Dom stał pośród lasu. Piętrowy. Z pokoju na poddaszu rozpościerał się widok na leżące w oddali miasteczko. Nad wierzchołkami drzew majaczyły zarysy domów rozpychających się na rogatkach, zaś tło zdominowała masywna bryła szpitala. Wspomniany moloch najefektowniej prezentował się nocą. Rzędy rozświetlonych okien przywodziły na myśl pasażerski statek, a wrażenie obcowania z żywiołem oceanu potęgował szum targanych wiatrem liści i obraz falujących drzew.
Sztormowa aura towarzyszyła mi w pierwszych latach dzieciństwa, latach spędzonych w leśnej osadzie. Okolica miała klimat wietrzny i deszczowy. Dosyć wcześnie zorientowałem się, że szum gałęzi to coś więcej, niż tylko zwykła instrumentacja dzieł wybujałej przyrody. Czułem, że niesie jakiś przekaz, choć jego znaczenia nie rozumiałem.
Żyłem odgrodzony od świata grubą ścianą lasu. Nie miałem kontaktu z rówieśnikami. Miasteczko z bliska widywałem co najwyżej przez okno samochodu, a słowo „szpital” znaczyło dla mnie tyle co „hotel”. Obserwowałem dookoła siebie wyłącznie spokojne, niczym nie zakłócone trwanie. Nic przykrego, nic dramatycznego się nie przytrafiało. I nawet odejście ukochanego psa niewiele wniosło do mojego oglądu rzeczywistości.
- Filip przeprowadził się tam, gdzie może biegać do woli – rzekł rębacz Słodek, wyciągając z kabiny ciężarówki siekierę i szpadel.
Był to szczęśliwy czas. Czas pozbawiony przemocy, o ile nie liczyć prób karmienia mnie miodem. Miałem jakiś problem z przełykaniem tego ulepu – gardło ściskało się, oczy wychodziły z orbit już na sam widok słoja. Matka nie przyjmowała do wiadomości, że nie mam ochoty na bursztynowy koncentrat zdrowia i wlewała go we mnie chochelką. Straszyła przy tym, że jeżeli wypluję, to przyjdzie dziad, który zabiera niegrzeczne dzieci do wora.
Uciekałem z domu, biegając po lesie z ustami pełnymi miodu. Próbowałem go połykać. Zazwyczaj kończyło się na uwolnieniu żołądka od wszelkich spożytych posiłków. Dzisiaj wiem, że to było zwykłe uczulenie na pyłki kwiatów. Kłamać nie umiałem, albo nie chciałem – zakładałem, że skoro inni nie kłamią, to i mnie czynić tego nie wolno. Zaraz po powrocie do domu zdawałem relacje z nieudanych prób przełknięcia miodu. Przez myśl mi wtedy nie przeszło, że w postępowaniu matki mogła czaić się choćby odrobina agresji.
Zdarzało się, że w ramach samotnych leśnych eskapad zapuszczałem się wyjątkowo daleko. Pamiętam tamten dzień i tamte chwile, jakby cała rzecz wydarzyła się nie dawniej niż wczoraj. Przysiadłem na trawie, by nieco odpocząć. Przede mną stał potężny, rozłożysty dąb. Drzewo nosiło liczne ślady walki. Niejedna burza czy wichura dała się we znaki staruszkowi. Wiało potężnie, dąb kołysał się i trzeszczał. Zdawało się, że macha do mnie potężnymi ramionami konarów, że krzyczy coś w tym swoim dębowym języku. Jedno z ramion runęło z hukiem na ziemię. Wciąż nic nie rozumiałem z leśnej mowy, jednak spotkanie z krzyczącym dębem zaszczepiło we mnie niepokój, którego zapewne już nigdy nie zdołam się pozbyć, a zarazem było zapowiedzią dużych zmian.
Rębacz Słodek zaczął być opryskliwy, już nie częstował mnie tak ochoczo kanapkami z jajecznicą. Coś niedobrego stało się z twarzami ludzi, których widywałem przez okno samochodu. Wystąpiły na nich złowrogie rumieńce, a spojrzenia były nienawistne. Sama myśl o wyprawie do miasteczka wywoływała u mnie mdłości.
Czas uciekał nieubłaganie, zbliżał się moment pełnej konfrontacji ze światem zza leśnej kurtyny. Rodzice i dziadkowie jęli prowadzić wobec mnie działania uświadamiające, abym nie pozostawał całkowicie bezbronny w tym starciu. Wiele spośród objawionych mi prawd związanych było w ten czy inny sposób z budynkami górującymi nad miasteczkiem. Już wiedziałem czym może skończyć się pobyt na pokładzie transoceanicznego statku, i że swego rodzaju polisą ubezpieczeniową dla pasażerów wyrzucanych za jego burtę miały być regularne wizyty w gmaszysku ze strzelistą wieżą. Pozbyłem się złudzeń co do kapuścianych początków ludzkiego życia i co do wyłącznie uczciwych intencji mieszkańców miasteczka. Koło kościoła znajdował się plac otoczony wysokim murem, zabezpieczonym drutem kolczastym. W środku był areszt, pilnowany przez wyposażonych w broń palną mundurowych.
Przepracowanie wiadomości zdobytych w ramach wspomnianej edukacji przychodziło mi z niemałym trudem, a kilka razy przeżyłem prawdziwe emocjonalne tąpnięcie. Coraz częściej zdarzały mi się ucieczki do leśnej samotni. Pamiętam powracające w szumie gałęzi echa krzyków starego dębu. I pamiętam ogarniające mnie na przemian uczucie lęku i spokoju. Źródłem tego uspokojenia było pojawiające się co jakiś czas spostrzeżenie, że świat jest wprawdzie dziwny i groźny, ale jednak obliczalny, sprawiedliwy. Że, o ile wierzyć w zapewnienia moich bliskich, czuwa nad nim jakaś siła porządkująca to wszystko. Z pewnością określenie jest trochę nieadekwatne do możliwości umysłowych dziecka, ale funkcjonowało w mojej głowie coś w rodzaju bilansu, dotyczącego poznawanego przeze mnie świata. Nieustannie aktualizowałem go i wyliczałem wynik. Bilans wciąż wychodził na zero.
Miałem sześć lat, byłem rosły i znałem już litery, więc zakwalifikowano mnie od razu do pierwszej klasy. Mój kolega z ławki miał na imię Zygmunt, ale mówiono na niego „Byczek”. Jeszcze w czwartej klasie, na okładkach zeszytów pisał własnoręcznie imię: „Zygmot”. Oczy Byczka zdradzały, że jest on człowiekiem wolnym od wszelkich trosk. Tylko od czasu do czasu z odrętwienia wytrącały go mniej czy bardziej brutalne ataki klasowych prześmiewców. Czegoś zazdrościłem mojemu towarzyszowi szkolnej niedoli.
Z nikim specjalnie się nie przyjaźniłem, ale też nie odmawiałem chłopakom spotkań po lekcjach. Heniek mieszkał najbliżej lasu, więc było rzeczą naturalną, że właśnie z nim i jego braćmi spotykałem się najczęściej. Od czasu do czasu Heniek zachodził do mnie do domu, a moja matka podejmowała beznadziejny trud uczenia go czytania i pisania.
Utkwiło mi w pamięci jedno ze spotkań z Heńkiem i jego młodszym bratem, zwanym „Baryłą”. Chłopak noszący ten zabawny pseudonim mówił bardzo niewyraźnie, po prostu bełkotał. Był za to uzdolniony manualnie, sam sobie robił zabawki. Tamtego dnia postanowiliśmy pokręcić się po parku okalającym pałac, leżącym na pograniczu lasu i miasteczka. Największą atrakcją parku był staw i łódki – wprawdzie dziurawe, ale spokojnie można było na nich pływać, pod warunkiem w miarę częstego wylewania wody. Popłynęliśmy na dwu łódkach. Heniek nałapał do słoja masę kijanek. A gdy znaleźliśmy się na środku zbiornika, Baryła wyjął z torby kilka płaskich butelek po szamponach, które dzięki wycięciom w ściankach zyskały formę łodzi. Heniek napełnił je kijankami i puścił na wodę.
- Uschną za kilka dni – powiedział Heniek, nie ukrywając podniecenia.
Szybko zorientowałem się, że dla ludzi pokroju Heńka, a spotykałem ich wielu, tego rodzaju zabawy to rzecz tak niezbędna do życia jak powietrze, i w związku z tym uprawiana z niemal fizjologiczną regularnością. Nie rozumiałem na czym może polegać przyjemność płynąca z tych praktyk. Nie miałem odwagi zapytać o to moich kolegów. W tym wieku nie ma się ochoty odstawać zanadto od grupy.
Matka znalazła w trawie za domem kocie niemowlę. Ślepe, kilkudniowe ledwie. Karmienie mlekiem za pomocą strzykawki zakończonej wentylem okazało się dobrą metodą na podtrzymanie jego życia. Brzuszek kota po karmieniu nadymał się zabawnie. Matka nie chciała kolejnego zwierzaka w domu, więc ucieszyła się, że Heniek zgodził się zaopiekować oseskiem.
Chodziłem jak struty przez kolejne tygodnie, do Heńka nie odzywałem się. O finale historii poinformował mnie wreszcie Baryła:
- My go zjałały. Jak Heniek go przynies, to my go zjałały. Benzyno polały, fanie piscał.
***
Odwiedziłem miasteczko parę lat temu. Okazja była, bo dziadek wypadł za burtę transoceanika. Pożegnanie odbyło się na tyłach statku, w przeznaczonej na potrzeby takich imprez salce. Okazało się, że ktoś z personelu statku ukradł dziadkowi ślubną obrączkę. Dziadek milczał, usta miał sklejone solidnie. W ogóle dobrze był „zrobiony” na ostatnią drogę.
Kondukt aut płynął majestatycznie przez miasto. Jechałem ze stryjem. Nie bardzo pamiętam o czym rozmawialiśmy, wyjąwszy jedno zdanie. Stryj kwestionował fakt, że chodziłem do szkoły podstawowej w miasteczku. Może i miał rację. Z badań psychologów wynika, że znaczna część naszych wspomnień nie ma pokrycia w rzeczywistości. Może to jest jakiś punkt zaczepienia przy próbie stworzenia nowego bilansu? Bo może ta historia z kotem, albo te opowieści o zagazowanych w czasie wojny mieszkańcach miasteczka, więc może to wszystko to bujdy na resorach? Wyssane z palca opowieści, z łatwością zaszczepione w mojej melancholijnej i nadmierną wyobraźnią umęczonej głowie? Bilans… Jaki znowu bilans? Czy ja jestem jakimś cholernym księgowym?
Mieszkam w dużym mieście, a ściślej na jego peryferiach. Do lasu mam dziesięć minut piechotą. Spory kompleks z przewagą dębów. Ma tylko jeden mankament. Krążą po nim tabuny ludzi.
Kupiłem stare, lampowe radio. Odkąd stoi na nocnej szafce, problem bezsenności mnie nie dotyczy. Włączam radio i nastawiam na dowolną stację. Odbiornik nagrzewa się, powoli otwierając magiczne oko, a ja w tym czasie sprawdzam, czy pod poduszką leży siekiera. Po pewnym czasie radio odstraja się od ustawionej częstotliwości, wypełniając sypialnię jednostajnym szumem.
Las jest gęsty. Wieje potężny wiatr, wierzchołki drzew uginają się pod jego naporem. Na gościńcu pojawia się postać odziana w ciemny płaszcz. Podchodzi i otwiera teczkę, prezentując jej zawartość. Mężczyzna coś mówi, ale jego głos nie jest w stanie przebić się przez szum drzew. Przewracam karty. Obrazy przedstawiają palące się ludzkie ciała. Na jednym z nich widzę osobę o znajomej twarzy. Dokonuje żywota, płonąc z rękami przybitymi do ramion drzewa. Zastanawiam się, czy mężczyzna chce sprzedać mi te obrazki, czy raczej prezentuje katalog swoich usług.