Człowiek - Poczekalnia

malagenio

Kiedyś w Madrycie czekałem na pociąg. Na dworcu Atocha – takim hiszpańskim Centralnym, ale nie jedynym głównym dworcu w Madrycie. Jechałem jak zwykle do Andaluzji, a właśnie z tego dworca odjeżdżają pociągi na południe. Wiem, że sama Hiszpania jest już na południu, ale Andaluzja to jakby południe południa. Nie to jest ważne. Siedziałem na ławce i myślałem o podobnych bzdurach, kiedy kątem oka zobaczyłem, że dosiadł się do mnie jakiś latino. Żaden jednak przystojny macho, był raczej metysowaty. Taki raczej nikczemnego wzrostu i nienachalnej urody.

– Mówi pan po hiszpańsku? – zapytał mnie. Zrobił to oczywiście po hiszpańsku, ale przecież nie będę tego pisał po hiszpańsku i potem sobie tłumaczył. Wiadomo, o co chodzi, prawda?

– Tak – odpowiedziałem również po hiszpańsku, bo inaczej pewnie by nie zrozumiał, ale jak już pisałem… To jakieś nudne. Zatem do rzeczy.

– To świetnie – odezwał się do mnie pół-Indianin, sądząc po akcencie i po wyglądzie pochodzący gdzieś z Paragwaju. Po akcencie, bo mówiliśmy po hiszpańsku.

– Co jest takie świetne? – uśmiechnąłem się – Przecież prawie 40 milionów ludzi wokół mówi po hiszpańsku. – Metys zrozumiał żart i zaśmiał się. No, w każdym razie na jego twarzy pojawił się uśmiech.

– Pan się nadaje! – wykrzyknął i nie przestawał się uśmiechać.

Czego on, kurna, chce? Dotarło do mnie, że to pewnie jakiś przekręt i że będzie chciał mi sprzedać zioło, kokę czy inny hasz. No, w najlepszym przypadku będzie próbował mi wcisnąć złoty zegarek, albo przećwiczyć na mnie jakiś inny wałek.

– Ja do niczego się nie nadaję – powiedziałem, chcąc uciąć bezcelową rozmowę. – Tak przynajmniej mówi moja żona – dodałem,  żeby znowu wyglądało na żart.

– O nie, pan się nadaje doskonale! I wcale pan nie ma żony – odrzekł, radośnie szczerząc swoje żółtawe zębiska. – Pan się nadaje wprost idealnie!

Cholerka, pomyślałem sobie. Pewnie będą chcieli mnie zabić, a potem ukraść mi nerkę albo płuca, że o innych cenniejszych narządach nie wspomnę. Przeraziłem się na serio. Byłem sam w obcym mieście, siedziałem co prawda na dworcu, a wokół było pełno ludzi, ale czy kogokolwiek by to obeszło? A że nie mam żony? To mi dopiero bystrzacha. Nie mam obrączki, to i nie mam żony.

– Niech pan się nie boi – uspokoił mnie metys, jakby wyczuwając mój strach. – Ja jestem człowiek poczekalnia – po czym dodał – pomagam ludziom szybciej dotrzeć do celu.

Więc jednak narkotyki. Teraz miałem pewność.

– Widzi Pan – ciągnął dalej – ten mój pseudonim to jeszcze z Paragwaju. Zanim tu przyjechałem, byłem dobrze prosperującym szamanem. Pomagałem wielu ludziom. A to odnaleźć odpowiednią małżonkę, a to pozbyć się złego kandydata na męża, pomnożyć bydło czy dostać ulgę podatkową. Pisać też potrafię, to i podania pisałem. Nawet zęby potrafię wyrywać. – Mówiąc to, wskazał paluchem na dziury po czwórce i piątce w dolnej lewej części żuchwy.

No dobrze, pomyślałem sobie, chyba nie wywinę się z tego tak łatwo. Będę musiał wysłuchać którejś z jego historii. Do odjazdu mam godzinę, wiec posłucham sobie jego hiszpańskiego dialektu.

– W takim razie do czego tak doskonale się nadaje? – Postanowiłem zapytać, choć nadal czułem się trochę jak Wojciech Cejrowski podczas zbierania materialu na kolejny tekst

– To proste. Pan się ożeni z moją córką! – zawołał już bez uśmiechu na twarzy.

O cholera, wykrzyknąłem w głębi serca, a głośno zacząłem protestować, że biedny jestem, że nie pochodzę z tego kraju, tylko z Polski, no i w ogóle, że nie znam jego córki, i że mogę się jej zwyczajnie nie spodobać. Przecież nie mogłem powiedzieć, że, sadząc po jego urodzie, to raczej córka nie spodoba się mnie.

– Proszę się nie obawiać – metys jakby czytał w moich myślach – jestem prawdziwym szamanem i tajniki fachu przekazali mi przodkowie. Ja wszystko załatwię. Spodoba jej się pan. Pieniądze i kraj nie mają żadnego znaczenia, jeśli się młodzi kochają.

Jakie znowu „KOCHAJĄ”, zagrzmiało mi w głowie. Żarty żartami, ale to już przesada! A może to po prostu ukryta kamera? Hiszpanie robią sobie jaja z przyjezdnych i tyle… Ale gdzie tam!

– Ja już to wszystko widzę – dodał szaman, bo tak go będę nazywał. – Jutro spotka się Pan z moją córką, a potem wszystko pójdzie jak z płatka. Będzie taki ślub, że aż serce rośnie!

– Jak się pan nazywa? – Postanowiłem zapytać z grzeczności, żeby jakoś tę sprawę zakończyć.

– Clemens Lluvias – odparł. – Tak jak lluvias – to znaczy po hiszpańsku „deszcze”, ale przecież nazwisk się nie tłumaczy. Ale co ja tu, kurna, o nazwiskach…

– Panie Lluvias – zacząłem oficjalnie – bardzo szanuje pana pomysł i czuję się zaszczycony, że chce mi pan oddać rękę swojej córki, ale niestety nie mogę jej przyjąć. Serio. Mam już inne plany na życie. Teraz jadę na wakacje, a potem wracam do pracy do Polski. Tam poznam jakąś polską kobietę, a  kiedyś może się i ożenię. Do tego byłem już kiedyś żonaty i, proszę mi wierzyć, kiepski ze mnie mąż. Ja…

– Panie Polaku – przerwał mi Lluvias – ja to wszystko wiem. Zajrzałem panu do głowy i duchy mi powiedziały, że pan się nadaje, wiec pan się nadaje. Poza tym ja niczego panu nie proponuję, ja pana informuję. Mówią na mnie człowiek poczekalnia, bo na wszystko mam czas i potrafię długo czekać. Kiedy jednak ów czas przychodzi, to nie po to, żebym coś przegapił! Albo kogoś! A już tym bardziej idealnego kandydata na męża dla mojej córki. Jutro pan ją pozna, a potem wszystko pójdzie gładko. Mówiłem już przecież.

– A jeśli wrócę do Polski już dziś? Jeśli zamiast tam, dokąd jadę, pojadę gdzieś indziej? – zacząłem drwić z niego, sprowadzając sprawę schopenhauerowsko ad absurdum.

– Polak pojedzie dokładnie tam, gdzie pozna moją córkę. Przecież ja mu nie powiedziałem, gdzie ona jest. Nie muszę wiedzieć, dokąd się pan wybiera, choć to akurat wiem, żeby pan jutro poznał moją córkę!

Cholera! Myślałem, że zaraz zwariuję. Ten gość mnie wykończy! Idę po jakąś Fantę i zabieram się stąd, postanowiłem. Chciałem wstać z miejsca, ale nie mogłem. Z jakiegoś powodu moje nogi odmówiły posłuszeństwa, a tyłek nie chciał oderwać się od ławki. Spojrzałem na Lluviasa, ale ten się tylko uśmiechał.

– Musze jednak pana ostrzec – zaczął znowu – jeśli się pan uprze i nie zechce poślubić mojej córki, to stanie się pan kimś takim jak ja. Będzie pan człowiekiem poczekalnią! Będzie pan na wszystko czekał, ale nic nie będzie chciało się wydarzyć. Będzie pan chciał pójść tam albo gdzieś indziej, ale nogi pana nigdzie nie zaprowadzą. Co gorsza, będzie się pan różnił ode mnie w jednym, jeśli już pan dotrze tam, dokąd zechce, będzie za późno. Pociąg odjedzie albo nikt nie będzie na pana czekał. Będzie pan człowiekiem poczekalnią! Na pustym dworcu! To taka klątwa szamańska. Ale pan jest oczywiście mądrym człowiekiem i jutro pozna moją córkę.

– Proszę tu nie spać! Halo, proszę pana!, proszę nie spać na dworcu. Mogą pana okraść! – Moim ramieniem potrząsał policjant i przyjaźnie się uśmiechał. – Dokąd pan jedzie? – Zapytał.

– Do Malagi, jestem turystą. Mam pociąg o 18:50 – odpowiedziałem grzecznie, jeszcze na wpół senny . Więc to był tylko sen. Uff!

– No to dziś pan nie pojedzie. Jest już 19:20. Ale proszę się nie martwic, w Madrycie co prawda nie ma plaży, ale za to są fajne kobiety. Kto wie, może pozna pan kogoś już jutro! – Policjant uśmiechnął się i kierując się w stronę peronów, podszedł do jakiegoś menela.

Cholera jasna!,- pomyślałem…

 

malagenio
malagenio
Opowiadanie · 12 czerwca 2014
anonim
  • Ir
    Nooo...taki szamański, uff , szatański ten sen :)
    Fajnie się czytało, choć styl masz jeszcze do dopracowania.
    Pozdrawiam.

    · Zgłoś · 10 lat