie wody weźmie. – kobiet obdarowała mnie różową Maryjką, która s chowałam wraz z biletem do kieszeni czerwonego od ekscytacji płaszcza.
Wyposażona tak udałam się na wskazany przez natapirowanego babsztyla peron. Tłoczyło się na nim sporo nerwówy, myśli i ludzi. Przekornie usiadłam na świeżo malowanej ławce oddając się wątpliwej rozrywce pt. przypatrywanie się innym. Ludzie tendencyjnie wsiadali w ekspresy nie słuchając komunikatów nadawanych przez obdarzone niewyraźną mową tuby. W przeciwieństwie do mnie nie stronili też od podstawianych im artefaktów, garnąć się nań chętnie i zajmując sobie nawzajem miejsca z komediancką życzlizłością.
- Tu stacja Pustków Główny. Tu stacja Pustków Główny. Pociąg pośpieszny „Zazdrość” ze Skały Wsodniej do Nemodlina wjedzie na tor pierwszy przy peronie ósmym. Spontaniczny odjazd pociągu: godzina 8.45. Przesyłki i paszkwile przyjmowane są u kierownika pociągu.
Wrzaskliwa gawiedź ludzi stłoczyła się ku wejściom pociągu. Pchali się drwiąc, rwąc sobie wzajemnie z wrzodów włosy, rzucając pod nogi obelżywości i kłody. Okładali się po mordach walizkami grzechoczącymi od grzechów. Od grzechotników, wijących się żmij jadowitych. Pojadą po sobie jadem, pojadą.
Nie jestem lepsza. – pomyślałam, kopiąc w swoją.
Oni zaś pokopali leżących i potargani drąc się jak na targu wtargnęli do środka. Konduktor zagwizdał niczym żul na dorodną panienkę a pociąg ruszył.
cdn.