Literatura

Ostatnia studniówka (część 1) (opowiadanie)

dominika ciechanowicz

Dzień, w którym pan Strzelecki – polonista, dyrektor liceum numer sześć i wielki miłośnik Mickiewicza –  zaskoczył wszystkich i wkroczył na nową drogę życia, zaczął się zupełnie niepozornie. Styczniowe słońce niemrawo walczyło z barykadą bladawych cumulusów i kiedy pierwszy nieśmiały promień doczołgał się wreszcie do twarzy jedynej córki pana Strzeleckiego, dochodziła dziesiąta. Daniela niechętnie otworzyła oczy.

 

Niedobrze, pomyślała w pierwszej kolejności, bardzo niedobrze.

Ciekawe, co za dzień dziś mamy, pomyślała w drugiej kolejności.

Chyba do domu jadę, pomyślała w trzeciej kolejności.

Jak się skończył wczorajszy wieczór?, pomyślała w kolejności czwartej, ostatniej, po czym podniosła się z łóżka i poczuła, jak fala mdłości podchodzi jej do gardła. Skutek uboczny mieszania knajpianego piwa z rozlewaną pod stołem ciepławą wódką.  

 

Daniela dotarła do łazienki, zwymiotowała obficie, umyła zęby, wzięła chłodny prysznic i poczuła się nieco lepiej. Przynajmniej na tyle, by nabrać ochoty na herbatę z cytryną, ale jeszcze nie na tyle, by dopuścić do siebie myśl o śniadaniu.

 

W kuchni było brudno, ciemno i ponuro. Pewnie znacie ten klimat studenckich mieszkań, w których znakomicie udaje się każda impreza i każde afterparty, ale w których nad ranem macie ochotę się powiesić. Zwłaszcza, gdy męczy was kac i chcielibyście, by wesoło szumiący czajnik ukoił wasze skołatane nerwy i by atmosfera przyjaznego ciepła pozwoliła zdusić te trudne do sprecyzowania wyrzuty sumienia, dręczące chyba każdego, kto ma problem z rekonstrukcją poprzedniej nocy. A tu, zamiast atmosfery przyjaznego ciepła –  cuchnące bagienko kiepów w kubku, resztki czyjejś kanapki w zlewie, przyklejone do blatu butelki po piwie i nieświeża parówka wetknięta przez jakiegoś dowcipnego gościa do wazonika i na domiar złego przystrojona w waszą własną, wełnianą rękawiczkę.

 

Ta rękawiczka na parówce ostatecznie dobiła Danielę. Wkroczyła z impetem do pokoju Anki, w celu ustalenia, co tu się wczoraj działo i dlaczego to, co się działo, musiało angażować fragmenty jej przyodziewku, i znalazła przyjaciółkę śpiącą smacznie w ramionach jakiegoś owłosionego na pośladkach hominida. Że był owłosiony na pośladkach, dało się zauważyć natychmiast po wejściu do pokoju, bo pośladki te, w całej swojej nieokiełznanej włochatości wystrzeliwały beztrosko spod kołdry w stronę sufitu.

 

Daniela zdziwiła się umiarkowanie. Mieszkała już z Anką od półtora roku i zdążyły  w tym czasie zaliczyć gdzieś tak połowę męskiej części Wydziału Humanistycznego UMK, jak również niemały procent Wydziału Nauk Historycznych. Ale ten egzemplarz wyglądał raczej nieznajomo. Przynajmniej z tyłka.

 

Anka przeciągnęła się, ziewnęła i z równie umiarkowanym zdziwieniem obejrzała przygniatającego ją kosmatą łapą hominida. Nieszczególnie zachwycona wyborem, którego najwidoczniej musiała dokonać na którymś etapie poprzedniej nocy, wygrzebała się spod włochatej kończyny i sięgnęła po szlafrok, gestami dając Danieli do zrozumienia, że do zobaczenia w kuchni, daj się gołej kobiecie ubrać po nocy z małpą.   

  

 – Kto to? – zainteresowała się uprzejmie Daniela, kiedy już znalazły dwa zdatne do użytku kubki  i zaparzyły sobie po herbacie.

– Historia. Piąty rok. Maciek chyba jakiś albo Michał.

– A skąd go wzięłaś?

– Z Ptaszarni. Przyplątał się zaraz jak poszłaś.

– A kiedy ja poszłam? Nic nie pamiętam.

– Gdzieś koło pierwszej. Powiedziałaś, że masz dosyć i wyszłaś.

– No, nic. Widocznie trafiłam, skoro jestem. A czemu ta parówka ma na sobie moją rękawiczkę?

– O, cholera. Tego nie wiem.

W tym momencie do kuchni wkroczył włochaty hominid i rozwiązał zagadkę parówki.

– Witam piękne panie – zaczął uprzejmie i wyciągnął rękę w kierunku Danieli. – Marcin jestem.

– No, pewnie! – szepnęła Anka z miną z serii „wiedziałam, tylko zapomniałam”.

– Aleśmy zabalowali, waćpanno! – zwrócił się do niej Marcin z szerokim uśmiechem na nieogolonej twarzy. Ani chybi do trzeciej nad ranem tańcowaliśmy w tej karczmie!

– Ani chybi – zgodziła się uprzejmie waćpanna, która zdążyła już przywyknąć do jego kwiecistej wymowy. Przypomniała sobie mętnie, że w drodze ze starówki do domu była mowa o białogłowach i mężach zacnych, co się w zbroje przyoblekli i rumaków dosiedli i że miało to bezpośredni związek z grupką mijających ich motocyklistów.

– A! Proszę, proszę! – zawołał radośnie Marcin, chwytając w kosmatą dłoń wazonik z parówką. – Prawda, że ładnie przyodziałem serdelka? Posłuchajcie, waćpanny, jaka jest geneza powstania tego dzieła: szukałem w nocy czegoś do picia, bo mnie suszyło okrutnie i znalazłem parówkę. I w przypływie twórczej weny odziałem ją w rękawiczkę i wetknąłem w wazonik. Voilà!

– Istotnie piękny widok – przyznała Daniela, która w myślach doszła już do wniosku, że Ance coś się musiało w nocy rzucić na mózg. – Szkoda tylko, że użyłeś mojej rękawiczki.

– Och. Najmocniej przepraszam – speszył się kosmaty Marcin, ale mowy mu nie odjęło. – Może wypiorę? Wyschnie w porannym słońcu, wysmagają ją wiatry północne i będzie jak nowa.

– Nie, nie. Nie trzeba – zaprotestowała słabo Daniela. – Ja zaraz do domu jadę, nie mam czasu czekać, aż wyschnie.

– Do domu! – Anka w tym momencie trzepnęła się w czoło otwartą dłonią. – Faktycznie! Wiesz, co ja w nocy wymyśliłam?

– No?

– Że pojadę z tobą. I tak muszę złożyć ten wniosek o dowód. A dzisiaj sobota.

– Co z tego, że sobota?

– W sensie zostanę do poniedziałku. Spokojnie złożę wniosek i wrócę akurat na egzamin.

– No, to ruchy, kochana. Pociąg mamy o 12.47.

Tymczasem Marcin najwidoczniej poczuł się odsunięty na dalszy plan. Wziął do ręki rozebraną już z rękawiczki parówkę i zaczął dorysowywać jej oczy znalezionym obok lodówki długopisem. Daniela przyjrzała mu się krytycznie.

– Anka wspomniała, że studiujesz historię? – zagaiła, unosząc ironicznie brwi.

– Aha. Piąty rok, waćpanno, kres jest bliski. Piszę magisterkę o średniowiecznych narzędziach tortur.

– Hmmm. Ciekawe.

– Jeszcze jak! Mam już cały rozdział o żelaznych dziewicach. Wyobraź sobie, że w średniowieczu….

 

Daniela wymruczała coś o pakowaniu i pociągu i przy akompaniamencie monotonnego monologu Marcina zaczęła wygrzebywać z szafy plecak.

 

Jak zwykle chciało jej się ryczeć. Taki odruch warunkowy, łączący pakowanie z  poczuciem końca jakiejś epoki. To głupie, powtarzała sobie, poza kolejnym semestrem nic się przecież nie kończy.

 

Tak naprawdę świat skończył się dotąd tylko raz. Ale za to z hukiem. Nie tylko jej zresztą – świat skończył się wtedy im wszystkim. Do tej pory nie rozumiała, jak to się stało, że życie po prostu potoczyło się dalej: zupełnie, jakby nie zauważyło, że  wyszli z tego kompletnie połamani. I jak to się stało, że oto była tu, w Toruniu, półtora roku później, żywa, przytomna i niemal trzeźwa, że pakowała plecak, myślała o egzaminie i irytowała się na owłosionego na tyłku Marcina z historii, który zdecydowanie za dużo gadał. Że wiodła w miarę standardowe życie studentki drugiego roku, tak jakby tamtego nie było, jakby nie próbowała jednocześnie zamurować w sercu wyrwy po bombie.

 

Właściwie, pomyślała ze zdumieniem Daniela, właściwie, to zupełnie dobrze sobie wszyscy radzimy.

 

***

– Anka? – Daniela zagadnęła przyjaciółkę, kiedy siedziały już na górnej platformie pociągu i posilały się niemrawo kupionymi po drodze bułkami. – Nie sądzisz, że dobrze sobie wszyscy radzimy?  

Anka spojrzała na nią zaskoczona.

– No, wiesz: ty, ja, moi starzy. W końcu jakoś żyjemy, nie?

– Tak – zgodziła się po chwili Anka. – Żyjemy. Nie mamy wyjścia.

– No, ale wiesz, o co mi chodzi.

– Wiem – przyznała Anka i zamyśliła się. – Ale ciągle nie możemy wyjść z cienia, nie?

 

Zamilkły. Za oknami leniwie przepływały zamrożone styczniowym pejzażem drzewa. Pociąg, nazywany szyderczo Strzałą Północy, wyróżniał się głównie tym, że większość trasy pokonywał w tempie kulawego rencisty.

– Trzeba powiedzieć Marcinowi, żeby wspomniał o Strzale Północy w tych swoich średniowiecznych narzędziach tortur – odezwała się po chwili Daniela i obie wybuchnęły śmiechem.

– Koniecznie!

Cień przyblakł. Chociaż, oczywiście, ciągle gdzieś tam był. Musiał być.

 

A teraz jechały do domu. Do miejsc, nad którymi ten cień unosił się będzie zawsze.

Kiedy Daniela zamknęła oczy, poddając się w końcu miarowemu kołysaniu pociągu, Anka z ukłuciem w sercu uświadomiła sobie, że minęło już niemal półtora roku. A przecież dopiero co obchodzili rocznicę. Upili się wtedy na grobie ruską wódką i jak zwykle posprzeczali o sprawy zasadnicze. O pisanie i miłość. No i o śmierć.

 

Anka zerknęła na przyjaciółkę, drzemiącą z głową opartą o brudną szybę. Kiedy spała, jej ostre rysy łagodniały i ujawniało się całe to boleśnie jaskrawe podobieństwo do Dominika: mocno zarysowane, ciemne brwi, wystające kości policzkowe, perkaty nos i wąskie usta. Daniela była – tak jak i on – szczupła i wysportowana, lecz mimo niewątpliwej urody dało się w jej postawie i ruchach dostrzec coś chłopięcego, a nawet z lekka kanciastego. Ance kojarzyło się to trochę z wyrośniętym nagle szczeniakiem, który nie umie jeszcze panować nad własnymi łapami i rozjeżdża się na śliskich powierzchniach. Oczywiście nigdy nie powiedziała tego ani Danieli, ani – tym bardziej! – Dominikowi, ale od tego porównania zawsze wzbierała w niej fala czułości.

 

Uśmiechając się do siebie, pomyślała, że Daniela już wkrótce pewnie wydorośleje i straci tę uroczą niezgrabność.

 

Ale on przecież na zawsze taki zostanie.

 

Anka zapatrzyła się w siną przestrzeń za oknem, przypominając sobie tę pierwszą noc w schronisku, kiedy spali przytuleni pod jednym kocem, zmęczeni wędrówką i niezdarnymi pieszczotami, niepewni, onieśmieleni i ufni. I ten poranek, kiedy otworzyła oczy i wtuliła twarz w jego jasną, szorstką czuprynę, która w wychodzącym zza gór słońcu miała kolor wysuszonej słomy. I to wypełniające ją po sam rdzeń bytu poczucie, że jest tam, gdzie powinna być i że odtąd wszystko już będzie dobrze.

Teraz wiedziała, że to było szczęście.

Uczucie, którego już nigdy miała nie zaznać.

 

 

***

Strzała Północy z właściwym sobie leniwym spokojem wtoczyła się na peron dworca w Malborku. Anka obudziła Danielę, pozbierały bagaże i wysiadły, z ponurą rezygnacją wychodzących na spacer więźniów, którzy wiedzą, że to jeszcze nie koniec odsiadki.

W najbliższym kiosku kupiły sobie na spółkę paczkę papierosów. Noworoczne postanowienie rzucenia palenia jakoś wypadło Danieli z głowy – na jej usprawiedliwienie dodajmy, że po podróży Strzałą Północy każde postanowienie wypada człowiekowi z głowy.  

 

Pociąg do Elbląga stał już na peronie, wsiadły więc do całkiem pustego wagonu, rozłożyły się wygodnie na siedzeniach i zapaliły, beztrosko ignorując zakaz.

– Jedziesz do mamy czy do taty? – zainteresowała się Anka.

– Właśnie się zastanawiam. Spać będę u taty, bo mi wygodniej w centrum. Ale chyba najpierw skoczę do mamy. Zresztą wieczorem i tak będę sama, bo dziś jest studniówka, obydwoje muszą iść.

– Co ty powiesz? Dzisiaj studniówka?

– Aha. Igor się wybiera.

– Igor?! – zdumiała się Anka. – Jak to: Igor?!

– No, normalnie, z Adą. Zaprosiła go. Obiecał, że wpadnie do mnie, jakby było kiepsko. A jak nie, to spotykamy się jutro na Starym. Przyjdziesz?

– No, chyba.

Anka zaciągnęła się L&M-em i wyrzuciła niedopałek przez okno.

– Wiesz, co mnie właśnie zastanowiło? – odezwała się po chwili.

– No?

– Jakim cudem twoim starym udaje się dalej pracować w tej samej szkole?

– Uwierz, że sama nie mogę tego pojąć. W dodatku podobno całkiem znośnie się w pracy dogadują. Chore to wszystko, co nie?

 

Tak, to wszystko było dosyć chore. Obydwoje państwo Strzeleccy wciąż pracowali w tym samym, starym liceum. W TYM starym liceum, choć zagadką pozostało, jak wytrzymali ciężar wspomnień po śmierci syna, który przez cztery niezapomniane lata był tegoż liceum enfant terrible i infant-prodigy w jednym. Ciężaru wzajemnego towarzystwa już nie wytrzymali. Rozwiedli się jeszcze tego samego, feralnego lata, dokładnie w momencie, w którym samoloty pasażerskie Boeing 767 ze zbiornikami pełnymi paliwa uderzały w te dwie wieże na Manhattanie.

 

Musicie o Dominiku wiedzieć jedno: intensywność jego osobowości może i potrafiła być męcząca, ale gdy tylko wychodził z pokoju, miało się wrażenie, że gasło światło. Miał prawie dwa metry wzrostu, wielką, jajowata głowę osadzoną na nieproporcjonalnie chudej szyi i idiotycznie długie ręce, którymi cały czas gestykulował: wyglądał trochę jak pijany perkusista, po omacku usiłujący trafić w talerz. W dodatku bez przerwy gadał - nosił swój słowotok jak tarczę, za którą chował tę charakterystyczną, trudną do zniesienia nadwrażliwość. Ten słowotok był ścieżką dźwiękową dzieciństwa Danieli i dopiero, gdy ucichł zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo ją definiował.

 

Przez cztery lata liceum Daniela postrzegana była jako nijaka bliźniaczka TEGO Dominika. Jako bliźniaczka Człowieka-Demolki, który w pierwszym tygodniu w nowej szkole zdołał doprowadzić do ewakuacji wszystkich uczniów i grona pedagogicznego (z własnymi rodzicami na czele) oraz postawić na nogi policję i straż pożarną, wykonując prosty numer z telefoniczną informacją o podłożeniu bomby. Jako bliźniaczka Upiornego Geniusza, który z łatwością wygrywał kolejne konkursy i olimpiady, po to, by z ostentacyjnym lekceważeniem odmawiać przyjmowania nagród i stawiania się na galach i akademiach. Jako bliźniaczka Świetnie Zapowiadającego Się Poety, który zaczął pisać, gdy tylko nauczył się trzymać długopis, a od trzynastego roku życia publikował w rozmaitych zinach, gardząc, oczywiście, oficjalną prasą, establishmentem i ludzkością w ogóle.

 

Daniela zawsze miała wrażenie, że jak rozdawali cechy charakteru, to brat zwyczajnie zrobił ją w balona. Powiedział coś w rodzaju: „Danka, ty tu se posiedź i popilnuj nam miejsca w macicy, a ja skoczę odebrać nam osobowość”. Potem poprosił Matkę Naturę o dwie osobowości: dla siebie i dla siostry, a w drodze powrotnej wydłubał z pakietu Danieli najlepsze kawałki i zostawił jej jakieś marne ochłapy.

 

Gdybyście znali Dominika, wiedzielibyście, że nawet jako płód byłby do czegoś takiego zdolny. Istnieje też możliwość, że w fazie prenatalnej systematycznie kopał siostrę w głowę, wytrzepując z niej zalążki pomysłów na życie. W efekcie on miał ich dziesiątki, a ona  – ilości ujemne. Ich przypadek można w zasadzie nazwać koszmarnym żartem historii z teorii Darwina: to Dominik był  jednostką silniejszą i lepiej przystosowaną.

To on miał przetrwać.

 


wyśmienity 4 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
calvados
calvados 22 września 2014, 07:07
Gdy tak długi tekst czytam do końca, wart tego, by się zatrzymać, przyjemnie było płynąć w beztroskim nurcie narracji, taka lekka w temacie, czasem zabawna nuta zgrabnie wpleciona w fabułę, oderwałam się od obowiązków, mam uczucie satysfakcji jako czytelnik, pozdrawiam
varzyvo
varzyvo 17 pazdziernika 2014, 15:45
Domka, dzięki:) Miałam na sekundę zajrzeć na Internet. Przez Ciebie mi się zasiedziało.
przysłano: 20 września 2014 (historia)

Inne teksty autora

Ostatnia studniówka (część 2)
dominika ciechanowicz
To (pantum szpitalne)
dominika ciechanowicz
Sonet o zlocie Wywroty 2
dominika ciechanowicz
Sonet o zlocie Wywroty
dominika ciechanowicz
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca