Piekło i inne uzdrowiska. Śmierć w Szczawnicy Rozdział I

Hendryk Ament

 

Miszcz siedział przy biedermeierowskim stoliku kawiarni zakładu wodolecznictwa „Hydropatia” i błądził udręczonym wzrokiem pomiędzy szpaltami „Tygodnika Illustrowanego”, a płynącymi po szklanych ścianach werandy strugami deszczu. Deszcz deszcz deszcz. Woda woda woda. Miszcz nie cierpiał deszczu, a po wodzie doznawał chorobliwych zaburzeń krwi, w myśl zasady: wodę piją zwierzęta, piwo furmani, szampana kobiety. Oraz te wszystkie kawiarniane chłystki, maminsynki pudrowane, cekiny, fiszbiny, szyfony, nylony, żaboty i papiloty, nazywające się szumnie artystyczną bohemą. Ha! Jeśli pragniesz być motylem, zetrzyj wpierw spod nosa gile. Dekadenci od siedmiu boleści. Miszcz pijał absynt.

Tak że trafiło mu się, jak ślepej szkapie owies – niezły z niego gość kąpielowy, ha, ha, myślałby kto. W zakładzie oferowano kąpiele w wannie, pod natryskiem, w nasiadówce, w mokrym prześcieradle, w parówce (z uwzględnieniem kąpieli elektrycznej). Niosły one, jak głosił słogan, ulgę w słabościach, objawiających się pod postacią zadumy, psychicznego podniecenia lub otępienia, bladaczki, zboczeń miesiączkowania, zołzów, kiły zastarzałej itp. Swoją drogą, trzeba mieć nieźle nakładzione do łba, żeby przejechać setkę z górą mil rozlatującą się dryndą po wertepach, błocie i chaszczach po to, żeby pić wodę i poleżeć w mokrym prześcieradle. Jadąc od Krakowa w kierunku południowym przez Libertów, Gaj aż do Mogilan było jeszcze znośnie, ale stamtąd, bój się Panie Boże - błoto, parów, gąszcz, perz i kąkol, nie wspominając o wirach rzecznych, które trzeba było pokonać w bród, niejeden raz z narażeniem życia (nie dalej jak kilka miesięcy temu sam niejaki Szalay z rodziną, właściciel i sprawca całego tego bajzlu mało nie poszedł był na dno, pokonując krościeński bród. Szczęśliwie utonął sam tylko służący i parka koni, tak że rzec można, skończyło się ledwie na strachu), Ha ha, ten świat musi się wreszcie skończyć. Ament. I kamieni kupa.

Oczywiście można było skorzystać z usług kolei żelaznej – wszak mieliśmy XIX wiek! I tak: z Krakowa do Tarnowa koleją Karola Ludwika, stamtąd koleją tarnowsko-leluchowską do Starego Sącza. A potem już po bożemu – górami przez Obidzę, albo wzdłuż Dunajca przez Jazowsko, Łącko, Zabrzeż, Tylmanową, Krościenko – ponoć jak kto wstał przed świtem, to i w jeden dzień można było zajechać. Ale Miszcz nie miał zamiaru partycypować w szatańskim procederze wynalazku pary i żelaza. Miał to w głębokim poważaniu.

Na wspomnienie trudów podróży na nowo odczuł pod czaszką pulsujący ból, jakby ktoś wciskał mu siłą na głowę za ciasny cylinder. Katzenjamer nie dawał się oszukać jedną marną szklaneczką absyntu. Pomachał dłonią na wyjątkowo niemrawego chłopaka (cóż, taka już jego, Miszcza, karma, przy innych gościach uwijano się jak w powietrznej trąbie, a gdy tylko na horyzoncie pojawił się on, zaraz wpadał w niewidzialne oko cyklonu).

- To samo – rzucił, gdy młokos raczył się w końcu łaskawie pofatygować.

- Zaraz, co to jest, czy ja wyglądam na niemowlę, karła czy pannę na wydaniu? Biedronka by się z tego nie napiła – warknął, gdy najwyraźniej bity (zasłużenie) za młodu w ciemię wieśniak postawił przed nim literatkę wielkości naparstka.

- Juz pędzem, panie – chłopak ujął szklankę w czerwone paluchy i powlókł się gnuśnie za kontuar, by za ruski miesiąc wrócić z półkwartową karafką.

Tymczasem Dunajec toczył swoje mądre wody...

 

Hendryk Ament
Hendryk Ament
Opowiadanie · 12 marca 2015
anonim