Moja mama lubiła ją od zawsze

Daffodil

Moja mama lubiła ją od zawsze... mieszkała w tym samym bloku, co ja... i choć przez całą podstawówkę chodziliśmy razem do klasy nie pamiętam byśmy, choć raz szli do szkoły albo wracali do domu razem...

Była typem dziewczyny, którą wszyscy chłopcy lubili, ale żaden nie chciał się z nią umówić.

I tak zostało już do końca. Wyglądało jednak na to, że nie ma kompleksów... uczyła się dobrze, miała porządne ubrania, miała koleżanki, nie musiała się niczego wstydzić... była tylko „przy kości”... ale jeśli się kogoś lubi to takie sprawy nie mają znaczenia...

W podstawówce, cóż, po szkole widywaliśmy się jedynie wtedy, gdy jedno z nas było chore-, bo po zeszyty do odpisania było tylko kilka kroków... no i wtedy, gdy miała problemy z matematyką... co tu ukrywać, ciągle jestem dobry z matmy...

W ósmej klasie moja mama namawiała ja, żeby szła do tej szkoły, co ja... nie zrobiła tego, wybrała inne liceum... nie miała powodów, żeby iść tam gdzie ja... mi też na tym nie zależało...

Widywaliśmy się niekiedy wychodząc na przystanek tramwajowy... albo w niedzielę mijaliśmy się w drodze do kościoła... nie było kiedy pogadać, zadowalało nas „cześć”...

Miałem wtedy świetną dziewczynę... byłem szczęśliwy.

A ona, cóż...zawsze była sama... wiedziałem też, że z domu przeważnie wychodziła z płaczem, ale tak na ogół ciągle się śmiała... zupełnie jak przez tamte osiem lat, totalnie beztroskie dziecko.

Potem spotkaliśmy się na jednej osiemnastce... nasza koleżanka z klasy, znajoma z podstawówki zaprosiła prawie całą dawną klasę. Zadzwoniła do mnie, czy może jechać ze mną, czy ją odprowadzę... taki warunek postawili jej rodzice. Zgodziłem się, dlaczego miałbym się nie zgodzić... zabawa była udana, jej też się podobało, coś iskrzyło w jej oczach, gdy witała się ze starymi znajomymi... cieszyła się.

Gdy ją odprowadzałem ciągle jeszcze była trochę wstawiona... pamiętam, miała taki długi rozciągnięty granatowy sweter, opowiedziała mi całą jego historię, że kosztował złotówkę na wyprzedaży w jakimś sklepie z używaną odzieżą...z resztą uwielbiała używane rzeczy- ubrania, książki, meble... „ one mają swój czar, mają coś do powiedzenia, pamiętają inne czasy, innych ludzi”... mówiła tak jakby zupełnie jej odbiło...

„No to dobranoc” – powiedziałem... przytuliła się wtedy i rozpłakała się... nagle jakby zrozumiała, co się stało, uśmiechnęła się i powiedziała „ dzięki”, odwróciła się i weszła schodami na swoje szóste piętro.

Długo potem się nie odzywała... powiedziała mi potem, że myślała, że jestem na nią zły... za tamten wieczór... ale nie byłem, nie miałem nawet czasu się nad tym zastanowić... moja dziewczyna mnie zostawiła i w ogóle nie mogłem się na niczym skupić. Nadchodził czas próbnych matur, ale nic kompletnie nie robiłem, żeby się przygotować... wtedy znów zadzwoniła „ słuchaj... mam parę zadań z matmy, wiesz, z tych nowych zestawów, pomożesz mi?”, „ jasne, wpadnij”... nie minęła minuta... tyle, co zbiegła po schodach – na trzecie, gdzie mieszkałem już wtedy tylko z ojcem- matka wyprowadziła się do babci, bo ta była już stara i chorowała, a bracia- byli już zupełnie dorośli, pracowali, mieszkali osobno. Rzeczywiście przyniosła zadania... rozwiązałem je bez problemu... nie były aż takie trudne... zauważyła, że coś ze mną nie tak, nie dawała mi spokoju, ciągle pytała, co mi jest... nie powiedziałem jej oczywiście, ale i tak się domyśliła... nie rozmawialiśmy na ten temat nigdy, chociaż bardzo mi pomagała... po prostu zajmowała mnie różnymi rzeczami i wtedy nie myślałem...

Zaczęliśmy się spotykać częściej... uczyliśmy się matmy albo chodziliśmy na spacery z jej psem... gadaliśmy bez przerwy... nie próbowałem jej zrozumieć... była dziwna za zasłoną tego uśmiechu przylepionego do twarzy, opowiadała mi niestworzone historie, w które nie wierzyłem, a które ostatecznie okazały się prawdą... słuchała niezrozumiałej dla mnie muzyki i godzinami mogła opowiadać o kolesiu zwanym Andy Wood... a ja do dziś nie wiem, kim on był.

Chodziła we w miarę uszanowanych glanach, na jednym z nich miała przyklejoną drewnianą biedronką i przeważnie ubierała tamten granatowy sweter... nie lubiłem go- wolałem schludny ubiór, czyste buty, wyprasowane koszule... ale cóż... taki był jej styl... nie próbowałem go zmieniać... a jej nie przeszkadzała moja „ porządność”.

Nie byliśmy parą... chyba nie byliśmy... nie chodziliśmy za rękę, nie całowaliśmy się... po prostu spotykaliśmy się od czasu do czasu, żeby pożartować albo poważnie pogadać... gdy nie spędzała popołudnia ze mną- chodziła na te swoje koncerty albo siedziała w bibliotece albo sama siedziała u siebie w pokoju. Z rodzicami nie dogadywała się prawie wcale, ale nie dawała tego po sobie poznać. Zawsze mówiła, że wszystko jest w porządku.

Wszystkie swoje pieniądze wydawała na używane książki i na teatr. Nie miała żadnych nałogów, co było dziwne i nietypowe dla towarzystwa, w jakim się obracała. Często była z „tamtymi”... nie chodziłem tam z nią... po pierwsze uważali, że patrzę na nich z góry, więc źle się tam czułem, po drugie nie mieliśmy wobec siebie żadnych obowiązków... wtedy chodziłem do swoich znajomych, wtedy też zacząłem udzielać się w tamtej gazecie, która już teraz nie istnieje... poza tym ciągle tęskniłem za moją dziewczyną...

Z nią rozmawiałem kiedyś o tym, że zapamiętuje się niektóre sytuacje i kojarzy potem z jakimiś piosenkami...

„ żałuję, że tak jest”- powiedziała-, „ bo lubię swoje płyty, ale boję się słuchać tych, które kojarzą mi się z jakimś nieprzyjemnym okresem w moim życiu... wraca wtedy ten niepokój, bezradność, rezygnacja. Nie lubię tego... sam wiesz, że mam skłonności do użalania się nad sobą”... i uśmiechnęła się

„ a mi się wydaje, że to dobrze, gdy coś kojarzy Ci się z muzyką”...

„, dlaczego? Jeśli coś kojarzy Ci się z bólem – przestajesz tego słuchać i w ten sposób rezygnujesz z kawałka porządnej muzyki”...

„ przestajesz albo słuchasz na okrągło”...

i właśnie tak robiłem... słuchałem ciągle płyt, których słuchaliśmy kiedyś razem, gdy byłem jeszcze z tamtą dziewczyną... nie mogłem pozbyć się żalu... wspomnień nie chciałem wyrzucać, po prostu ciągle jeszcze o tym myślałem, choć było to bezsensowne, nic nie dało się uratować.

A ona? Zaskakiwała mnie- raz niesamowitą błyskotliwością, raz dziecięcym entuzjazmem, raz wyobraźnią, raz umiejętnością dodania otuchy... była ważna dla mnie, ale najważniejsze były dla mnie jeszcze tamte rany, którym nie pozwalałem się wygoić.

Rozśmieszała mnie, martwiła się o mnie... nie miała nikogo innego, o kogo mogłaby się troszczyć.

„ Nie smuć się’ – mówiła- „nie chcę, żebyś był smutny”

„ nie jestem”

„ jestem głupia, ale nie aż tak bardzo... przecież widzę, co się dzieje”

Chyba robiłem jej tym przykrość- to znaczy tym, że się nią nie interesowałem, że nie dawałem jej szans, żeby mi pomogła, bo z jednej strony chciałem czuć się lepiej, a z drugiej- ciągle żyłem przeszłością. Nie zrażała się... chyba po prostu nazbyt dobrze mnie rozumiała. Myślałem wtedy, że nie chce się narzucać albo, że czeka... ale nie... ona naprawdę ode mnie niczego nie chciała... to było dla mnie zupełnie niepojęte... ona po prostu taka była... przywykła do swej roli... zaakceptowała to, że może być tylko i wyłącznie koleżanką... tak przecież było, od kiedy ją znałem, od czasu, gdy mieliśmy po siedem lat.

Parę tygodni przed tą prawdziwą maturą znów uczyliśmy się razem matematyki... łapała coraz więcej i cieszyła się z tego...

Jednego wieczoru nie chciała słyszeć o zadaniach, przyszła do mnie z psem i spytała „ idziesz ze mną?” Ubrałem swój polar i wyszliśmy na prawie codzienny obchód naszego blokowiska... ja też byłem zmęczony, niewiele więc mówiliśmy... szliśmy sobie obok siebie, zanosiło się na deszcz... było ciemno i nie było widać gwiazd

„ nie widać gwiazd” – zauważyłem. Uśmiechnęła się... nie lubiła gwiazd... lubiła chmury, ale gwiazd nie lubiła... odprowadziłem ją tym razem pod drzwi i pocałowałem, pierwszy raz...ale to nie był taki „typowy” pocałunek... pocałowałem ją w czoło, jak całuje się małe dziecko na dobranoc. „ Na razie” powiedziała... „ no... na razie” – odpowiedziałem i odszedłem.

Następnego ranka już nie żyła. Nałykała się jakiegoś świńskiego bielunia i jakichś cholernych tabletek. Jej mama zadzwoniła do mnie, gdyby nie to – pewnie dowiedziałbym się o wszystkim z klepsydry wywieszonej w klatce schodowej. Na pogrzebie było część jej klasy, paru znajomych z jakichś klubów, do których zwykła chodzić i wszyscy mieszkańcy naszego bloku... Nie miałem ochoty tego sprawdzać, ale podobno pochowali ją w tym granatowym swetrze, choć był brzydki, a tamtego ranka jeszcze cały z wymiocin... Nie wiedziałem, że jej śmierć tak bardzo mnie załamie, ciągle paprałem się w swoich wspomnieniach, nie miałem czasu zauważyć jak wiele traciłem... A wracając jeszcze do jej pogrzebu... wiecie, kto najbardziej rozpaczał? Nie jej, ale moja matka...

Daffodil
Daffodil
Opowiadanie · 1 października 2001
anonim
  • Tabu
    Bardzo dobrze się czyta, i w ogóle wrażenie jak najlepsze... - tyle, że zmusza do myślenia i przynajmniej mnie sprowokował do rozmyślania o rzeczach, od których na codzień uciekam. To dla mnie nie było najmilsze, ale dla autora to tylko powód do dumy, jak sądzę. Tekst bardzo dobry.

    · Zgłoś · 22 lata
  • Anonimowy Użytkownik
    Arieloz
    Fabuła b. ciekawa; podejrzewam, że to coś więcej niż imaginacja. Ale nie podobają mi się 2 rzeczy: zdecydowanie za dużo "..." a to obniża wartosć tekstu. No i portret dziewczyny niestety jest bardzo jednolity, dużo o niej jest napisane, ale nie wynika z tego prawie nic. Ogólnie "niczego sobie"

    · Zgłoś · 20 lat
  • Anonimowy Użytkownik
    Arek
    Jest na6=====================================...

    · Zgłoś · 20 lat