Wszystko zaczęło się dokładnie w samo południe, na wielkim targu w śródmieściu. Stary ślepiec krzyczał coś wniebogłosy, a wokół niego roiło się od przychodnych gapiów. Podszedł bliżej żeby też usłyszeć. W narastającym gwarze ciężko było wychwycić konkretne słowa, ale po chwili wytężania słuchu udało mu się.
- Ja widzę! - Krzyczał starzec. - Pierwszy raz po czterdziestu latach! Ludzie ja widzę!
- Cud! - Niósł się szmer pośród zgromadzonych.
Ruszył dalej w głębi serca ciesząc się wraz ze starym żebrakiem - weteranem wojennym, którego mijał codziennie w drodze do pracy. Nie wierzył w cuda, musiała być jakaś medyczna przyczyna jego nagłego ozdrowienia, jako lekarz był skrajnym racjonalistą. Niemniej, zobaczenie gładzi nieba po czterdziestu latach w zupełnej ciemności, musiało być dla starca przeżyciem niemal mistycznym, dlatego cieszył się jego radością pokonując kolejne przecznice.
Przed frontowymi drzwiami szpitala zaskoczył go widok ogromnej chmary ludzi okupujących wejście. Wszyscy coś krzyczeli, niektórzy padli na kolana i głośno zawodzili nabożne pieśni. Widząc, że nie przedostanie się do środka głównym wejściem, udał się do tylnych drzwi dla personelu. Kiedy wszedł do środka uderzyła go kolejna niespotykana rzecz, mianowicie nieprzenikniona cisza, zupełnie obca dla ogromnego domu chorych. Choć starał się pozostać opanowanym, jego niepokój rósł z każdą chwilą, kiedy przemierzał opustoszałe korytarze. Dopiero będąc w połowie jednego z niemal pięciusetmetrowych ciągów drzwi do sal i gabinetów, natknął się na roztrzęsioną pielęgniarkę. Odezwał się do niej, ale nie zareagowała, jakby w ogóle go nie dostrzegając. Dopiero kiedy złapał ją za ramiona i potrząsnął, oprzytomniała.
- Siostro, co tu się stało!?
- Cud, niebywały cud!
- Cud?
- Wszyscy chorzy, nawet ci w najgorszym stanie w jednym okamgnieniu odzyskali pełną sprawność i zdrowie! Wszyscy! Poodpinali kroplówki i kardiogramy i wyszli. Dzwoniłam do Świętej Marii, to samo, w hospicjum przy Polnej też, umierający odzyskali pełnię sił. Niebywałe!
Stał oszołomiony.
- Ale to nic - kontynuowała - Pamięta pan tego z intensywnej, który wczoraj wpadł pod tramwaj i stracił obie nogi? Nogi odrosły!
- Co to za brednie??? Kończyny nie odrastają. To fizycznie nie możliwe!
- Cud! Najprawdziwszy w świecie cud!
Z wrażenia aż przysiadł.
- Czyli w szpitalu nie ma ani jednego pacjenta?
- Jedna dziewczyna w śpiączce farmakologicznej. Operowali jej serce kiedy to się stało. Właściwie zdążyli ją tylko otworzyć i okazało się, że organ jest zdrowy. Niedługo powinna się wybudzić...
Wciąż nie wierząc w rewelacje zasłyszane od pracownicy, wjechał na ostatnie piętro i udał się do gabinetu dyrektora. Przed drzwiami grupka lekarzy rozprawiała żywo o tym, co zaszło.
- W zasadzie to możemy iść do domu, nie jesteśmy tu potrzebni - mówił ktoś podniesionym głosem.
- Niech jeden z ordynatorów zostanie na dyżurze, reszta ma wolne.
Wszyscy popatrzyli po sobie, niektórzy cieszyli się, inni byli zakłopotani, jeszcze inni wciąż głośno negowali to co się stało.
- To nie będzie trwało wiecznie, prędzej czy później szpital zapełni się nowymi pacjentami. A teraz idźcie do domów, cieszcie się pięknym dniem.
Lekarze powoli rozeszli się do wind. Dzień był rzeczywiście nadzwyczaj piękny i ciepły jak na tę porę roku. „Jak w raju” - pomyślał, jednak szybko porzucił tę myśl i opuścił szpital.
Kiedy dotarł do domu, cała energia jakby z niego odpłynęła. Położył się na kanapie obok telefonu, by w razie wezwania ze szpitala poderwać się szybko. Chwilę później zapadł w sen.
Obudził się z jakimś dziwnym uczuciem osamotnienia. Od jej śmierci oddał się całkowicie swojej pracy i rzadko przebywał w pełnym pamiątek po niej mieszkaniu, dłużej niż to konieczne. Teraz to nagłe „bezrobocie”, spowodowało u niego nostalgiczny nastrój. Wziął kapelusz i czym prędzej wyszedł z mieszkania. Czuł, że każda minuta w nim wypełnia go przeogromnym bólem, przed którym tak skutecznie do tej pory udawało mu się uciec.
Złapał pierwszy lepszy tramwaj i jadąc przez miasto, którego niemal wszyscy mieszkańcy wylegli na ulice, dojechał do dzielnicy pełnej kafejek i restauracji. W całym mieście mówiono tylko o jednym. Nie wiedzieć czemu ta wszechobecna euforia tylko potęgowała jego przygnębienie. Choć cechowała go wysoka empatia wobec innych, którą niejednokrotnie chwalili jego przełożeni w pracy, tym razem nie umiał odnaleźć w swoim sercu choćby krzty radości. Może dlatego, że te wszystkie cuda nie dotyczyły w żaden sposób bezpośrednio niego, w zasadzie tylko w ten sposób, iż nagle został bez zajęcia, a myśl o tęsknocie za nią zdawała się świdrować w jego opustoszałej głowie.
Wszedł do swojego ulubionego baru przy jednym z głównych miejskich traktów spacerowych. Wewnątrz było tłoczno i duszno. Z niemałym trudem udało mu się znaleźć miejsce przy barze. Usadowił się na wysokim stołku i zamówił szklaneczkę koniaku. Facet w średnim wieku, który siedział obok niego, był już mocno zawiany. Z uśmiechem przyklejonym do ust zapytał szturchając go w bok:
- Coś pan taki smutny? To wielki dzień! Bóg objawił swoją moc!
Już chciał powiedzieć „nie wierzę w Boga”, ale szybko ugryzł się w język, wiedząc, że w obecnej sytuacji, żaden jego argument, nie jest w stanie podważyć entuzjazmu tego człowieka. Zamiast tego skinął tylko głową w milczeniu.
- Widzi pan, dzisiaj każdy wygrał, każdy coś zyskał, sprawiedliwie, bo szczęście należy się wszystkim. Nawet takiej mojej pięcioletniej córce. Parę dni temu zaginął jej psiak, taki zwykły kundelek. Powie pan, że pełno takich szwenda się po mieście, ale dla niej ten akurat był jedyny. Kochała go strasznie i kiedy nagle zniknął, przez cały dzień był płacz. Dzieciak nie chciał jeść, pytał tylko czy pójdziemy go szukać, bo pewnie jest tam gdzieś sam przerażony i smutny i ona musi go znaleźć. I co ja jej miałem powiedzieć? Obszedłem już chyba z pięć razy całą okolicę, szukając i pytając ale po psie ani śladu. A dzisiaj, wracam z pracy, a psiak leży na swoim posłaniu i merda ogonem. I to jest właśnie sprawiedliwość boska, każdy bez wyjątku zasługuje na szczęście i nie ważne czy komuś po dwudziestu latach odrosły nogi, czy stała się pierdoła, taka jak ta, o której panu opowiedziałem. Bóg pokazał, że jest wielki!
Słuchał jego słów z rosnącym zainteresowaniem. Teraz, kiedy cały jego racjonalizm legł w gruzach, zaczął się zastanawiać, czy to nie zwątpienie jest przyczyną jego smutku.
Wypił jeszcze kilka szklanek zanim uznał, że czas wracać. Mimo, że godzina była już bardzo późna, ulice wciąż tonęły w falującym tłumie, który zdawał się wypełniać każdy, najmniejszy nawet, zaułek. Działanie alkoholu nieco przytępiło jego zmysły i szedł wolnym krokiem starając się nie myśleć zupełnie o niczym. Wtem w odbiciu jednej z witryn wydało mu się, że zobaczył jej twarz, tuż za swoimi plecami. Odwrócił się szybko, prawie tracąc przy tym równowagę. Pomyślał, że to upojony umysł płata mu figle i ruszył dalej, ale wtedy ujrzał ją znowu. Stała jakieś dwadzieścia metrów od niego, patrząc jak zatacza się, próbując do niej dotrzeć. Dopadł do jej kolan i klęcząc przed nią objął ją w pasie. Nie miał siły by zapytać, nie miał siły by płakać, nie miał siły by zwątpić. Trwał tylko wtulony w kieszeń jej płaszcza, a rozochocony tłum mijał ich obojętnie. Podniosła go, przejechała dłonią po jego rozpalonym policzku i powiedziała:
- Chodź, zaprowadzę cię do domu, jutro czeka cię ciężki dzień.
Podniósł ociężałe powieki. Słońce wpadało przez odsłonięte okno rozświetlając wnętrze mieszkania przyjemnym blaskiem. Miał dziwny sen, ale nie za bardzo mógł odróżnić co stało się w nim, a co należało do rzeczywistości. Odwrócił się. Siedziała w fotelu obok.
- Dzień dobry - powiedziała i złożyła pocałunek na jego czole.
Patrzył na nią w osłupieniu, czyżby zwariował? Czyżby to wszystko miało być jedynego urojeniem, powstałym na skutek stłumionego bólu po jej przedwczesnej stracie? Ale jej dotyk i ciepło były tak wyraziste. Lepkość jej śliny, której trochę tylko zostało ponad prawą brwią, wypełniała drżeniem wszystkie komórki jego ciała. Tak - była prawdziwa.
- Jak... - Wyartykułował z trudem. - Jak to możliwe? Przecież byłem przy tym. Widziałem na monitorze, jak twoje serce przestaje bić, jak wyłączają respirator. Rozsypałem twoje prochy na plaży, tak jak tego chciałaś. Powiedz mi, jak to jest możliwe, że stoisz tu przede mną, a ja czuję twój zapach, którego trochę tylko czciłem niczym relikwie w twojej szafie z ubraniami...?
Głos mu się załamał i rozpłakał się jak dziecko. Ona tuliła go mocno i kiedy jego szloch nieco zelżał, przemówiła:
- To co ci za chwilę powiem, nie będzie dla ciebie łatwe. Dla ciebie ani dla nikogo w tym mieście. Masz rację, widziałeś jak moje serce przestaje bić i to moje prochy rozsypałeś wtedy na plaży. Ja naprawdę umarłam. I ty... - Tu wzięła głęboki oddech. - Ty też nie żyjesz, podobnie jak wszyscy mieszkańcy tego miasta.
W jednej chwili przestał płakać i spojrzał na nią z ogromnym niedowierzaniem. Widząc jego pytający wzrok kontynuowała z cichym westchnieniem.
- Broń o nie znanej do tej pory sile, została zrzucona na miasto i w ułamku sekundy stopiła i zdmuchnęła wszystko co żywe i nieożywione. Stało się to tak szybko, że nikt nie zdał sobie z tego sprawy, że umarł. Z miasta nie został nawet popiół. Wiem, że dla ludzi takich jak my, znających wojnę jedynie z gazet i mglistych przekazów, może to wydawać się nieprawdopodobne, ale tak właśnie się stało. Nie pytaj dlaczego, bo to już nie należy do tego świata. A ty i tysiące innych, jesteście już po tej lepszej stronie gdzie wojen nie ma.
- Więc ten starzec na targu nie odzyskał nagle wzroku, tylko zginał?
- Tak.
- Skoro nie mam ciała, to dlaczego czuję, widzę, myślę?
- Z przyzwyczajenia. Tylko w ten sposób możesz mieć świadomość tego, że nadal żyjesz. A twoje ciało jest tylko wspomnieniem i nie zmieni się już ani trochę od tej chwili.
Westchnął cicho.
- Inni wiedzą?
- Nie.
- Ktoś powinien im powiedzieć.
- Zgadza się, ty.
- Jak to?
- Zostałeś wybrany. Musisz ponadto wyprowadzić wszystkich z miasta, bo tylko porzucając doczesność możemy tak naprawdę zaznać wieczności.
- Dlaczego ja?
- Bo jesteś najlepszy, zawsze przekazywałeś trudne informacje swoim pacjentom i ich rodzinom.
- Ale jak mam tego dokonać?
- Musisz uwierzyć.
I uwierzył. Powiedział im i wyszli z niego wszyscy. A on szedł na ich czele, prowadząc pod rękę żonę swoją, która to przybyła do niego, by przynieść mu tę radosną wieść. I szli tam wszyscy, starzy i młodzi i wszyscy byli tak samo szczęśliwi. A miasto tymczasem nakryło się chmurą dymu i sadzy, która wzbiła się, aż pod samą niebieskość. Lecz nikt nie zwrócił na to uwagi i nikt nie obejrzał się za siebie.
Ofiarom Hiroszimy.
(2014)
Sama mam problem z przecinkami, dlatego w ich korekcie nie jestem w stanie pomóc.
Wspaniały tekst.
Ale i tak jestem bardzo wdzięczny za udzielenie korekty!