Leno, następnym razem to ty stawiasz coś do kawy.
Baby były z gatunku takich, co to stosują biżuterię i tapir w jednym celu. Mają odwracać uwagę od wzroku. A ten biega w każdym kierunku w poszukiwaniu utraconej młodości. Więc harpie z tapirem na flankach, Lena – szefowa Komitetu Organizacyjnego – w środku, w drugiej linii z laptopem czwarta dama z kwartetu – doktorantka dwojga imion ze szczęką tak wielką, że biblijny Samson zabiłby nią nie tysiąc, a dwa tysiące Filistynów.
A przed zacnym gronem ja. Klnący i kaszlący, zziębnięty, w przemoczonym płaszczu. Oto jestem, delegacja na pewną Bardzo Ważną Naukową Konferencję dotarła.
Z Leną mamy swoje biznesy. Nie widzieliśmy się od roku. Patrzę na nią, ona na mnie, śmieją nam się oczy. Dzieli nas szeroki stół przykryty zielonym suknem. Czuję na sobie świdrujący wzrok harpii i Filistyńskiej Szczęki. Zachowuję powagę, odbieram tabliczkę z nazwiskiem i idę rejestrować się w recepcji.
***
Tak zwany główny raut wieczorny, zawsze stanowi główny punkt ciężkości całego zamieszania, po którym obowiązki Komitetu Organizacyjnego, któremu akurat tym razem Lena przewodniczyła, będą już nieco mniejsze. Na to liczyłem. Do tego czasu dzielnie pilnowała harmonogramu, biegała z afiszami i rozwiązywała rozliczne problemy aprowizacyjne. Na odczytach z zaciętą miną walczyła z laptopem i rzutnikiem. Kręciłem się dyskretnie tu i tam, czekając na sposobność, by zamienić z nią choć kilka słów. Przecież mieliśmy sobie tyle do powiedzenia. Profesor Jarząbek, ten o fizjonomii chłopa z Zamojszczyzny, widząc jak co jakiś czas wodzę za nią wzrokiem, rzekł – Dobry wybór, Panie Kolego, figurowa kobieta, Panie Kolego.
O dziewiętnastej zaczął się wielki bal. Grała Budka Suflera i Tadeusz Woźniak, kręciły się neony, a kelnerki z krzywymi nogami dostawiały flaszki. Pani Janinka – bluzka z cekinami, kolekcja jesień 91, ponoć wielka gwiazda uzdrowiskowej sceny didżejskiej – wiła się jak fryga za laptopem. Po kilku godzinach impreza zaczęła wchodzić w decydującą fazę. Magistranci z tych zdolniejszych – Ci, którzy możliwość uczestnictwa w Poważnej Naukowej Konferencji otrzymali jako nagrodę za dobre wyniki w nauce – już dawno byli w pokojach. Doktoranci jako tako się trzymali. Adiunkci spali z nosami w sałatkach, a profesorowie rzygali po kiblach. Godzina 23. Krótkie spojrzenie przecinające salę. Jest decyzja. Wychodzimy.
***
Kiedy odeszliśmy kilkaset metrów od hotelu – najlepszy w mieście, środki unijne i kostka brukowa na podjeździe – Lena wsunęła mi delikatnie dłoń w rękawiczce pod rękę i oparła się na moim ramieniu. Szliśmy i rozmawialiśmy, tak, jakbyśmy znali się od lat. Przy większym podmuchu wiatru, czułem jak jej palce zaciskają się odrobinę mocniej.
Taki to był ciężar obyczajowy tej historii. Spacerowaliśmy jak emeryci, zawzięcie dyskutując na tematy ważne i mniej ważne. Każdy ze swojego świata – a znajomość rację bytu miała jedynie w tym przedziwnym, corocznym kontekście. Trochę jak w opowieściach o poplątanych losach ludzkich u Huellego czy Chwina. Snuliśmy się więc dobre godziny i zwiedzaliśmy najmniejsze kąty tego opuszczonego przez Boga i ludzi zadupia. Był w tym wszystkim jakiś tani sentymentalizm, który jednak wabił nas swoim urokiem.
Ciechocinek w listopadowe noce sprawia upiorne wrażenie. Fontanny z pulsującą solanką, nie przypominają bynajmniej świetlistych kaskad, estetyką bliżej im raczej do wystroju dworcowych toalet. Drewniane wille, z bogatą ornamentyką niczym w najlepszych szwajcarskich kurortach, całe upieprzone. A to przez jakiś ohydny szyld, a to przez wiatraczek. Tu pudło, tam pudło. Wyborcze mordy wiszą na drzewach. Koło Grzybka jeszcze jakiś Ostatni Mohikanin puszcza swoje etno – kawałki i zdrowo pociąga z piersiówki. Prawie nic nie widać, ale jakaś zagubiona para emerytów macha do kamerki internetowej zawieszonej gdzieś na latarni. Zimno, mokro i mgła. Mimo pory nocnej, w niektórych oknach z licznych domów zdrojowych pali się jeszcze światło. Czasem przez firanki widać snujących się kuracjuszy. Panie w nocnych koszulach, panowie w portkach na gumce podciągniętych pod pachy. Wyglądają jak wyrośnięte, siwe przedszkolaki. Jest w tym coś niepokojącego.
***
A później nic się nie wydarzyło, bo wcześniej wydarzyło się wszystko. Koło trzeciej w nocy wróciliśmy do hotelu i pożegnaliśmy się w lobby. Ja wróciłem do pokoju, który dzieliłem z niejakim Panem Mieczysławem – skurczybyk chrapał jak cholera i nie dał mi usnąć do piątej. Lena udała się swojego, gdzie spała z tą dwojga imion. Filistyńska Szczęka – jak dowiedziałem się rano na śniadaniu – zgrzytała zębami i z wypiekami na twarzy oczekiwała powrotu lokatorki. Milczenie i pogodny uśmiech mojej towarzyszki jeszcze bardziej uruchomił falę domysłów.
***
Kiedy ruszałem już z parkingu, drogę zastąpił mi niezawodny profesor Jarząbek. – Jak tam, Panie Kolego, jak udała się integracja, Panie Kolego? – zagaił Jarząbek i zaczął wymownie mrugać okiem. – Figurowa kobieta, Panie Jarząbek. O reszcie dżentelmeni nie rozmawiają. – Odpowiedziałem i zasunąłem szybę.
Wrocław, 20 – 21 listopada 2014 r.