On i lutownica

marcinhaba

Rzecz działa się w niewielkim mieście, którego nazwy nie podam. Wolę, by była to jedna z setek tysięcy anonimowych miejscowości tego kraju, tego średniej wielkości państwa również anonimowego, w którym każdy obywatel także pozostaje anonimowy. Bez nazwy, bez stolicy, bez imienia i nazwiska. Rzeczy nie mające nazwy są bardziej tajemnicze, mają w sobie więcej niewiadomych, które możemy bez problemu zamalować grubym pędzlem naszej wyobraźni tak, by postacie i miasta miały coś z rzeczywistych wyobrażeń.

Jeden z anonimowych obywateli wspomnianego miasta przebywał w warsztacie RTV. Warsztat ten wcale nie przypominał tego typu przedsiębiorstwa, bo urządzony został z garażu samochodowego, który stał w rzędzie z setką innych garaży. Jedyną rzeczą odróżniającą go od pozostałych garaży i wskazującą na to, że mieści się tam warsztat, była wąską tabliczka zawieszona tuż nad drzwiami. Widniał na niej drukowany napis, niestarannie wymalowany żółtą farbą, o następującej treści: „Naprawa RTV. Czynne od rana do kolacji.”. Dość dziwne godziny otwarcia zwracały uwagę przechodniów. Jednych to zastanawiało a innych przyprawiało o śmiech.

- Cholera jasna! - krzyknął właściciel warsztatu, gdy jedna z malutkich śrubek z obudowy video stoczyła się ze stołu i spadła na podłogę. W jednej ręce trzymał lutownicę a w drugiej drut cyny z kalafonią.

Ulubionym pracą właściciela warsztatu było lutowanie. Kochał to zajęcie i oddawał mu się z wielką pasją. Już w latach młodzieńczych zainteresował się elektroniką i już wtedy wiedział, że lutowanie jest tym, co chce robić w życiu. Pierwszą lutownicę sprezentował mu ojciec z okazji piętnastych urodzin. Był to wymarzony i najwspanialszy prezent jaki kiedykolwiek w życiu dostał. Tego dnia opuścił gości urodzinowych, zamknął się w swoim pokoiku i w wielkim napadzie euforii lutował wszystko co wpadło mu w ręce. Stare rezystory, kondensatory i cewki spajał w układy szeregowe, równoległe, gwiazdowe i trójkątne. Rozlutowywał stare płytki wyciągnięte ze starego telewizora by za chwilę znów złożyć je w całość. Rodzice dobijali się do drzwi ale on ich nie słyszał, za bardzo pochłonięty był lutowaniem. Gdy trzymał w dłoni swój prezent to nie docierało do niego nic, żaden odgłos, żaden dźwięk. Stawał się odcięty od świata, jakby Bóg na chwilę odebrał mu zdolność słyszenia. Nie czuł również głodu ani zmęczenia. Nie jadł prawie przez dobę a i zmęczenie nie zmogło go na tyle, by położył się do łóżka i zasnął. Wieczorem jego koledzy, którzy uczestniczyli w uroczystości jego urodzin, poszli do domu. Rodzice dali za wygraną i zaprzestali ciągłego nawoływania do otwarcia drzwi. Nastała noc a on dalej lutował. Gdy pierwsze promienie brzasku prześlizgnęły się przez szybę jego pokoju nagle upuścił lutownicę. Spojrzał na zegarek i zdumiał się. Nie mógł uwierzyć, że tak szybko minął czas. Dla niego upłynęła zaledwie godzina gdy tak naprawdę upłynęła prawie doba. Nagle zachciało mu się spać. Odłożył lutownicę do pudełka. Zrobił to tak delikatnie jakby trzymał w dłoni małą istotę a nie narzędzie elektryczne. Nachylił się nad pudełkiem i szepnął:

- Kocham cię LK 45.

LK 45 była to fabryczna nazwa lutownicy wygrawerowana na rękojeści oraz wydrukowana na pudełku. Nie od razu poszedł spać. Stał tak jeszcze chwilę przyglądając się prezentowi urodzinowemu. Przeciągnął opuszkami po metalowej powierzchni grotu i doznał uczucia ulgi. Czuł pod palcami ciepło jeszcze nie wystygłej kolby. Nie była to lutownica pistoletowa, tak popularna w elektronicznej branży Była to kolbowa lutownica o mocy 45 wat i temperaturze grotu dochodzącej do czterystu stopni Celsjusza.

Właściciel warsztatu schylił się pod stół i głaszcząc otwartą dłonią powierzchnię podłogi próbował namacać śrubkę, która chwilę wcześniej stoczyła się ze stołu. Gdy już znalazł zgubę podniósł się i wrzucił śrubkę do małego plastikowego pudełka, w którym spoczywały pozostałe śruby z mocowania obudowy.

Właściciel warsztatu westchnął ociężale wciągając do płuc ciepłe powietrze. Mały termometr pokojowy w kształcie dwumasztowego żaglowca, który wisiał na jednej ze ścian garażu, wydźwignął srebrny słupek rtęci do cyfry 36. Tak wysoką temperaturę podtrzymywał stalowy piecyk na węgiel, który teraz terkocząc cichutko grzał czajnik z wodą. Rura odprowadzająca spaliny z piecyka piętrzyła się pionowo i nikła w płaszczyźnie sufitu. Na dachu garażu rura miała swe ujście. Zakończona była zardzewiałym daszkiem co przypominało trochę miniaturowy czubek rakiety kosmicznej. Strużka dymu wydostająca się z końca rury miała kolor mleczno biały.

Nad miastem rozległo się bicie dzwonów. Dochodziło ono z wierzy kościoła, który znajdował się w niedalekiej odległości garaży. Dzwony nawoływały do kościoła wszystkich tych, którzy mieli ochotę obejrzeć bożonarodzeniowe przedstawienie czyli jasełka. Był to dzień wigilii Bożego Narodzenia. Bicie dzwonów doszły również uszu właściciela warsztatu RTV. Podrapał się on po łysiejącej głowie i powiedział sam do siebie:

- Ludzie idą zobaczyć jak Bój się rodzi. I co z tego, że się rodzi? Co roku się rodzi i co roku umiera. Rodzi się w grudniu a umiera w kwietniu. Wielkie mi rzeczy. - ostatnie zdanie wyrzekł z pogardą.

Znów nachylił się nad płytą główną video, które reperował. Przyłożył w jednym miejscu grot lutownicy i już po chwili unosiła się w powietrzu malutka smużka dymu jaka powstaje przy lutowaniu. Teraz nie trzymał w ręku LK 45 czyli lutownicy, którą dostał na piętnaste urodziny. Miał w ręce LP 75, lutownicę pistoletową o mocy 75 wat i temperaturze grotu dochodzącej do pięciuset stopni Celsjusza. Był to model znaczeni poręczniejszy i zdecydowanie bardziej nowocześniejszy. LK 45 posiadał nadal, trzymał ją schowaną w kartonowym pudle na dnie szafy.

Gdy przylutował już ostatni układ scalony do płyty głównej video ktoś zapukał do drzwi jego garażu. Właściciel warsztatu nie zdążył nawet powiedzieć „Proszę” bo drzwi się otwarły i stanęła w nich duża postać.

- Dzień dobry. - powiedziała postać.

- Dobry. - odparł właściciel warsztatu.

Postać trzymała przed sobą duże kartonowe pudło z napisem „elemis”.

- Chciałem oddać telewizor do naprawy. - rzekła postać.

- Proszę położyć tam. - właściciel wskazał ręką na pusty drewniany stół - Co się stało?

- Oglądałem walkę Gołoty. Widział pan?

- Nie.

- Gołota długo nie zatańczył na ringu.

Właściciel warsztatu nie wiedział o czym mówi postać. Nazwisko Gołota z niczym mu się nie kojarzyło. Mimo tego, że naprawiał telewizory, a naprawił ich w swoim życiu tysiące, nigdy nie oglądał telewizji. Radia też nie słuchał. W jego warsztacie zawsze panowała cisza przerywana tylko raz na jakiś czas przez głos klientów. Nie interesowało go to, co się dzieje w świecie. Cały dzień spędzał w warsztacie a wieczorami czytał książki o tematyce elektronicznej. Był zupełnie odcięty od wiadomości ze świata i o to mu właśnie chodziło. Dla niego liczyło się tylko warsztat i lutowanie. Reszta nie miała najmniejszego znaczenia. Nie bardzo wiedząc co powiedzieć spytał:

- Czy to pan Gołota zepsuł panu telewizor?

Postać spojrzała z ukosa na właściciela warsztatu.

- Nie. Oglądałem Gołotę gdy z telewizora poszedł dym i tyle miałem z walki.

- A z kim pan walczył?

- Słucham?

- Mówi pan, że pan walczył. Pytam z kim?

- Jaja pan sobie robi?

- Nie wiem o co panu chodzi. Chce pan naprawić telewizor, tak?

- Tak.

- No to proszę powiedzieć co się z nim stało, że chce go pan naprawić. Inaczej mówiąc – jak się zepsuł?

- No przecież mówię panu. Oglądałem Gołotę...

- Jakiego Gołotę?

- No dobra. Nie ważne co oglądałem. Poszedł dym z obudowy.

- Pewnie powielacz.

- Co?

- Nic, nic. Proszę zgłosić się jutro z samego rana. Będzie gotowy.

- Dziękuję. Do widzenia.

- Do widzenia.

Gdy postać otworzyła drzwi, do garażu zaczęło wdzierać się zimne powietrze. Mimo tego, że drzwi otwarte były tylko chwilę, właściciel warsztatu poczuł na policzku chłodny powiew. Gdy postać odeszła usłyszał on jeszcze kilka zgrzytnięć wydawanych przez stąpanie postaci po śniegu. W skutek wdarcia się zimnego powietrza do garażu słupek termometru-żaglowca po krótkiej chwili obniżył się o dwie kreski.

Wyjrzał przez małe okienko w tylnej ścianie garażu. Było ono do połowy przykryte osadzonym śniegiem. Przetarł dłonią zaparowaną szybkę i zobaczył grupkę małych dzieci idących ulicą. Były poprzebierane w kolorowe stroje. Właściciel warsztatu domyślił się, że idą do kościoła, gdzie będą występować w jasełkach.

Podszedł do stołu i podniósł lutownicę.

- Jesteśmy tylko my. Ja i ty. Tylko dla siebie. - powiedział do lutownicy.

Nie miał dzieci, nie miał żony ani żadnej bliższej rodziny. Wiódł życie samotnika w ciasnym mieszkaniu w jednej z kamienic miasta. Jedyną rzeczą jaką obdarzał uczuciem była lutownica. Traktował ją bardzo delikatnie. Delikatnie podnosił, z wyczuciem pieścił w dłoniach, głaskał ją i często do niej przemawiał gdy był sam w warsztacie. Dla niego ona zastępowała mu wszystko, żonę, dzieci i rodzinę.

- Jesteś chory. Nie martw się, wyleczę cię. - rzekł do telewizora, który przed chwilą przyniosła postać. - Razem cię wyleczymy, ja i lutownica.

Wyciągnął telewizor z kartonowego pudła i postawił go na stole. Zawsze w chwili, gdy zaczynał naprawę jakiegoś sprzętu elektronicznego, odczuwał dziwne uczucie podniecenia. Teraz też to poczuł. Wyobrażał sobie, że jest chirurgiem, który właśnie zaczyna skomplikowaną operację na otwartym sercu. Garaż zastępował mu salę operacyjną, śrubokręt zastępował skalpel, lutownica - defibrylator a zwisająca żarówka o mocy 75 wat - reflektor. Był gotów. Pierwszą śrubę obudowy wykręcał bardzo powoli cały czas śledząc wzrokiem wysuwający się gwint. Trzecia śruba trzymała dość mocno i mimo dużego naporu ze strony właściciela warsztatu, nie udało mu się jej wykręcić. Uderzył w nią młotkiem wykazując przy tym wiele precyzji. Młotek trafił prosto w śrubę. Po tym zabiegu śruba ustąpiła. Ściągnął obudowę w biegał chwilę wzrokiem po wewnętrznych płytkach. Jego wzrok zatrzymał się na powielaczu.

- Zobaczymy czy miałem rację. - powiedział i włączył wtyczkę telewizora do gniazdka.

Gładka krzywizna powierzchni ekranu nie zmieniła grafitowego odcienia w obraz. Właściciel warsztatu przytknął końcówkę śrubokręta w miejsce przejścia wysokiego napięcia z powielacza na kineskop.

- Nie iskrzysz. To dobrze. Znajdę ja dla ciebie lekarstwo, o tu. - pokazał śrubokrętem miejsce na płytce - Tuż obok płytki odchylania poziomego.

W miejscu gdzie wskazał śrubokrętem znajdował się podłużny bezpiecznik w szklanej oprawie. Wyciągnął go i przytknął do niego końcówki miernika multimetra ustawionego na omomierz a dokładniej na zakres 1 kilo om. Miernik nie wskazał nic.

- Jesteś martwy. - rzekł do bezpiecznika, który teraz trzymał w opuszkach między kciukiem a palcem wskazującym.

Wymienił bezpiecznik na nowy i załączył telewizor. Wszystko zadziałało poprawnie.

- Jesteś zdrowy mój przyjacielu. - pogłaskał telewizor po ekranie.

W telewizji leciała właśnie bożonarodzeniowa kolęda „Wśród nocnej ciszy”. Właściciel warsztatu skrzywił się i momentalnie wyłączył telewizor.

- Bóg się rodzi. Nie prawda. Jeśli się rodzi to niech wpadnie do mnie na kawę. - wyrzekł kpiąco.

- On tu zaraz przyjdzie. - rozległ się głos.

Właściciel warsztatu obrócił się i ujrzał małą dziewczynkę stojącą przy drzwiach. Miała nie więcej jak siedem lat i ubrana była w strój aniołka. Biała suknia sięgała jej do kostek a z pleców sterczały pierzaste skrzydełka przyprawione do ciała za pomocą drutu owiniętego wkoło tułowia.

- Co ty tu robisz, dziewczynko? - spytał zdziwiony właściciel warsztatu.

- Przyszłam cię ostrzec. - uśmiechnął się aniołek.

- Ty zabłądziłaś, prawda? Kościół jest tu niedaleko. Zaraz zaczynają się jasełka. Idź już, bo się spóźnisz.

- Ja nie występuję w jasełkach.

- Na pewno występujesz.

- Właśnie, że nie. - odparł aniołek.

- No to idź do mamy, bo na pewno cię szuka.

-Ja nie mam mamy. Ja istnieję tylko dla ciebie.

- Co? - zdziwił się.

- Jestem twoim aniołem stróżem i przyszłam cię ostrzec.

- Głupie żarty.

- Przyjdzie dziś po ciebie śmierć. Idź do kościoła się wyspowiadać. Tak będzie najlepiej.

- Ilu was jest? Pięciu, dziesięciu? Jesteście bandą gówniarzy i chcecie ze mnie zażartować. Twoi koledzy przysłali cię tu dla hecy. Stoją pewnie przed warsztatem i zalewają się od śmiechu. Spadaj!

- Ty nic nie rozumiesz. Idź do kościoła, bo zaraz przyjdzie śmierć.

Właściciel warsztatu podszedł do dziewczynki-aniołka, złapał ją na skrzydełka i wyrzucił z warsztatu.

- Szczyle będą se ze mnie jaja robić. - powiedział i zamknął za aniołkiem drzwi.

W warsztacie znów zapanowała cisza. Jedynie piecyk węglowy wydawał ciche terkotanie. Właściciel warsztatu usiadł przy stole, na którym stał telewizor, i pomyślał o dziewczynce-aniołku. Niesforne dzieciaki - pomyślał. Podniósł lutownicę i pocałował ją.

- Tylko ty mnie rozumiesz moja droga. - szepnął.

- Kochasz tą lutownicę, prawda? - usłyszał głos.

W drzwiach stał zgarbiony staruszek trzymający w ręku drewnianą laskę. Miał na sobie gruby skórzany płaszcz z futerkowym kołnierzem.

- Przyszedł pan coś naprawić? - spytał właściciel warsztatu.

- Tak. Przyszedłem naprawić ciebie. Źle zrobiłeś, że kpiłeś z bożonarodzeniowego dzieciątka. Teraz masz jeszcze szansę zanim przyjdzie śmierć.

- Pan jest dziadkiem tej dziewczynki co tu była?

- Nie. - przytaknął starzec - Jestem jej ojcem. Jestem także twoim ojcem i ojcem twojej lutownicy.

- Jest pan producentem lutownic typu LP 75?

- Nie. Ja jestem ojcem wszystkiego.

- Nie rozumiem.

- Przyszedłem cię nawrócić. Zaraz przyjdzie tu śmierć. Uwierz w końcu we mnie zanim odejdziesz w zaświaty.

- Ja wierzę tylko w moją lutownicę.

- Idź do kościoła.

- Nie.

Staruszek obrócił się i wyszedł. Nie zamknął za sobą drzwi. Wiejący wiatr znów zaczął się wdzierać do pomieszczenia. Właściciel wstał by domknąć drzwi. Gdy podszedł do wyjścia zobaczył kobitę w żałobie. Miała czarne włosy i czarne ubranie. Popchnęła go i weszła do garażu. Właściciel warsztatu przewrócił się. Kobieta stanęła nad nim. Gdy próbował się podnieść kobieta schyliła się i złapała go za szyję. Jej uścisk był tak mocny, że właściciel nie umiał złapać tchu. Rzucał się na wszystkie strony i za wszelką cenę próbował uwolnić się z uścisku. Kobieta dusiła go dalej. W czasie szamotania poczuł pod ręką tak dobrze mu znany kształt lutownicy. Złapał ją i silnym pchnięciem wbił kolbę urządzenia poprzez usta kobiety do gardła. Nie czekał ani chwili tylko nacisnął spust i lutownica zaczęła grzać. Kobieta zwolniła uścisk, już go nie dusiła. Wybałuszyła oczy i jęczała. Po chwili padła nieprzytomna na ziemię. Lutownica dalej tkwiła jej w gardle. Właściciel warsztatu zwolnił spust.

- Już mnie suko nie dostaniesz! - krzyknął wyciągając lutownicę.

Nagle trup kobiety zniknął.

- Pokonaliśmy śmierć. - powiedział do lutownicy po czym wybiegł z garażu zaczął krzyczeć - Śmierć nie żyje!

Biegał tak po mieście i zaczepiał przechodniów. Wszystkim opowiadał, że zabił śmierć. Po kilku minutach zatrzymała go policja. Odwieziono go do Zamkniętego Zakładu Psychiatrycznego. Stwierdzono, że właściciel warsztatu z miłości do lutownicy zapadł na bulotonozę czyli chorobę, która powoduje halucynacje. Właściciel warsztatu oczywiście nie uwierzył, że wszystko co mu się wydarzyło było tylko przywidzeniem.

marcinhaba
marcinhaba
Opowiadanie · 5 października 2001
anonim
  • zenon
    lutownica to wdzieczny przedmiot do opowiadania, ma w sobie pewien czar i wdziek ; ogolnie jak dla mnie BOMBA ;)
    (czekam na tekst o odsysaczu cyny ;))

    · Zgłoś · 22 lata
  • Anonimowy Użytkownik
    Feniks
    Fajne :)
    Mi się podoba :)

    · Zgłoś · 21 lat