Kumple

Alex Gregor

Siedzę w kuchni i smaruję kromkę chleba grubą warstwą masła zawierającego cholesterol, który będzie się odkładał w moich żyłach, aż w końcu mnie zabije, a ON w tym czasie do mnie mówi. Jak zawsze opowiada mi o swoich problemach, tyle że z rana (mam oczywiście na myśli ranek z mojego punktu widzenia) jest znacznie bardziej marudny niż o każdej innej porze dnia, bo nagromadziła się w nim żółć w czasie, gdy spałem. Mówi, że tak naprawdę nie jest niczego pewien, wciąż się waha, boi się wszystkiego. Nie może nic zrobić, bo próba podjęcia jakiejkolwiek decyzji wywołuje u niego nieskończony łańcuch kosmicznych wątpliwości. Słucham tego wszystkiego jednym uchem, bo akurat w radiu leci The Doors, a ja lubię The Doors. Nawet pomimo tego, że Jim Morrison się zabił. W zasadzie się nie zabił, tylko po prostu umarł. Ale jego śmierć była przez niego sprowokowana, więc w pewnym sensie się zabił. Nieważne.
ON do mnie mówi, a ja słucham. W międzyczasie żuję kanapkę z zabójczym cholesterolem i słucham muzyki z radia. Mam ochotę zanucić Come on baby, light my fire, ale boję się, że z pełnymi ustami zapluję stół. Poza tym to niegrzeczne nucić podczas rozmowy.
– Wczoraj widziałem kobietę, która połykała męskie nasienie. Dlaczego one to robią? Przecież to nie służy do jedzenia!
– Nie nadążasz za najnowszymi trendami w dietetyce – mówię. – Cokolwiek robią, to twoja sprawka – dodaję.
– Nie możesz wszystkiego zrzucać na mnie. To niesprawiedliwe! – nie cierpię tego jęczącego tonu.
– Ty tu dowodzisz. Szef odpowiada za swój biznes.
– Ale ja tu nie rządzę. Jestem raczej kimś w rodzaju ojca założyciela. Kluczem jest wolna wola, oni robią co chcą. Tak jak ty – mówi to tak, jakby to na mnie chciał przerzucić winę za wszystkie nieszczęścia JEGO świata.
– Może w takim razie przestań wtykać nos w cudze sprawy, a sam poczujesz się lepiej? Nie uważasz, że na siłę wyszukujesz sobie powody do zmartwień? Znajdź sobie jakieś inne hobby.
– Ale właśnie o to chodzi, ja chcę się martwić! To powinienem robić: troszczyć się, dbać, doglądać. To w końcu moja trzoda. Jestem pasterzem.
– Tylko, że wciąż stoisz z boku i się przyglądasz. Potem narzekasz. A ja muszę tego słuchać. Powoli mam dość.
– Przecież zsyłam proroków, którzy próbują przywrócić wam rozsądek. Ale uznajecie ich za oszołomów rodem ze średniowiecznego ciemnogrodu. Może ty coś przekażesz swoim braciom? Mogę załatwić ci występ w telewizji.
– Dzięki, ale nie. To nie są dobre czasy dla jaśnie oświeconych.
– Nie wiem, co robić. Czuję się bezradny – wyznaje po chwili.
– Weź w końcu sprawy w swoje ręce, ustaw wszystko, jak chcesz, i przestań mnie zadręczać. Jesteś w końcu pieprzonym BOGIEM. Nie mogę cię niańczyć, jakbyś był niedorozwinięty.
I nagle milczy. Pewnie się obraził, bo ma do tego wybitną skłonność. Tak to wygląda: w pewnym momencie po prostu milknie i nie odzywa się przez jakiś czas, co mnie cieszy, gdyż głowa puchnie mi od tej ciągłej gadaniny. Mam więc chwilę wytchnienia i mogę w spokoju dokończyć swoją kanapkę z cholesterolem.

Ubieram się powoli, bo tak naprawdę nie chcę opuszczać mieszkania w ten chłodny dzień, ale perspektywa wylądowania na bruku z powodu kolejnego spóźnienia do pracy pcha mnie powoli w wir codziennego życia. Wciągam szarą kurtkę, która pozwala każdego dnia wtopić się w potok tłumu na ulicy. Ruszam, by dalej uczestniczyć w szarym życiu na tym najbardziej szarym ze światów.
U wyjścia z kamienicy wita mnie wściekłym ujadaniem kudłaty, wychudzony pies starej, zgarbionej sąsiadki, która jest zbyt głucha, by usłyszeć moje ciche „dzień dobry”, nawet gdybym wykrzyczał je na całe gardło wprost do jej pomarszczonego ucha. Dzięki temu zaczynam drogę do pracy z uczuciem, że każdy na tej planecie ma mnie w głębokim poważaniu. Wychodzę na ulicę, i widząc niebo zasnute ołowianymi chmurami, myślę sobie, że to naprawdę piękny dzień.

W biurze atmosfera jak co dzień. Tak naprawdę nie wiem, co tutaj robię, jestem kimś w rodzaju podnóżka czyjegoś podnóżka i chyba właśnie za to mi płacą. Zajmuję się papierami, które zdają się nikogo nie obchodzić, które prawdopodobnie nie mają żadnego znaczenia, ale ktoś kiedyś wymyślił, że należy je wypełniać, podawać z rąk do rąk, poprawiać i uzupełniać, więc teraz wszyscy to robią i nazywają pracą. Dopóki dostają swoje marne wypłaty, nikt nie zadaje pytań. Jakie to ma znaczenie, że twoja praca nie ma żadnego znaczenia?
Przerzucam sterty zadrukowanych kartek ozdobionych odręcznymi parafkami, by dokopać się do czegoś, czego wcale nie chcę znaleźć, ale ktoś inny kazał mi to zrobić, więc siłą rzeczy tego pragnę, bo w innym wypadku… „wylecisz stąd na zbity pysk, co powinno stać się już dawno temu”. W końcu znajduję: zgadza się numer, zgadza się data, nie zgadza się tylko segregator, w którym powinien być ten dokument. Najlepiej wiedzą to moje nadgarstki, obolałe od przeglądania trzydziestu innych zbiorów nikomu niepotrzebnych papierów, które okazują się bardzo ważne tylko wtedy, kiedy nie jesteś w stanie ich znaleźć.
W porządku, to było moje małe zwycięstwo. Pokazałem, że jestem w stanie wywiązać się z obowiązków marnego pracownika niskiego szczebla, chociaż tak naprawdę nigdy nie chciałem tu pracować i nadal nie chcę, ale nie mogę sobie pozwolić na luksus zwolnienia. Bo albo nie mam siły iść szukać innej pracy, albo nikt mi jej nie da. Albo obie te rzeczy naraz.
By odzyskać relatywny spokój ducha, patrzę na nogi Martyny, które wystają spod klasycznie skrojonej biurowej spódnicy, przywodząe mi na myśl to, co powinien myśleć i czuć mężczyzna na widok kobiety.
– Część twojego ciała nabrała gwałtownego ukrwienia – słyszę gdzieś w głębi mojej czaszki.
To ON. Uwielbia odzywać się ponownie w najmniej pożądanych momentach. Wyskakuje jak królik z urodzinowego tortu. Jak martwy królik na zardzewiałej sprężynie.
– Bardzo zabawne.
– Chciałem tylko zaznaczyć, że jesteś w pracy. To trochę… niestosowne.
– Ty za to odpowiadasz. Powtarzam ci to któryś raz.
– To ty nie potrafisz nas sobą zapanować.
– Trudno się z tobą rozmawia. Dlaczego nie rozumiesz, co do ciebie mówię?
– Jesteś zwierzęciem.
– Nie zrobiłem nic złego. Przestań chrzanić, że coś ze mną nie tak, skoro to ty zachowujesz się jak ostatni świr – odpowiadam.
Chwila milczenia. Co za dupek, myślę sobie.
– Słyszałem – mówi grobowym głosem.
– Co? Nic nie mówiłem.
– Nazwałeś mnie dupkiem. Myślisz, że o tym nie wiem?
– Może po prostu nim jesteś. Jak słusznie zauważyłeś, jestem w pracy. Nie mam czasu na pogawędki. I nie potrzebuję twoich BOSKICH opinii na temat moich relacji z kobietami, czy raczej ich braku.
I znowu milknie. Ja wracam do pracy, przekopuję się przez kolejne papierzyska, bo znów ktoś czegoś ode mnie chce, a ja nawet nie rozumiem czego, ale działam automatycznie, jak wyszkolony policyjny pies węszę, kopię, aż w końcu znajduję i przynoszę mojemu zwierzchnikowi upragniony dokument w zębach. Niedosłownie, oczywiście.
Teraz mogę ponownie usiąść na moim obrotowym krześle na zacinających się, chroboczących kółkach, nabrać w płuca dużą porcję dusznego biurowego powietrza i w spokoju kontemplować widok nóg mojej blond koleżanki, która tak naprawdę nie jest moją koleżanką, po prostu pracujemy razem, odzywamy się do siebie jedynie w celu niewyraźnego powitania każdego ranka. Chociaż próbuję zataczać wokół niej kręgi, coraz mniejsze, ciaśniejsze. Ale od tego zataczania wpadłem na orbitę, po której trajektorii nieprzerwanie się obracam i za nic nie mogę się z niej wybić, by wywołać katastrofę, by wywołać zderzenie, by w końcu pewnego dnia na nią wpaść i nawiązać jakiś głębszy kontakt, wykraczający poza moje gapienie się na jej nogi odsłonięte przez tę nienaganną spódnicę.
Nagle na moim biurku z hukiem ląduje zestaw zbindowanych raportów, przyniesionych przez kogoś, kto znika równie szybko, jak się pojawił. Raportów, które muszę wstukać ręcznie do komputera, co prawdopodobnie zajmie mi całą wieczność, więc mogę umrzeć, nim dokończę swe dzieło, po prostu padnę martwy na mym biurowym posterunku, stary, wycieńczony, ze zwyrodniałymi stawami palców u rąk od ciągłego walenia w przyciski klawiatury. Miłego dnia.
Niczym Syzyf brnę przez mękę mojej bezsensownej pracy, gdy nagle wokół rozlega się szum poruszenia zwiastującego zakończenie pracy, oto bowiem nadeszła ta godzina, gdy rozgadane i rozplotkowane masy biurowe przemieszczają się miarowo ku wyjściu, gdy czerwone światło w mojej głowie przestaje dziko, agresywnie migać, a ja doznaję pewnego rodzaju ulgi, która daje człowiekowi tę odrobinę nadziei, pozwalającej przeżyć kolejny dzień bez podjęcia próby samobójczej lub innego równie perspektywicznego działania.

Wracając do domu wśród jesiennej szarugi, wstępuję do kiosku i kupuję najnowszy numer Gorących igraszek z ekskluzywnym DVD.  Jako że mój przyjaciel się obraził, nie będzie mi dzisiaj przeszkadzał i wieczorem będę mógł zażyć nieco rozrywki, podglądając relacje damsko-męskie w ujęciu międzyrasowym.
Przychodzę do domu, wrzucam na patelnię mrożone danie meksykańskie i włączam telewizor. Akurat trafiam na kanał z kablówki, gdzie ciemnowłosa aktorka o wielkim dekolcie krzyczy po hiszpańsku do swojego byłego, niedoszłego lub przyszłego kochanka o swoich problemach sercowo-łóżkowych, a lektor niskim głosem tłumaczy to na mowę ojczystą, bym mógł zrozumieć tragiczną głębię jej egzystencji, której sam nigdy nie odczuję. Ja w tym czasie zajadam lekko przeze mnie przypalone, mrożone meksykańskie danie i w ten sposób poszerzam swe kulturowe horyzonty. Następnym etapem tego osobistego rozwoju jest włączenie świeżo nabytej płyty i obserwowanie, jak wielki Murzyn wpycha proporcjonalne do reszty ciała olbrzymie przyrodzenie w blady tyłek szczupłej blondynki, która wrzeszczy, jakby właśnie wygrała los na loterii. Chętnie bym się z nim zamienił. Mogę nawet oddać mu moje mrożone danie.
Znudzony kolejnym rutynowym dniem oraz jednostajnymi ruchami na ekranie, którym towarzyszą równie monotonne okrzyki i pojękiwania, zanurzam się powoli w popołudniową drzemkę, podczas której śnią mi się coraz bardziej odsłonięte nogi Martyny, a ja stopniowo znikam między nimi, zapadając się w ciemności.

I wtedy budzi mnie dzwonek. Wstaję skołowany, między jawą a snem, podchodzę do drzwi, otwieram je, a za nimi sąsiadka z dołu, zamężna matka dwójki dzieci o tuszy kury domowej smakującej wszystkie przyrządzane przez siebie potrawy, w pełnej histerii wpada do środka, jakby nie zauważając, że stoję w progu, i krzyczy, że oto ja, mieszkaniec lokum numer trzydzieści trzy, zalewam jej łazienkę. Rozgląda się i wypatruje drzwi do mojego sanitariatu, po czym pędzi do środka. Krzyczy, że woda, że woda się leje, a ja lecę jej na pomoc i widząc skromną fontannę tryskającą spod zlewu, próbuję bohatersko zatamować tę małą powódź ręcznikiem, ale szybko zdaję sobie sprawę, że to nic nie da, bo ręcznik namaka, a woda spływa spod niego niepokornym strumieniem. Szukam wzrokiem zaworu, którym mógłbym odciąć dopływ i znajduję go zastawionego proszkami do prania i wszelkiego rodzaju detergentami, które tylko mogłem kupić w pobliskim supermarkecie, odrzucam je więc na boki i dobieram się do drania. Zardzewiały, od lat nieużywany, stawia opór, który po chwili udaje mi się jednak przełamać i łagodny potok wody wyciekającej spod ręcznika owiniętego wokół pękniętej rury ustaje. Spoglądam na twarz sąsiadki i widzę na niej ulgę.
– Przepraszam za to – mówię – najwyraźniej nikt tych rur nie wymieniał od dawna.
– Zdarza się. Od czego jest ubezpieczenie? – pyta.
– Racja, zresztą to problem spółdzielni. Mam tylko nadzieję, że nie narobiło to u pani dużych szkód.
– Poradzimy sobie. Niech się pan nie martwi – odpowiada spokojnie.
Wychodzi z łazienki i kieruje się do wyjścia, ale nagle zatrzymuje się w przedpokoju. Podchodzę bliżej, by sprawdzić, co przykuło jej zainteresowanie, a ona spogląda na ekran telewizora stojącego w pokoju, na którym w tej chwili jakiś inny Murzyn pakuje swojego wielkiego fiuta do ust drobnego Azjaty przywiązanego do łóżka.
Moje nowe DVD z Gorących igraszek. Nie wiedziałem, że jest aż tak ekskluzywne. Spoglądam na twarz sąsiadki, na której maluje się niewypowiedziana odraza. I już wiem, że będę ją widział za każdym razem, gdy będę mijał kogoś na schodach. Nie próbuję nic tłumaczyć, bo jak można wytłumaczyć się z takiej sytuacji? Patrzę tylko, jak ona szybkim krokiem kieruje się ku drzwiom, by zapewne od razu donieść całemu światu o moich domniemanych fascynacjach.
Siadam w fotelu, zapadam się głęboko, chwytam pilota i obserwuję, jak ten wielki czarny facet rżnie w tyłek biednego małego żółtka. I czuję z nim pewną więź, bo życie robi ze mną to samo każdego dnia.
Wyłączam telewizor, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że pochodzę z jakiejś innej planety, na którą już niedługo będę mógł powrócić.

Następnego dnia w pracy jestem przybity jak zwykle. Kontynuuję mój romans z księgami raportów i widokiem nóg Martyny. Przez cały czas jest włączone radio, w którym lecą przeboje dla niedorozwiniętych, dzięki czemu moja frustracja osiąga tak wysoki poziom, że odczuwam coś w rodzaju upojenia. Obraz rozmazuje mi się przed oczami, a każdy ruch odczuwam tak, jakbym był zanurzony w kisielu. Może czas iść do lekarza? Wziąć zwolnienie albo chociaż urlop? Wyjechać do sanatorium? Dać się zamknąć w psychiatryku? A może powinienem się po prostu urżnąć w trupa? To pomaga. Czasem.
Wtem słyszę dźwięk sunącego w moją stronę krzesła na kółkach. Odwracam się i widzę Grubą Kasię, która zbliża się do mnie i rozpoczyna konspiracyjnym tonem:
– Podobno miały być jakieś zwolnienia, ale z powodu polepszenia sytuacji zostały wstrzymane. To tajemnica, wiemy to z nieoficjalnego źródła. W każdym razie dzisiaj z tego powodu robimy małą imprezę. Mam nadzieję, że wpadniesz?
– Jasne. Akurat miałem ochotę coś wypić – odpowiadam zgodnie z prawdą, zaskoczony tą ofertą, tak dobrze korespondującą z moim podłym nastrojem.
– W takim razie liczę na ciebie – mówi to ze wzrokiem, z jakim nie chciałbym, by na mnie patrzyła.
Bo Gruba Kasia mimo małej atrakcyjności fizycznej znana jest z bogatego życia erotycznego. Może być nosicielką chorób, na które za nic nie chciałbym zapaść. Dlatego mam nadzieję, że dzisiejszego wieczora będzie trzymała się ode mnie z daleka. Nie chciałbym ratować się ucieczką z imprezy, tym bardziej, że planowałem dokonać alkoholowego zresetowania mojego systemu emocjonalnego.
Póki co ona odjeżdża na swoim trzeszczącym krzesełku i zaprasza kolejnych ludzi, w tym także innych mężczyzn, więc mam szansę ocaleć. Ja natomiast zabieram się ponownie do mojej pracy, która niesie światu nadzieję na lepsze jutro.

Wieczór okazuje się być dość ciepły pomimo smutnej pory roku, zwiastującej śmierć świata. Siedzimy w spokojnym barze, lecą stare przeboje, a my pijemy za to, że nas nie zwolnili. Jest to o tyle zabawne, że nikt prócz Grubej Kasi wydaje się nie mieć żadnych informacji na temat planowanej redukcji kadr. Nie zdziwiłbym się, gdyby po prostu wymyśliła to, by zwabić nas tutaj, po czym opuścić bar na oczach koleżanek z pracy z kilkoma facetami, z którymi miałaby spędzić upojną noc. Oczywiście ze wszystkimi naraz.
Jednak póki co nic na to nie wskazuję, a ja – tak jak wszyscy inni – udaję, że dobrze się bawię. Uśmiech nie schodzi z mojej twarzy, chociaż tak naprawdę wydaje mi się, że wcale nie potrafię się uśmiechać, że moja twarz w tej chwili wykrzywiona jest w grymasie przypominającym minę kogoś umierającego na zawał serca, ale próbuję się tym nie przejmować i nadal udaję, że wszystko jest w porządku.
Marcin, facet z działu sprzedaży, w swoich nażelowanych włosach, z tym amerykańskim uśmiechem przyklejonym do twarzy, którego ja nigdy nie potrafiłbym się wyuczyć, siedzi i próbuje jak zawsze odgrywać człowieka sukcesu, którym zdecydowanie nie jest, bo w takim wypadku nie pracowałby w takim miejscu. Obok niego wije się radośnie Gruba Kasia, więc prawdopodobnie to on stanie się jej ofiarą tego wieczora, gdy tylko wypije wystarczająco wiele, by było mu wszystko jedno, dokąd i z kim wychodzi.
Monika z biurka naprzeciw mnie siedzi i rozmawia z dziewczyną, której imienia nie znam, a która zajmuje się chyba logistyką. Ona sama, mimo że widzimy się codziennie przez kilka godzin, nie odezwała się do mnie nigdy ani słowem. W zasadzie jest to zrozumiałe, gdybym był strachliwą starą panną, zapewne spędzającą wolny czas na odmawianiu różańca w różnych tonacjach głosu, prosząc BOGA o zesłanie niepalącego i niepijącego kawalera, też nie odezwałbym się do kogoś tak nienawidzącego ludzi jak ja. Gdyby tylko wiedziała, że nigdy nie będzie z NIM tak blisko jak ja. Tak bywa.
Siedzi tu jeszcze kilkanaście osób, o których nie wiem nic, prócz plotek, które niechcący usłyszałem. Przez prawie rok pracy nie nawiązałem z nikim wystarczająco bliskiej znajomości, bym mógł powiedzieć coś konkretnego o życiu moich współpracowników. Wszystko usłyszałem przypadkiem. Że Sebastian z logistyki jest w separacji, bo pijany pobił swoją żonę. Że Basia z rachunkowości pieprzyła się z szefem biura – w godzinach pracy. Że Iwona jest samotną matką i tak rozpaczliwie pragnie znaleźć męża, że sprowadza do domu nawet meneli. Dociera do mnie to wszystko, czego nie chcę wiedzieć. To, czym żyją inni, a od czego ja się chcę trzymać jak najdalej, bo po prostu nie mam ochoty mieć z tym nic wspólnego. Nie potrafię nawet streścić ostatniego odcinka popularnej opery mydlanej. Pewnie dlatego, że żadnego nie widziałem.
Nagle ktoś siada obok mnie. To Martyna. Kupiła właśnie kolejne piwo, a poprzednie wprawiły ją w tak dobry nastrój, że postanowiła porozmawiać z kimś, z kim nie zamieniła nigdy z zasadzie ani jednego pełnego zdania.
 – Co u ciebie słychać? – zagaduje neutralnie.
– W porządku. Staram się dobrze bawić – odpowiadam najbardziej dyplomatycznie, jak tylko potrafię.
– Wydajesz mi się być trochę dziwny. Czasami mam wrażenie, że siedząc w pracy,  rozmawiasz sam ze sobą.
– Czasem powtarzam sobie, że powinienem się opanować. Żeby nie wskoczyć na stół i nie zacząć głosić haseł porzucenia cywilizacji i powrotu do natury. Albo innych kretynizmów – wyrzucam z siebie jednym tchem ten idiotyczny bełkot.
– Lubisz naturę? – pyta nieco zaciekawiona.
– Naturalnie – mówię to i od razu zdaję sobie sprawę, że to najgłupsza odpowiedź, jakiej mogłem udzielić. Ale ona chyba tego nie zauważa, bo mówi dalej:
– Ja też. Brakuje mi tego w mieście. Czasem chciałabym stąd uciec.
– Myślę tak samo – może nie jest to prawdą, ale daje szansę na podtrzymanie rozmowy. – Od jakiegoś czasu myślę o tym, by kupić sobie domek na wsi. Tyle że musiałbym wstawać godzinę wcześniej, by zdążyć do pracy.
Dalszej części rozmowy nie pamiętam. Chyba po prostu się zalałem. Ale musiałem nieco wywietrzeć, bo moja świadomość budzi się, gdy idę z Martyną ulicą. Do jej mieszkania.
Wszystko dzieje się tak niewiarygodnie szybko, jak nigdy wcześniej. Momentami boję się, że to tylko jakiś pokręcony poalkoholowy sen. Ale nie, to wszystko dzieje się jak najbardziej realnie, może pod wpływem dużej ilości piwa i wódki, ale jednak naprawdę.
Jesteśmy w jej mieszkaniu. Małe, ale urządzone z fantazją, znacznie większą, niż można byłoby się spodziewać po tak schludnej, ułożonej osobie. Leżymy półnadzy na łóżku, właściwie to trochę się kotłujemy. Ona mruczy cicho, a ja sięgam w dół i zdejmuję jej kolorowe majtki z mięciutkiego materiału, po czym sam pozbywam się resztek ubrania.
Oboje jesteśmy teraz nadzy, zwarci i gotowi do długiego biegu. Wtem słyszę głos:
– Patrzę.
I koniec. Flak. W ciągu jednej sekundy odeszła mi krew, a z nią cała ochota na miłość. Ona to widzi i pyta:
– Coś się stało?
– Chyba za dużo wypiłem – mamroczę zdruzgotany.
Wstaję, wciągam spodnie, walające się na podłodze bokserki wciskam w pośpiechu do kieszeni. Ona patrzy na mnie z mieszaniną zdziwienia i rozczarowania na twarzy, a ja zakładam koszulę.
I już mnie nie ma.
Idę ulicą i zamieniam się w coś, co śmiało można określić jako chodzące wkurwienie. Kopię każdy napotkany śmietnik, co powoduje nadwyrężenie kostki i śródstopia, które jednak poczuję dopiero jutro rano. Z każdym kolejnym uderzeniem w pomarańczowe metalowe pudło, mój prawy but powoli zamienia się w strzępy. Nagle wydaje mi się, że czuję w nim cos wilgotnego, więc przestaję chuliganić, bojąc się, że to palce mojej stopy zaczęły krwawić.
Wchodzę do domu, trzaskam drzwiami, na co zgromadzone na stole brudne talerze podskakują, wydając z siebie szczęk strachu. Nie zdejmując nawet butów i kurtki, rzucam się w fotel i wyrównuję oddech. Czekam, aż się odezwie.
– Już w domu?
– Zamknij się.
– Nie bądź niemiły. Jesteś moim jedynym kumplem. Wiesz, że zależy mi na tobie.
– I dlatego niszczysz mi życie? Zadręczasz mnie co dzień tymi swoimi gadkami o wiecznym cierpieniu? Puszczasz na mnie swojego metafizycznego pawia i oczekujesz, że będę się z tego cieszył?
– Jesteś zdenerwowany.
– Lepiej już nic, kurwa, nie mów…
I znów go nie ma. Przynajmniej raz mnie posłuchał. Kładę się spać, starając się nie myśleć o świecie, którego nienawidzę. Z wzajemnością, niestety. Resztki alkoholu wirują w mojej głowie, gdy patrzę przez okno na pokój w domu obok, oświetlony przez migające światło kineskopu telewizora, przypominające odwiedziny obcej cywilizacji. Zasypiam.

Następnego dnia do pracy przychodzę lekko zmęczony. Kuleję na prawą nogę, którą uśmierciłem sporą część populacji miejskich śmietników, a wszyscy na mnie patrzą, jakbym właśnie pojawił się po nocy spędzonej w przydrożnym rowie. Cóż, być może takie właśnie sprawiam wrażenie.
Zajmuję miejsce przy swoim biurku, na którym ktoś uprzejmy zdążył już umieścić stertę papierów do przejrzenia, skorygowania, przepisania, cokolwiek powinienem z nimi zrobić. Rozglądam się ostrożnie wokół. Monika siedzi, tam gdzie siedziała, bez oznak uczestnictwa we wczorajszej balandze. Po prawej stronie Martyna. Chyba nie spojrzała na mnie jeszcze ani razu. Czuję się jakbym siedział na ładunku wybuchowym.
Wstaję i idę zrobić sobie kawę. Dwie łyżeczki. Nie, trzy. Widzę, kątem oka, jak Martyna kieruje się do toalety. Musi przejść obok mnie, więc zatrzymuję ją i mówię:
– Przepraszam za wczoraj.
Ona robi obronny gest, jakbym bym Świadkiem Jehowy, próbował jej wcisnąć to ich pisemko i zacząć pieprzyć o Apokalipsie. Przechodzi obok mnie, nie zwalniając nawet kroku. Fantastycznie. Tyle w kwestii pogłębiania znajomości.
Dzięki Panu Bogu naszemu składamy.
Następny wycieczkę do toalety podejmuje Tadek, siedzący trzy biurka dalej. Ma żonę i dzieci, dlatego nie mógł przyjść na wczorajszą imprezę, jednak nie przeszkadza mu to wymieniać obleśnych uśmiechów z Martyną, która ponownie przeszła obok mnie swoim wyniosłym, pełnym pogardy krokiem. Teraz Tadek podchodzi do mnie i w momencie, gdy wsypuję cukier do kawy, pyta, spoglądając na moją obolałą nogę:
– Wpadłeś wczoraj po pijaku do studzienki kanalizacyjnej?
– Jasne. Spotkałem tam żółwie ninja – odpowiadam i nie trafiam częścią cukru do kubka.
Tadek ze swoim uśmiechem znika za drzwiami toalety, a ja z kubkiem kawy, niebezpiecznie rozchwianym przez mój kulawy chód, powoli kieruję się do swojego biurka, by ponownie zbawić świat jako biurowy super-bohater. Przede mną góra papierów, ale moje nadprzyrodzone moce rozkruszą każdą skałę. Albo i nie.

Wracam do domu i wstępuję po drodze do centrum handlowego. Oglądam drogie telewizory, na które zapewne nigdy nie będzie mnie stać, chyba że będą je wyprzedawać po zaprzestaniu produkcji. Widzę, jak małe dziecko podchodzi do jednego z tych lśniących czarnych ekranów i zostawia na nim gustowny odcisk swoich rączek. Założę się, że za jakiś czas stanie się to popularnym elementem designu, który podbije serca młodych kobiet. Przechodzę dalej alejkami sprzętu elektronicznego i zauważam dziewczynę ubraną w obcisły lateksowy kostium, reklamującą grę komputerową. Jej strój wrzyna się w pośladki, tworząc niezwykle powabny widok. Mam ochotę stanąć i zacząć brandzlować się, patrząc na nią, czego z oczywistych względów nie robię. Biorę za to jedno z prezentowanych przez nią pudełek, dzięki któremu będę mógł w domu spuścić łomot złym kosmitom, co może poprawi mi nieco nastrój. Patrzę na dziewczynę, która uśmiecha się do mnie. Czuję, że w moich spodniach zaczyna robić się ciasno. Ona jednak odwraca się w inną stronę, próbując wcisnąć grę kolejnej osobie. Odchodzę stamtąd ze smutną miną.
Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz kupiłem sobie jakąś płytę. Podążam więc do stoiska z muzyką i szperam w kategorii „rock”. Znajduję wczesny album Jimiego Hendrixsa i razem z nową grą komputerową od lateksowej dziewczyny niosę ją do kasy, gdzie smutna kobieta z pełnym pogardy wzrokiem kasuje podane jej produkty, po czym oznajmia, ile powinienem zapłacić. To oczywiście więcej, niż mogę sobie pozwolić, ale nie dbam o to w tej chwili. Będę się martwił, gdy przyjdzie mi spłacić kolejną ratę kredytu za mój piętnastoletni samochód.
Po drodze do domu wstępuję do delikatesów i kupuję zapas coli, którą będę rozpuszczał dalej swoje zęby, tak jak robiłem przez ostatnie dziesięć lat. Przy kasie zauważam stojak z gazetami, wśród których skrzętnie ukryte jest czasopismo dla dorosłych z dołączoną płytą DVD. Rozglądam się konspiracyjnie, biorę je i podaję do skasowania. Zblazowany trzydziestolatek przesuwa każdy z towarów przed świecącym na czerwono czytnikiem kodów kreskowych. Płacę i wychodzę, po czym ładuję się do swojego samochodu. Wrzucam do odtwarzacza świeżo nabytą płytę Hendrixsa, popijam colę i zadowolony jadę do domu. Jimi zginął podobnie jak Jim, o którym już wcześniej wspominałem, a co pewnie dobrze wiecie. Mam chyba słabość do muzyki tworzonej przez ludzi o autodestrukcyjnych skłonnościach, bo lubię też Janis Joplin i Kurta Cobaina. Oni żyli szybko i umarli szybko. Ja zaś żyję powoli i tak samo zapewne umrę, stary, charczący, nieprzytomny z bólu. Jakby nie patrzeć, czeka mnie świetlana przyszłość.

Wieczorem próbuję napisać list do matki, gdyż nie ma komputera, a ja z kolei nie przepadam za rozmowami telefonicznymi. Siadam nad pustą kartką i staram się wydusić z siebie słowa, które opiszą ostatnie miesiące mojego życia. Reflektuję się jednak, że nie wypada używać zwrotów powszechnie uważanych za wulgarne w korespondencji z własną rodzicielką, a żadne inne sformułowania nie potrafią oddać mojego aktualnego stanu ducha, przynajmniej  nie potrafię takich znaleźć. Wściekły rzucam długopisem o blat stołu i gniotę kartkę z całą siłą, jaką mogę wydobyć ze swoich rąk, jakby takie żałosne wyładowanie frustracji mogło człowiekowi w czymkolwiek pomóc. Wyrzucam papier zgnieciony w kulkę i nalewam sobie szklankę coli, którą natychmiast wychylam do dna. Prawie jak whisky. Prawie.
Następnie zgłębiam tajniki argentyńskiego życia seksualnego za pośrednictwem filmu z serii Latino Sex. Wszystko odbywa się miarowo, ale ze spontanicznością właściwą południowemu temperamentowi. Wyłączam odtwarzacz i wrzucam jakiś kanał sportowy. Siatkówka kobiet, koszykówka kobiet, piłka ręczna kobiet. Grzeczne zamienniki pornosów. Przecież wiadomo, że nikt z oglądających nie patrzy na piłkę. Przełączam. Talk-show i rozmowa z ofiarami gwałtu. Dalej. Katoliccy politycy rozmawiają o narkotykach. Dalej. Umięśniony facet z serialu zabija złego gościa z hiszpańskim wąsem i ratuje dziewczynę z płonącego samochodu. Czy ten sam lektor czyta dialogi w filmach porno? Na kolejnym kanale radosna telenowela brazylijska, same kolory obrazu są już namiętne. Dalej reklamy, tak samo jak na kilku następnych programach.
Wyłączam telewizor i idę zrobić kawalerskie pranie. Nie znam się na proszkach, na obsłudze pralki też nie, więc sypię, co kupiłem, ile wlezie, po czym wrzucam pierwszy lepszy program, na którym zaczyna się coś dziać. Jedna rzecz z głowy. Mogę teraz spędzić wieczór na oglądaniu amatorskich pornosów w sieci. Trafiam na serię filmów, na których pewna niewiasta chwali się swoimi umiejętnościami w zakresie techniki głębokiego gardła, czym zdobywa sobie szacunek widzów podobnych mnie. BÓG zesłał nam Internet. No dobrze, może jednak nie on.
Po sesji przy komputerze wracam do mojego argentyńskiego kina podziemnego. Oglądam kilka minut, po czym rozpinam spodnie i wyjmuję mojego twardego fiuta. Chwytam go mocno i nagle słyszę:
– Co robisz?
– A na co to wygląda? – odpowiadam pytaniem.
– Wiem, że nic się z tego nie urodzi. Może zająłbyś się czymś bardziej twórczym? Na przykład ogrodnictwem. Miałem kiedyś ładny ogród, w którym…
– Zamierzasz prawić mi teraz morały? – przerwałem mu.
– Chciałbym tylko, żebyś postępował inaczej. Próbuję ci zastąpić sumienie. Najwyraźniej wyschło. Liczyłem, że uda mi się rozbudzić w tobie inną pasję niż onanizm.
– Może po prostu mnie zabijesz? Tak będzie łatwiej.
– Mógłbym w każdej chwili zatrzymać krążenie twojej krwi. Serce zapadłoby ci się jak czarna dziura. Znaleźli by cię po miesiącu w stanie głębokiego rozkładu – brzmi to jak próba groźby. Kiepska.
– Ale tego nie zrobisz. Ty nigdy nic nie robisz. Po prostu mówisz. Wciąż gadasz. Nigdy nic nie zrobisz. Brakuje ci jaj – kontruję.
– Nie potrzebuję ich.
– Każdy facet potrzebuje. Inaczej jesteś panienką. Jesteś?
Milczy przez chwilę.
– Myślałem, że jesteśmy kumplami.
– Nie jesteśmy. Poszukaj sobie innego frajera, który będzie miał ochotę wysłuchiwać twojego jęczenia. Myślałem, że to ja jestem przegrany, ale przy tobie wyglądam jak skrzyżowanie Einsteina z Billem Gatesem.  
I milknie. Ale tym razem inaczej. Milknie tak, że mam wrażenie, że nie usłyszę go nigdy więcej, że jego głos opuścił mnie na zawsze. Dziwne uczucie. Od dawna na to czekałem, ale czuję się w jakiś sposób nieswojo. Straciłem część mojego żałosnego Ja.
To nie jest łatwe rozmawiać z kimś, kogo nie widać. Kimś, kto cię przez cały czas obserwuje. Kto uważa się za pierwszą przyczynę, a tak naprawdę cholera wie, skąd i po co się wziął. Bo patrząc na jego postawę, można stwierdzić, że jest wszechmocny niczym robotnik po butelce wódki. Nigdy nie zrobił nic, czym zaskarbiłby sobie moją sympatię, nie mówiąc już o respekcie czy podziwie. Przez cały czas miałem wrażenie, że to jakiś kiepski żart. Kosmiczna zgrywa. Metafizyczne pajacowanie. A teraz GO nie ma.
Powietrze wokół mnie wypełnia pustka. Czuję, że w końcu jestem sam.  Telewizor wydaje monotonne jęki. Powoli zasypiam. Pod zamkniętymi powiekami jasne pasy powidoków pieprzących się Argentyńczyków prowadzą mnie na ścieżkę, która wiedzie gdzieś daleko. Nie wiem dokąd, ponieważ już śpię.

Alex Gregor
Alex Gregor
Opowiadanie · 8 lipca 2015
anonim