starego, ceglastego budynku. Usta, podobnie jak całe ciało, zlały się z
ciemością tak bardzo, że aż stały się niewidoczne i tylko co chwila błyskająca
biel zębów dostarczała potwierdzenia na jego obecność.
- No chyba, że masz coś lepszego do roboty - Walec łapczywie obgryzał
paznokcie. - Możemy na przykład znowu złapać Mutanta i nakręcać go, że jeżeli
pokaże tyłek to będzie gwiazdą porno. Niezłe były jazdy wczoraj.
- Szczególnie jak zaczął opowiadać o swojej matce i przyszywanym wujku -
powiedziałem cicho. - I jak po chwili matka wyskoczyła i niedość, że go usłyszała,
to jeszcze zobaczyła nagi tyłek świecący w ciemości.
- Przynajmniej było śmiesznie.
- Dzisiaj też będzie nieźle, ale musimy już iść bo potem żadna nie wyjdzie - Zysk
wstał z niewielkich schodów, czego jedynym dowodem było nieznaczne
szuranie w mrocznej sferze. - Mamy cegły?
- Walec ma w plecaku.
- I na pewno będę je niósł przez całą drogę.
- Będziemy cię zmieniać.
- Na pewno?
* * *
Kobieta niespokojnie leżała na łóżku, bez przerwy ruszając oczyma,
mrugając i marszcząc brodę w znudzonym wyrazie twarzy człowieka
przeżuwającego jedzenie. Papierowa cera sprawiała wrażenie niesamowicie
wysuszonej, a gałki oczne straciły już blask ciekawości dla świata, ową chęć
poznania i zasmakowania wszystkiego zmieszaną ze świadomością
własnego bytu. Kobieta była stara; opowiadała tonem głosu bardzo pewnym
o drugiej wojnie światowej, w którym zawierało się przekonanie mówienia
prawdy. W szczególności zaś przytaczała anegdoty rozgrywające się w
małej wsi z tego okresu.
- Jeszcze nigdy nie widziałam żeby ktoś uciekał tak, jak ten chłopak. Stawiał
dwumetrowe susy biegnąc zygzakiem przez pole i dzięki temu go nie złapali.
Jeden Niemiec już przeładował karabin, ale ten drugi, ten który był z nami
zaprzyjaźniony, mówiłam ci, położył rękę na broni i nie dał mu strzelić...
Siedziałem zapatrzony w jej talerz i nie reagowałem, nie przytakiwałem,
nie wykazywałem najmniejszego zainteresowania.
* * *
Kiedy wyłoniliśmy się z trzczin, ukazał się przed nami widok rzędu siatek
odgradzających rzędy domków jednorodzinnych. Wszystkie były lekko
zaniedbane co objawiało się w pnączach roślin zagarniających dolne partie
budynków oraz w mchu pokrywającym alejki biegnące od drzwi do bram.
Mimo to, mieszkania ani trochę nie wyglądały jakby były częścią otaczających
je łąk. Ostre kontury aż nazbyt dokładnie uwidaczniały rękę człowieka.
- Cholera, nareszcie - powiedział Walec próbując łapać powietrze. - Mieliście
mnie zmieniać. Ten plecak waży...
- Cicho - przerwał mu Zysk. - Zaraz pohałasujesz.
Zaczął iść w stronę domków, stąpając z niepotrzebną delikatnością i
pokazał nam rękoma byśmy podążali za nim, o czym zresztą sami dobrze
wiedzieliśmy. Przeszliśmy dwadzieścia metrów po asfaltowej ulicy a następnie
przystanęliśmy przy pierwszym z mieszkań.
- Dobra, teraz ja i Walec rzucamy cegły a ty trzymasz otwarty plecak i jesteś tuż
za nami - zwrócił się do mnie Zysk. - Tylko rozsuń go jak najbardziej się da, żeby
łatwiej było wyciągać cegły. Walec?
- Ja już nie mogę się doczekać. Czujesz jak rośnie adrenalina? - spytał i zaczął
się cicho śmiać.
- Czuję - odpowiedziałem.
Pierwszy rzucił Zysk. Wyjął dwie cegły - jedną posłał w kierunku drzwi,
drugą w okno. Do niego dołączył Walec i tak, ja z rozszerzonym plecakiem, a oni
rzucając cegłami i śmiejąc się bardzo głośno, przebiegliśmy mijając ciąg domków.
"Polowanie na babcie, polowanie na babcie!" wrzeszczeli wciąż, a wśród ciszy
nocnej każdy wyraz rozbrzmiewał własną energią. Dotarliśmy do ostatniego
budynku z szeregu i Zysk zamachnął się jedyną pozostałą cegłą, zanim zdążyłem
krzyknąć, że tam ktoś jest. Bardzo stara kobieta, zapewne przestraszona
niecodziennym hałasem, wyszła przed momentem w celu sprawdzenia, co też
dzieje się przed jej bramą. Dostała cegłą w głowę i przy cichym huku jaki się rozległ,
wiedziałem, tak samo jak czasami od razu wie się wszystko o nowo poznanym
człowieku, lub całkiem przeciwnie - ma się pewność, że nigdy się go do końca
nie odkryje, wiedziałem że ta kobieta na pewno umrze.
Nagle na pierwszym piętrze rozsunęła się firanka i w oknie ukazała się głowa
dziewczyny a ja błyskawicznie uznałem ją za wnuczkę leżącej. Stałem nie
poruszając się i patrzyłem, a ona odwzajemniała spojżenie i w ten sposób minęła
krótka chwila. Sytuacja była dziwna i jakby nierealna, tchnąca pustką, niczym
cisza przed burzą, gdy wibracje wrzechświata na moment ustają i wszystkie
pierwiastki życia zagłębiają się w milczeniu . Kiedy zobaczyła leżące ciało jęczącej
staruszki, zaczęła krzyczeć i natychmiast schowała się nie zamykając nawet okna.
Tupot jej nóg otrzeźwił mnie, chociaż nadal byłem zagubiony oraz lekko
zdezorientowany. Dotarło do mnie, iż Walec razem z Zyskiem już dobiegają do
trzczin, więc bez zastanowienia, jak najszybciej, podążyłem za nimi.
Uciekaliśmy oddychając głośno i nieregularnie, być może przed widmem
policji, być może - jakże to banalnie brzmi - przed własnym sumieniem, z naiwną
wiarą w oczyszczającą moc pędu. Jednak za swymi plecami nie słyszeliśmy nic
oprócz nieprzyjemnego sygnału karetki.
Dwa tygodnie później odbył się pogrzeb staruszki. Podobno wnuczka zeznała,
iż kobieta dostała zawału, straciła przytomność i upadła przed domem. Podobno
dziewczyna została na cmentarzu przez całą noc mimo bezgwiezdnego nieba i
przeszywającego chłodu. Podobno tej nocy milczały wszystkie puszczyki,
oddając hołd kolejnemu stworzeniu, które, tak jak reszta gatunku, nie rozumiało
istoty śmierci dopóki nie stało się jej częścią.
- Serce czy brzuch? - zapytał Zysk.
- Brzuch - powiedziałem z rozdrażnieniem, spluwając kilkakrotnie.
- No więc nie jest jeszcze tak źle. Pomóc ci wstać?
- Nie... Już jest w porządku.
Podniosłem się z trawy i musiałem ręką zasłonić twarz, gdyż cały park poza
zielenią skąpany był równocześnie w słońcu, a moje oczy należały do
szczególnie wrażliwych na światło.
- Może zaprowadzić cię do domu...
- Nie - przerwałem mu. Już jest w porządku. Widzisz tą ławkę na wprost? Idę tam
teraz. Martyna na mnie czeka.
- Przecież nadal cię...
- I wcale nie jest ważne - ponownie mu przerwałem mówiąc szybko i agresywnie -
że bóle się nasilają. - W tej chwili ważne jest tylko to, iż mogę teraz iść do niej.
Nawet jeżeli mi na niej nie zależy.
Zysk milcząc przyglądał mi się uważnie.
- W takim razie do jutra - powiedział wolno i oddalił się w stronę swojego osiedla,
na wschód.
Szedłem szybko po gęstej choć nierównej trawie i szorstkimi ruchami
otrzepywałem spodnie, jednocześnie starając się nie naciskać zbyt mocno, aby
piach nie zniszczył tkaniny. Siedziała na wyblakłej ławce, tyłem do mnie, zamyślona,
lecz nie rozmarzona, raczej jak zawsze smutna i nie pasująca do otoczenia bijącego
radością tych wszystkich małych dzieci i ich matek.
- Cześć Martyna.
Siadłem.
Młode, silne usta.
- Spóźniłeś się.
- Wiem. Miałem... Przepraszam.
Nadal zapatrzona przysłuchiwała się rozmowie z sąsiedniej ławki. Młoda
para rozstawała się po pięciu latach bycia ze sobą; on nie był jeszcze do końca
zdecydowany a ona mówiła, że jest głupi jeśli tego nie rozumie, że tak musi być.
Nagle mężczyzna wstał i odszedł szybko, stukając głośno butami. Kobieta
poczekała jeszcze odrobinę i wzorem swojego byłego kochanka zaczęła iść,
tyle że o wiele wolniej i w przeciwnym kierunku.
- Widzisz, byli ze sobą przez tyle czasu, po to żeby się znienawidzić i
teraz będą szydzić z tego wszystkiego co wyjawiali tylko sobie nawzajem.
Po co to wszystko?
- Nie wiem. Może coś w nich umarło, pękło? Może... nie wiem. Ale nie myśl o tym,
nie lubię jak jesteś smutna.
Dwa wróble przyleciały z pobliskiego drzewa i zaczęły zacięcie walczyć o
jeden mały okruch pozostały z wielu innych, które wcześniej zjadły gołębie.
Patrzyliśmy w skupieniu jak skaczą na sobie, tarzają się, kotłują przy
akompaniamencie nieznacznych popiskiwań. Martyna poruszyła nogą i
odleciały.
- Dlaczego mam nie być smutna? - spytała a wzrok ponownie skierowała
przed siebie. - Wiesz przecież, że dwa tygodnie temu pochowałam babcię.
Umarła na zawał. Poprzedzony stłuczeniem głowy...
- Nie wiedziałem...
- Widziałam cię wtedy.
Sądziłem, że najlepiej będzie, jeśli chwilę pomilczę. Dopiero po kilku
sekundach spytałem:
- Dlaczego więc spotykasz się ze mną, dlaczego nikomu nie powiedziałaś
jak było naprawdę?
- Bo.... - wypowiedziane lękliwie i z drżeniem głosu. A potem pauza, dłuższa
niż zwykle.
Podobno kobiety mają mnóstwo wad a mężczyźni tylko dwie: wszystko co
mówią i robią, mówią i robią źle.
- Głupia... Ja na twoim miejscu powiedziałbym - rzuciłem te słowa
najzimniej jak tylko umiałem, po czym chciałem wstać gwałtownie i uciec od
niej. Zamiast tego, osunąłem się na ziemię czując jak ból brzucha wysysa całe
powietrze z płuc oraz jak moje wszystkie myśli powoli skupiają się wokół tego
bólu, aż myślałem tylko o jego rosnącym natężeniu. Zemdlałem.
* * *
- Tu nie ma żadnych pająków babciu.
- Przecież właśnie jeden chodzi po twojej stopie. Zabij go szybko!
Mimo iż w rzeczywistości nie było tego pająka, udałem że go zabijam, lewą
nogą przyduszając prawą.
- No, dzięki bogu.
Z jej twarzy nie schodził wyraz obłędu; wykrzywione zmarszczki
kontrastowały z gorzkim uśmiechem i oczyma rozwartymi do granic
możliwości. Zaledwie po trzech minutach powróciła do normalnego stanu i
uwidoczniła się na niej wielka błogośc, ogromne rozluźnienie, a także - ulga.
- Opowiadałam ci może kiedyś, jak to było w czasie wojny? Miałam siedem lat
gdy wybuchła i...
Nie mogłem zdobyć się nawet na jedno z uczuć. Ziewnąłem i siedziałem
sucho wpatrując się w dywan.
* * *
Szpitalne łóżka zawsze przypominały mi trumny. Wszystkie wyglądają
podobnie; jęk tworzywa i jęk człowieka, szarośc prześcieradła ponownie
oblekanego, beznadziejność i niemoc spływajace z ciepłej poduszki. Można
zaakceptowac wszystko - brudne ściany, wstrząsający zapach leków i
detergentów, ironiczny szelest fartucha - ale tych wszystkich łóżek
wyścielonych ludźmi nie mogłem przyjąć do świadomości.
- Czy chce się panu sikać? - Lekarz miał żółtą plamę tuż obok kołnierzyka.
Niewielką i mdłą - aż dziwne, że tak intensywnie utkwiła w mojej pamięci.
Do pewnego czasu uważałem, że ból psychiczny można stawiać na
równi z bólem fizycznym, a nawet ponad nim, co było iście metafizyczne z
mojej strony. Czas ten nadszedł dwa dni wcześniej kiedy zostałem
przetransportowany do szpitala i kiedy krzyczałem głośno, długo i, podobno ,
bardzo strasznie, nie widząc niczego poza dwoma rozmytymi punktami na
suficie. W chwili gdy apogeum bólu mijało, gdyż w okresie największego
natężenia nie znajdowałem się w stanie jakiejkolwiek świadomości,
zrozumiałem, iż ów pogląd o jednoznacznej równości doznań duchowych i
cielesnych jak twierdziło społeczeństwo, lub nawet wyższości tych
pierwszych jak deklarowali księża, okazał się być kolejnym kłamstwem we
mnie przelanym i zamieszkałym w mojej psychice. Aczkolwiek po
dwuch dniach czułem się lepiej i mogłem rozmawiać z lekarzem pozwalając
sobie nawet na niewielkie rozdwojenie uwagi - nie patrzyłem w jego
zółto-czerwone, przemęczone oczy, natomiast szurałem wzrokiem po
siedmiu łóżkach ulokowanych w moim sąsiedztwie, na których siedzieli,
rozmawiali, lecz przeważnie leżeli mężczyźni w różnym stanie zdrowia i wieku.
- Jeżeli to nie sprawia problemu, chciałbym dostać coś, co uśmierzyłoby
mój ból, głównie fizyczny - powiedziałem wolno, ze specjalną starannością, jakby
delektując się każdym słowem, jakby ta staranność wypowiedzi stawiała mnie
ponad innymi z tej sali. Lekarza już nie było w pobliżu. Stał dwa metry dalej przed
kolejnym łóżkiem i ponownie pytał: czy chce się panu sikać?
Odwróciłem się na drugi bok, lewy. Pielęgniarka była niezwykle ładna i
młoda, być może pracowała dopiero w charakterze praktykantki. Myślałem o niej
dużo - o Martynie w ogóle nic.
Właśnie wtedy kiedy Lekarz odszedł, odwróciła się, również w lewo, i
ujżałem jak wchodzi do męskiej ubikacji by zapewne pozabierać próbki moczu
zostawione tam przez pacjentów. Krótka sukienka opinała każdy milimetr
kwadratowy jej pośladków.
Wstałem gwałtownie.
Usta miała ciepłe i słone, ale nieprzyjemnie miękkie, jakby bezwładne. Nie
wyrażała ponadto ochoty na nic więcej. Nie powiedziała także żadnego ze słów.
Pięć kroków z łazienki na salę. Cztery... trzy... dwa...
Obudził mnie głos dobiegający z sąsiedniego łóżka brutalnie wdzierając się
w sen.
- Ja już nie mogę - powiedział stary mężczyzna w pasiastej pidżamie. - Proszę
panów o wybaczenie, ale ja już dłużej nie mogę wytrzymać.
Nikt nie wyszedł. Zostali wszyscy. Tylko ja po chwili. Wypełzłem. Nie
chciałem zawierać się w obdartej intymności wypróżniającego się człowieka,
śmierdzącej padliną i kałem. Jeszcze bardziej obrzydliwe były oczy pozostałych
mężczyzn - tego z siwą brodą, tego z ospowatą twarzą, tego z temperamentem
blond homoseksualisty - patrzących na przymusowy akt upokorzenia z rozkoszą
nałogowych podglądczy.
Pięć kroków dzieliło salę od niebieskiego telefonu. Cztery... trzy... dwa...
Ponownie zacząłem zagłębiać się w moją fobię. Liczyłem. Najczęściej okna,
czasami drzewa bądź słupy. Będąc w budynku ściskałem wzrokiem doniczki,
meble i cokolwiek innego, co należało do policzalnej materii. Psycholog?
Odmówiłem.
A jednak czułem, iż to się nasila przy jednoczesnym słabnięciu mojej woli i
możliwości przeciwstawienia się tej irytującej przypadłości.
Trzy sygnały.
- Cześc Martyna.
- Cześć.
- Wiesz, ostatnio dużo o tobie myślę.
- Ja o tobie też - powiedziała cicho, jakby zagryzała wargi, niemal smutno.
Byłem przekonany o tym, że kłamie, bo sam kłamałem gdyż byłem nałogowym
kłamcą. Aczkolwiek przy tej okazji kłamałem naprawdę.
- Spotkamy się jeszcze, Martyna?
- Ja bym chciała.
- Może w piątek?
- Tak, może być w piątek.
- ...
- ...
Ciągły sygnał buczył przygnębiająco. Długo trzymałem słuchawkę przy
uchu, tłumacząc sobie ten fakt zamyśleniem. Nałogowy kłamca oszukuje siebie
nawet częściej niż innych.
Orgazm nie będący orgazmem tylko panicznym wstrząsem, odrzutem,
chęcią odepchnięcia lepiącego się, bezwładnego ciała emanującego esencją
brudu, zmęczenia i wilgocią szlafroka, ścisnął skronie a za chwilę całą głowę
oraz ciało. Fartuch pokrył się krwią. Była lodowata. Kropla za kroplą coraz
bardziej.
Obudziłem się; młoda pielęgniarka zmnieniła kroplówkę nieopodal i
wyszła głośno lepiąc podeszwami podłogę. Jednak żyła.
Obudziłem się. Słabe światło skapujące poprzez szczelinę miedzy
drzwiami a sufitem omiotło plamy kału i moczu na sąsiadującym łóżku. Pijak
przywieziony rano lekko się trząsł, a ślina po prawej stronie jego poduszki
mieniła się żywo na kształt bańki mydlanej wypuszczonej z ust dziecka.
Miał rozwarte wargi, jakby chciał powiedzieć nie jedno słowo, czy zdanie, lecz
całą książkę pełną modlitw, błagań, rad i wskazówek, nadziei i chęci istnienia.
Patrzyłem się obojętnie jak człowiek umierał, kleiły mi się nawet powieki, więc
przetarłem je.
Jednak niespodziewanie zrobiło mi się zimno i przeraziłem się, poczułem
jak w moje ciało wchłaniają się setki myśli o ogólnej beznadziejności, panice,
bezradności, nieobecności wzruszenia. Bezczynność czy świadomy brak
działania? Zaskoczenie czy wrodzone okrucieństwo? I przede wszystkim -
niewiarygodna prostota: bez werbli, bez ostatniego posiłku, pocałunku,
uścisku dłoni? Bez mowy pożegnalnej, bez płaczu szczęśliwego, bez
rodzinnego ciepła, bez zaspokojonego głodu? Tak po prostu... koniec. Tak
nagle?
Zobaczyłem jego oczy, które szeptały lekko trzepocząc rzęsami tą
ostatnią wiadomość, od dawna już nie ważną, spóźnioną. Nie zrozumiałem.
Umarł i został po nim tylko odór przetrawionego alkoholu wydalonego
z potem, a ja zasnąłem; zarówno on jak i ja - bez słowa.
Gołębie płynnie zataczały niewielkie kręgi nad szpitalem, uspakajając
mnie tak, jak niektórych ludzi uspakaja widok kołyszących się drzew. Leciały
szybko i pewnie, po tym samym torze, w słońcu, błyszcząc przy skrętach
gdy promienie słońca odbijały się od ich dolnych piór ,od jasnych
podbrzuszy; tylko dwie czarne wrony kołyszące się pośrodku nie błyszczały;
bez przerwy były przygnębiająco czarne . I wszystkie one wyglądały niczym
ławica i bardziej przypominały ławicę małych ryb w głębi oceanu niż stado
ptaków na tle nieba.
Miałem poczucie braku zmiany mimo upływu tygodni i wizję kruchości
życia mijającego tak szybko i tak bezrefleksyjnie, z dnia na dzień. Zawsze
przychodzi taka godzina, kiedy siedząc lub stojąc, przeglądasz się w szybie
okna i wiesz, że dość długi przecież okres czasu odszedł szybciej niż
wrażenie po przechodzącej nieopodal pięknej kobiecie. To straszne.
* * *
Józef siedział na łóżku nawet nie próbując ocierać łez. Co chwila jego
czerwone oczy wypuszczały nowe owoce w postaci skroplonego smutku, a ja
mogłem się przekonać, iż niewiele jest widoków bardziej żałosnych od obrazu
płaczącego mężczyzny. Noc potęgowała wrażenie samotności i apatii, lecz
wbrew pozorom, nie było tam krzty tragizmu czy dramaturgii. Tylko ściany
spływające od żalu po śmierci ukochanej osoby.
Wokół ogrom ludzi z rodziny, a także spoza niej, kręcących się ciągle i
mówiących coś, załatwiających te wszystkie formalności. A ja dopiero teraz
uświadamiałem sobie, co też naprawdę się stało.
Na pogrzebie było zimno i szaro gdyż pogoda nie sprzyjała tego dnia.
Zapamiętałem niewiele, lecz zapach miejsca, jak zawsze zresztą, pozostał we
mnie. Intensywna woń gnijących róż, kiedy pochylałem się nad trumną leżącą
w dole nieznacznie zsypując nogą grudki czarnej ziemi, pozostanie
charakterystyczny mym myślom i zmysłom.
Stanisława umierała długo, przez pięć lat dręczona rakiem szpiku
kostnego. Mam ogromne wyrzuty sumienia, że nie byłem przy niej przez ten
czas, nie opiekowałem się nią i nie miałem jej w swoim umyśle,a powinienem.
Być może dlatego, że dla mnie ona przestała żyć już dawno , właśnie w
początkach choroby i dzięki temu powoli oswajałem się, taktowałem
jako normalność. Wydaje mi się, iż w tym czasie śmierć otaczała mnie nadwyraz
często, jakby szukała mojej uwagi, lecz ja, pochłonięty drobnostkami dnia
powszedniego, nie potrafiłem odróżnić co jest ważne, a co ważnym nie jest.
Byłem i jestem jeszcze za młody by należycie dostrzec, a co dopiero zrozumieć
ten cały, jakże okrutny, mechanizm napawający strachem całe moje wnętrze.
A może właśnie nieokrutny? Nie wiem. Nie pojmuję tego i mogę najwyżej
powtarzać za innymi, lecz ich słowa sprawiają wrażenie zbyt prostych.
Mój dziadek - Józef - siedział na łóżku nawet nie próbując ocierać łez.
Stanisława - moja babcia - odeszła.
* * *
- Idziemy dzisiaj na babcie?
- Przecież mieliśmy tam nie chodzić.
- Tak - powiedział Zysk. - Bo było dziwnie. Inaczej. Teraz wszystko się
ustabilizowało.
- Gówno a nie się... ustabilizowało.
Zysk nadal patrzył w ziemię tylko lewy kącik jego ust nieznacznie podniósł
się w wyuczonym geście, który trenował przed lustrem i z którego był dumny.
Kiedy przeniósł wzrok na mnie, oczy miał jeszcze czarniejsze niż zazwyczaj
ale w spojżeniu tym szczera była wyłącznie radość - radośc pomieszana z
ciekawością. Walec poruszał się lekko i nawet nie próbował udawać, że się nie
śmieje.
- To prawda, wstąpiłem na jedno piwo... - powiedziałem.
- Ty, a może to było więcej niż jedno piwo, co? - spytał Zysk, a jego oczy
zwęziły się nieznacznie.
Starałem się marzyć, marzyć o czymkolwiek, ale uzmysłowiłem sobie, że
widzę podwojone oczy Zyska i innych. Ale tylko Polaków... Stałem i myślałem,
że już chyba wiem, że Polska to dla mnie zaledwie kilka osób. Innej Polski nie ma,
a przynamniej ja jej nie czuję. Tego nie uczą w szkołach. Nie wiem co to ojczyzna.
I nigdy nie zgodziłym się umrzeć za ojczyznę. Za nic.
Uczucie gorąca. Wiatr - nareszcie. Czy te drzewa muszą się kołysać w
takim napięciu? Myśli jedna za drugą, jedna na drugiej. W nich jest... ruch...
Martyna idzie. Zauważyłem najpierw jej nogi. Oblepione ciasnymi spodniami; nie
mogłem oderwać wzroku od opiętego sromu. Błyszczy, błyszczy...
Jedno skojażenie - żmija zygzakowata. Żmija zygzakowata jej ręki, brzucha,
całego ciała. Jej twarzy... lewa, prawa, lewa, prawa, lewa, prawa, lewa...
Minęła dziesięć drzew i weszła na chodnik. Po chwili była przy schodach,
przy nas, a jej cień sprawił, że szary, drobny piach wyglądał niczym czarna
ziemia, w której ludzie kładą się po raz ostatni. Zapach zgniłych róż, odór
przetrawionego alkoholu wydalanego z potem, noc, chłód. Gołąb usiadł na
drzewie, otrząsnął się i odleciał. Wbrew sobie, zamiast zabłąkanego gestu
przywitania i patrząc w bok, nie mogłem zapomnieć.
- Śmierć jest stworzona dla Polaków i to najlepiej młodych - powiedziałem
bełkotliwie. - A może właśnie niemłodych? Nieważne. Bezsensowne.
- Każda śmierć jest bezsensowna.
- Nie, nie każda. Tylko co druga i jak się liczy od tyłu. No i tylko kiedy się na nią
patrzy.
Papieros parzył miejsce wcześniej wypalone przez innego papierosa.
- Z kim ty gadasz ?! - Zysk wołał głośno i dotarło do mnie, że on od pięciu
minut krzyczy. - Przecież tu... Walec?
- Zostaw... - Walec stwierdził wolno zaciskając w zębach mokry ustnik. - Zostaw
go.
- Wiesz, dlatego ja chcę umierać w samotności - szepnęła.
Komar wbił mi się w rękę więc zabiłem go, naznaczając skórę niewielką
plamą krwi i urywając jego samotne brzęczenie.
- Nie wiesz co mówisz Martyna. Po prostu nie wiesz. I ja też nie wiem. Ale ja
nigdy nie chcę wiedzieć. Nigdy nie uwierzę że... Zresztą, przecież to i tak nic nie
znaczy.