Całość sprawiała wrażenie, jakby ktoś wycisnął z tego miejsca wszystko, co mogło wprawić człowieka w dobry nastrój, jakby architekci zapomnieli, że stawiają te budynki dla ludzi. W zimnych, betonowych konstrukcjach brakowało ciepła, promyka nadziei. W szczelinach miedzy odpadającym tynkiem, a ceglanymi wnętrznościami z cicha pojękiwał wiatr. Nastrój jakby udzielał się też roślinom w parapetowych doniczkach – ciemnozielone, wątłe, posępne spuszczały swoje łykowate łodygi po zmurszałym murze.
Gdzieś za plecami zaśmiało się dziecko. Echo obiło dźwięk po ścianach. Odwróciłem się. Za moimi plecami bawiła się dwójka dzieci. Widziałem ich niewyraźne kontury ukazujące się jak gdyby w kadrach, poszczególnych pozach, biegnące, krzyczące, wesołe. Całe podwórko zaczęło wypełniać się dziwnymi rozmazanymi bawiącymi się dziećmi. Para dziewczynek grała w klasy, kilkoro zwisało z trzepaka, grupka obserwowała coś w kącie na ziemi, trójka ganiała się wokół mnie. Odgłosy ich zabaw brzmiały, jakby dochodziły z bardzo daleka. Rozejrzałem się dookoła próbując się im przyjrzeć w nikłych refleksach bladego słońca.
Kątem oka dostrzegłem zupełnie wyraźnie siedzącego w parterowym oknie chłopca. Popatrzał na mnie i zniknął za zasłoną. Po chwili wyszedł z klatki i stanął uśmiechnięty kilka kroków przede mną. Bez słowa spoglądał mi w oczy odczekując dłuższą chwilę, jak gdyby chciał, abym dobrze mu się przyjrzał. Miał około piętnastu lat, niższy ode mnie o głowę. Ubrany był w czerwoną, gruba kurtkę z dużymi, białymi zapinkami, brązowe, za długie spodnie opadające i zasłaniające prawie całkowicie jego buty i czerwoną, wełnianą czapkę głęboko osadzoną na głowie, zlewającej się niemal z postawionym kołnierzem. Z całego odzienia wystawały tylko koniuszki palców i szczelnie opatulona twarz.
-Wcale nie jesteśmy od ciebie gorsi.
Drgnąłem. Choć głos pasował do ciała, to stoicka pewność siebie, z jaką to powiedział nie pozwalała mi uwierzyć, że to jego słowa. Bawiący się na podwórku dzieci zaczęły ustawiać się ukazując się w wyrazistej formie za moim rozmówcą. Wkrótce stał się on czubkiem poziomej, ludzkiej piramidy, a każdy jej segment był wpatrzony we mnie.
-Wcale nie jesteśmy od ciebie gorsi – powtórzył.
-Nie patrzeliście szerzej – odpowiedziałem.
-Nie mogliśmy. Za to patrzeliśmy głębiej.
-Za dużo było miedzy wami niepotrzebnych rozmów.
-One nas jednoczyły. Te rozmowy, te niepotrzebne, małe sprawy, one są podstawą. Nie mogliśmy mieć cudownych wspomnień. Dla nas każdy się liczył. Przez cale życie. To jest bardzo ważne. Zapamiętaj to.
Gdzieś w tłumie ktoś się zaśmiał. Dzieciaki zaczęły rozbiegać się po podwórku znów stając się niewyraźnym widmem. Wokół znowu zapanował gwar dziecięcych głosów. Został tylko chłopak w czerwonej kurtce i za długich spodniach spoglądający jeszcze przez chwilę na mnie. Potem odwrócił się i odszedł tam, skąd przyszedł, do klatki. Na próżno wypatrywałem go jeszcze w jego oknie. Dziecięce sylwetki zaczęły znikać miedzy jednym kadrem, a następnym. Podwórko powoli cichło. Myślałem o chłopcu. O tym, co mi powiedział i jak dobrze musiał mnie znać.
Zawodzący wiatr rozgonił kupki brudu z kątów i rozniósł je po bruku ale gdy pył już opadł, nadał słyszałem cichy jęk. Idąc za jego źródłem doszedłem do zbitych z drewnianych desek, skrzypiących drzwi z boku klatki. W środku, na linkach wisiało rozwieszone pranie. Pochyliłem się nad rzeczami. W kącie pod ścianą siedziała płacząca kobieta kurczowo ściskając malutki, zielony sweter. Spojrzała na mnie przez zapłakane, zaczerwienione źrenice i pochyliła z powrotem twarz chowając ją między kolanami. Znowu miałem wrażenie, że powinienem się jej przyjrzeć. Ubrana była w długą, wyblakłą, kremową sukienkę, spod której wystawały chude, kościste nogi. Jedyną częścią jej twarzy, którą dostrzegłem, były włosy. Krótkie i kręcone, wśród których czerń powoli zaczynała przegrywać z szarością.
Podniosła twarz. Nie była ładna. Tamte dzieci zresztą, też nie. Można było odnieść wrażenie, że część tej surowej praktyczności budynków, tego zimna ich realności przechodziła z czasem na lokatorów przenikając ich do cna. Oni nie byli piękni, byli ludzcy. Twarz, którą teraz widziałem należała do zwykłej, zmęczonej kobiety i właśnie ta pospolitość potęgowała jej ból wielokrotnie. Jakby przez lata nauczyła się samą mimiką wyrażać swój smutek. Tak bardzo było mi jej żal, chociaż nie znałem powodu jej płaczu. Jakby w odpowiedzi na pytanie zadane w moich myślach wyjęła z bocznej kieszonki zdjęcie i podała mi je. Owa kobieta stała tam trzymając na rękach może dziesięcioletniego chłopca.
-To Adaś. Zginął trzy tygodnie temu. Utopił się. Potem był pogrzeb, a ja...Boże, ja zapomniałam! Jego rzeczy cały czas tu wisiały.
Kobieta podniosła się, wytarła łzy i nos w pogniecioną chustkę i zaczęła zdejmować rzeczy z linek.
-My płaczemy dla siebie, dla naszych serc – mówiła nie przerywając pracy. – Te ściany słyszały płacz najgorszy z możliwych. Cichy, zatajony. Tu tragedia nie jest głośno rozgłaszana. Tylko my, matki łkamy po nocach. Tylko my.
Kobieta stanęła w drzwiach z przerzuconym przez rękę praniem, popatrzyła na mnie i dodała:
-Uważaj na siebie, synku.
Gdy zamknęły się drzwi podniosłem rękę i przyłożyłem ją do ściany. Przejechałem wzdłuż czując jej chropowata, cementową powierzchnię. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że wciąż trzymam zdjęcie tego chłopca. Wybiegłem na zewnątrz ale kobiety już nie było. Wiatr znów krążył między ścianami. Jego zawodzenie z każdą chwilą wydawało mi się coraz bardziej ludzkie. Podniosłem głowę. W pewien podskórny sposób zrozumiałem, że wywiewa on wszystkie zatajane jęki, wszystkie ciche łkania ze ścian. Krążyły wokół mnie, a ja słyszałem je wszystkie. Podniosłem zdjęcie na wysokość oczu. Wiatr z szumem przeleciał przeze mnie zostawiając we mnie ślad niesionych ze sobą głosów. Podmuch zabrał z mojej ręki fotografię ale ja nie zareagowałem. Stałem tak nie mogąc opanować płaczu. Łzy spływały mi po policzkach razem z łzami wszystkich cierpiących matek. Upadłem.
Kiedy się opanowałem, siedząc skulony pod ścianą, usłyszałem ludzkie krzyki. Bardzo odległe ale z każda chwilą przybliżały się. Rozróżniałem już poszczególne głosy, wołania. Wstałem i podszedłem do przejścia prowadzącego na ulicę. Na samym końcu widziałem tylko biel.
Nagle z tej jasności wyłonił się dwudziestokilkuletni chłopak. Znowu czułem coś podskórnie. On był studentem. Przebiegł obok mnie. Za nim pojawiło się dwóch oficerów z gumowymi pałkami w rękach. Minęli mnie z obu stron, chwycili studenta i rzucili go o ścianę. Podszedłem bliżej patrząc, jak bezlitośnie okładali go pałkami. Gdzieś na ulicy dał się słyszeć huk, zaraz potem padające odłamki szkła. Oficerowie wybiegli zostawiając katowanego studenta pod ścianą.
Uklęknąłem przy nim. Leżał na plecach ciężko dysząc. Na twarzy widoczne były ślady uderzeń. Krwawił z nosa, w ust, z rozciętej skroni. Mógł otworzyć tylko jedno oko.
-Powiedz mi, czy to – wskazał rękoma własną pierś. - Czy to ma sens?
Dłuższą chwilę zastanawiałem się, co mu odpowiedzieć.
-Nie wiem. Ostatnio mam wrażenie, że to wszystko zatacza jedno wielkie koło. Wciąż te same kłamstwa.
Student westchnął opuszczając ręce. W wyjściu ukazał się tył niebieskiej Nysy. Wyskoczyło z niej trzech oficerów. Dwóch tych, co przedtem i jeszcze jeden, inny.
-Nie! – krzyknął student podnosząc się na rękach, chociaż widziałem w jego oczach, ile bólu kosztował go ten ruch. – Nie! – jego ręce chwyciły mnie kurczowo za ramiona. – Powiedz mi, że to co robimy ma sens! Powiedz mi, że nasze cierpienie nie pójdzie na marne!
Skrępowali mu ręce i załadowali do samochodu. Zatkałem uszy rękoma, by nie słyszeć głuchych uderzeń pałek i coraz cichszych krzyków studenta.
Nie wiem, jak długo siedziałem potem na ziemi, rozmyślając. Ocknąłem się, gdy dozorca w niebieskiej czapce przeszedł obok mnie zamiatając rózgową miotłą. Wokół mnie tętniło życie. W kącie znów bawiły się dzieci, sąsiadki rozmawiały ze sobą w oknach, a do mnie zbliżał się starszy mężczyzna z siwiejącą, krótką brodą. Wstałem przyglądając mu się uważnie, głośno kaszląc.
-Ja...- zacząłem niepewnie. – ja wiem, kim jesteś.
Uśmiechnął się i kiwnął głową ze zrozumieniem.
-Jesteś poetą, a to – tu wskazałem gestem wszystko dookoła. – to jest twój wiersz.
-Jak na razie, to mój dom. – westchnął. – Co teraz czujesz?
-Bardzo dużo. Bardzo dużo rozumiem.
-To dobrze. Czy wiesz, czemu kiedyś napisze ten wiersz?
-Chyba, żebyśmy szanowali, to co będziemy kiedyś mieć, żebyśmy potrafili więcej dostrzec – Spojrzałem na matkę, która odprowadzała swoją malutką córkę do domu, otrzepując ją z brudu. – I chyba...chyba, żebyśmy rozumieli, że byliście w pewien sposób od nas lepsi.
Poeta zastanowił się nad moimi słowami.
-Skoro kiedyś napisze o tym miejscu to znaczy, że będzie mi go brakować – dodał.
Oboje spoglądaliśmy w stronę okna, w którym ojciec z dziećmi oglądał program w czarno – białym telewizorze. Po chwili ich matka zasłoniła blade firany.
-Czy wiesz, jak mogę stąd wyjść? – spytałem.
-Musisz po prostu iść z powrotem, w biel.
Podszedłem do przejścia.
-Więc to chyba koniec? – spytałem.
-Tak. Obiecaj mi coś.
-Tak?
-Odszukaj mnie tam, u siebie.
Przez chwilę próbowałem się opanować.
-Dobrze – odpowiedziałem, podciągając nosem i wycierając łzy.
Ruszyłem do wyjścia. W połowie drogi znów usłyszałem jego ciężki kaszel. To był jeden z ostatnich wierszy nie żyjącego już poety ale jakoś nie znalazłem w sobie odwagi, by mu o tym powiedzieć.
Zanurzyłem się w bieli.
KONIEC