Gdzieś
tam
pachnie chlebem i można sobie wyobrazić, że gruby piekarz wyjmuje go z pieca. Ma spocone czoło i duży pieprzyk na prawym policzku. Jak znak rozpoznawczy – ogromny i charakterystyczny. To on przyciąga uwagę, dopiero potem widzi się szare oczy, wąs i drugi podbródek, i oczywiście fartuch biały od mąki.
Piekarz myśli o pewnym dniu i mocno marszczy czoło, nie zauważa stojącego obok pomocnika, nie słyszy jego głosu. Beznamiętnie wykonuje pracę, a potem wychodzi.
Gdzieś
tu
siedzę w ciemności i wyobrażam sobie, że stoisz na korytarzu i pukasz do drzwi. Nie jesteś jakimś tam mężczyzną – to by było zbyt proste. Nie jesteś też kobietą – czas by zawirował i opadł jak liść, lekko, ale nie beznamiętnie. Nie jesteś dzieckiem – twoje myśli są dojrzałe i mają konsystencje ciasta. Można je przewracać i ugniatać, aż w końcu wyłożyć na stół i wykroić z nich ciastka. Każde inne, fikuśne, jak mgła o poranku lekko niewyraźne i tak jakby nie do końca. To właśnie stwierdzenie króluje dziś w moich ustach. Popijam je whisky i łykam, a potem wypluwam z siebie, nachalnie i szybko.
I opowiadam ci o mojej matce.
Pracowała w masarni. Była otyła i brzydka, ale mężczyznom podobały się jej wielkie cycki i obfite biodra. Przyprowadzała ich do domu i robiła to kilka razy na moich oczach. Patrzyli na mnie obojętnym wzrokiem. Widziałam ich uniesione penisy, słyszałam jęk. Przechodził przez ściany, wciskał się w nie, a rankiem z nich ściekał. Nauczyłam się zasypiać w objęciach wielkiego misia. Wyobrażałam sobie, że jest ojcem i szepcze mi do ucha: śpij, kochanie, więc zasypiałam.
Rankiem matka tak zwyczajnie podsuwała mi śniadanie.
Nie lubiłam wędliny, ale musiałam jeść. Rzygałam i jadłam. Znowu jadłam i znowu rzygałam, aż pewnego dnia do naszych drzwi zastukał mężczyzna. Mówił, że jest moim ojcem i chce się ze mną widzieć. Matka zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Nie dawał za wygraną, tłukł się przez parę minut, a potem poszedł i już nigdy nie wrócił.
Pytałam jak był, nie matki, ona nie odpowiadała na moje pytania. Pytałam drzwi, ale milczały. Nie miały wszak oczu i uszu, ale ja wówczas o tym nie wiedziałam. Byłam natrętna. Tłukłam się w nie, okładałam razami, kopałam... aż matka się wściekła i złapała mnie za rękę.
Pamiętam jak biegłyśmy przez park, a mi ciekły łzy z oczu i starego człowieka z laską też pamiętam. Próbował nas zatrzymać, ale matka go odepchnęła. Potem zobaczyłam ciotkę, dokładną kopię matki. Grubą, z podwójnym podbrókiem i niską. Patrzyła na mnie, jak na wybryk natury i mówiła, że nie jestem ani trochę podobna do rodziny.
Potem złapała mnie za rękaw i zaprowadziła do jednego z pokoi. Siedziałam sama w ciemnościach i było mi źle. Od czasu do czasu dostawałam parę klapsów.
– Musisz być grzeczna. Jedz! – mówiła ciotka, ale odmawiałam.
Dwa dni potem z samego rana zobaczyłam męża ciotki – wuja Sebastiana. Wuj postawił sytuację jasno.
– Jesz, albo spisz w piwnicy.
Bałam się mysz i pająków. Wybrałam miskę.
Teraz siedzę w półmroku i nucę pod nosem, a ty pytasz, co było dalej.
Nie odpowiadam, przymykam oczy, a potem szybko je otwieram. Widzę niebo.
Świeci słonce, jest gorąco i sukienka lepi mi się do pleców. Wuj Sebastian popycha mnie i mówi:
– To dobra szkoła.
Idę, a kamyki, które mam pod nogami, chrzęszczą. W reku trzymam torbę. Ściskam ją tak mocno, że bieleją mi kłykcie. Idę i chyba się cieszę, choć nie wiem jak to jest do końca. Jakaś pani uśmiecha się, potem mówi coś do wuja Sebastiana. Na sam koniec lekko muska moje plecy i czuję, jak przebiega po nich stado mrówek. Czuję te mrówki wszędzie, a najbardziej w brzuchu. Pani mówi, że nazywa się Sadowska i że od tej pory to jest mój dom. Muszę mięć swoje obowiązki i dbać o to, by zawsze je spełniać. Muszę pytać jak czegoś nie wiem, a gdyby czasem coś złego mi się przytrafiło, to jej pierwszej o tym mam powiedzieć. Przytakuje i chyba myślę, że to najlepsza rzecz jaka mnie w życiu spotkała. Dłonie pani Sadowskiej są miękkie i cieple; lubię jak mnie delikatnie muskają. Jej głos też jest miękki, wypełnia powietrze, jak ciepło promieni słońca. Chcę być tu zawsze, ale czas szybko mija i nawet nie wiem kiedy znajduje się
Tu
Świat pachnie alkoholem i ciężką pracą. Gdy coś jest źle muszę poprawiać i robić aż do skutku. Wszystko musi lśnić. Blaty, podłogi, krzesła… Najbardziej nie lubię sprzątać ubikacji. Śmierdzą i trudno jest utrzymać żołądek na miejscu. Ale robię wszystko dokładnie, bo tego oczekują. Wysłuchuję wytycznych, a gdy coś jest nie tak, spuszczam głowę i mówię: tak jest, proszę pana. Nie mogę sobie pozwolić na niedociągnięcia, nie mogę powiedzieć: mam dość, odchodzę.
Wieczorem napełniam kieliszek i udaję, że jest morzem. Kołysze nim, aż fale są tak duże, że pokonują magiczna barierę. Lubię to uczucie, ten stan.
Żarówka się nie pali, bo jej nie potrzebuję. Wystarcza mi półmrok i latarnia za oknem. Daje nikłe światło, ale obfite cienie. Mogę udawać, że są ludźmi.
Chwilę potem orientuję się, że nie istniejesz. Rozpływasz się w powietrzu, a raczej pykasz jak wielka banka mydlana zanim cokolwiek się stanie.
Znikam więc i ja.
gdzieś tu
nei
nei
Opowiadanie
·
28 stycznia 2015
-
Marcin SierszyńskiPerfekcyjne! Chwyta za serce, a szkiełko i oko też mają tu pracę.
-
neidzięki :)
-
Markusżal mi tej dziewczynki z opowiadania