Zmierzch

Alex Gregor

Bart był zbieraczem.

Łaził po okolicy i szukał ciekawych rzeczy, które można było sprzedać. Czasem przerabiał znalezione przedmioty, by uzyskać z nich coś, za co można było dostać jakiekolwiek pieniądze. Miał smykałkę do majsterkowania. Był cierpliwy i miał zręczne ręce. Potrafił, jak to się mówi, zrobić coś z niczego. Gdyby losy świata potoczyły się inaczej, być może byłby sprzedawcą w sklepie z akcesoriami budowlanymi, a po godzinach zajmowałby się konstruowaniem prostych elementów wyposażenia domu, na potrzeby własne, rodziny czy znajomych.

Ale wszystko się spierdoliło i wylądował w gównie.

Pewnego spokojnego popołudnia świat się skończył. Nagle wszystko się zawaliło, a cywilizacja przestała istnieć. Świat pokrył się chmurą pyłu, a duża część krajobrazu została zrównana z powierzchnią ziemi. Ludzie mówili, że to meteoryt uderzył w Ziemię. Inni, że rozpętało się nuklearne piekło, w wyniku reakcji łańcuchowej bomby zaczęły spadać w przypadkowe miejsca. Jeszcze inni mówili, że nastała Apokalipsa i niedługo Chrystus powróci na ziemię, by zabrać ze sobą wiernych mu ludzi do bram Królestwa Niebieskiego.

Nikt nie wiedział, co tak naprawdę się stało. Świat się skończył i nie zostało po nim prawie nic. Niezależnie od tego, która z wersji była prawdziwa, ludzkość znalazła się w głębokiej dupie, z której prawdopodobnie nie było żadnego wyjścia.

Ci którzy ocaleli z zagłady, musieli znaleźć jakiś sposób na przeżycie. Większość trudniła się prymitywnym rolnictwem. Zamieszkali w opuszczonych domach i uprawiali ziemię. Hodowali zwierzęta na ubój. Zazwyczaj psy, gdyż tych sporo przetrwało katastrofę i były łatwo dostępne. Można było kilka nałapać, skrzyżować i już miało się małe stadko, które następnie trafiało pod nóż.

Bart wolał jednak przemierzać zrujnowane miasto i znajdować w nim nowe skarby. Coś, co mógłby opchnąć, coś, za co mógłby dostać psie udo lub wędzonego gołębia. Cokolwiek, co pozwoliłoby mu przeżyć kolejny dzień w tym cholernym śmietniku, który musiał nazywać swoim domem.

W przeszłości zajmował się pędzeniem bimbru. Wraz z kumplem mieli kryjówkę za miastem, w której zainstalowana była aparatura. Zdobywali materiał, na którym można coś upędzić, transportowali go do meliny, robili zacier i destylowali przez kilka dni, a następnie transportowali pełne baniaki do miasta. W dzisiejszych czasach ludzie potrzebowali czegoś mocnego, co choć na moment pozwoli im zapomnieć o otaczającym im syfie. Dużym wzięciem cieszyły się proszki, ale ich produkcja wymagała przynajmniej podstawowych umiejętności syntezy chemicznej oraz składników, których pozyskanie było niezwykle trudne. Do prochów dostęp mieli tylko najlepiej sytuowani przywódcy lokalnych band. Często były one jedynym powodem, które trzymały żołnierzy w gangach – wystarczyło, że ktoś obiecał im raz na jakiś czas działkę, a byli w stanie zrobić wszystko.

Bartowi zdarzało się widywać takie sceny. Był dobrym obserwatorem, potrafił się ukryć i z bezpiecznej odległości przyglądać okrutnym wydarzeniem umierającego świata. Kiedyś widział jak pewien kramarz, typowy cwaniaczek, myślący że swoją gadką jest w stanie każdemu wcisnąć najgorszy chłam, rozmawiał z grupą małp. Ci chichotali, porykiwali śmiechem, słuchając jego błazeńskiej przemowy. Bart znajdował się zbyt daleko, by usłyszeć, co dokładnie handlarz próbował im sprzedać. Widział jednak jego usilne starania i promienie słońca odbijające się od jego coraz bardziej spoconej łysiny. Wkrótce ten mały facet leżał na ziemi, próbując brudnymi rękoma zatamować krwotok z poderżniętego gardła. Chwilę później był już martwy, a małpy zabrały jego wózek wypełniony gratami przeznaczonymi na sprzedaż, pozostawiając jego ciało na żer dzikich zwierząt.

Małpy. Tak ich nazywał.

Pamiętał z czasów młodości obrazy w telewizji. Małpy skakały po gałęziach afrykańskiej dżungli. Bał się ich, tak jak teraz się bał dzikusów przemieszczających się po miastach, robiących  co im się żywnie podoba. Nie mieli żadnych skrupułów, każdemu dobierali się do tyłka. Potrafili robić rzeczy najgorsze, czerpiąc przy tym z tego niezwykłą radość. Mały w swoim postepowaniu nie różniły się wiele od dzikich psów, których hordy pojawiały się w miastach i na pustkowiach. Polowały na wszystko, co się rusza, a gdy nie mogły znaleźć żadnej zwierzyny, zagryzały się między sobą. Małpy różniły się od nich tylko tym, że nie miały sierści i chodziły na dwóch nogach. Pieprzone dzikusy. Pieprzone dzikusy, które zabiły Czarnego i wysadziły w powietrze ich bimbrownię.

Pewnego dnia Bart wyruszył po dodatkową porcję materiału, zabrakło im bowiem składników do przyrządzenia odpowiednio mocnego zacieru. Gdy wracał do kryjówki z dodatkową dostawą, zobaczył z daleka grupę małp skupioną wokół leżącego na ziemi Czarnego. Jego głowa była zmiażdżona, a piasek wokół niej czerwony. Małpy bawiły się w najlepsze, pijąc ich spirytus, wyjąc jak dzikie zwierzęta. Bart obserwował tę libację z daleka, nie mogąc wyjść z ukrycia, by nie podzielić losu swojego przyjaciela. Kiedy cały zapas alkoholu został wypity, Małpy podpaliły szopę, w której znajdowała się gorzelnia, i ruszyły w dalszą drogę, by niszczyć i grabić. Bart próbował ratować kryjówkę, jednak źródło wody było zbyt daleko, sypanie piasku na wszechogarniający ogień było bezcelowe. W końcu chata eksplodowała w wyniku zajęcia ogniem beczek z bimbrem, raniąc Barta w twarz i lewą rękę. Tak właśnie Barta został sam  na tym pieprzonym świecie, tracąc jedynego człowieka, któremu ufał. 

 

Z wnętrza czerwieniejącej w porannym słońcu ręki Barta sączyła się gęsta biało-żółta wydzielina. Ścisnął skórę, celem wypchnięcia substancji na zewnątrz, lecz poczuł silny ból, który szybko odwiódł go od tego zamiaru. Ostatnimi czasy nie miał okazji, by móc dopełniać czynności higienicznych.  Ograniczony dostęp do wody nie pozwalał na takie luksusy jak kąpiel. Zdarzało mu się gasić pragnienie wodą, ze względu na kolor której przez Zmierzchem nigdy nie zanurzyłby stopy. Ostatnie lata przyniosły jednak konieczność rewizji poglądów na higienę. W zasadzie poglądów na wszystko.

Miał teraz problem, z którym nie mógł sobie poradzić. Przez dwa miesiące szukał jakichś lekarstw, mogących pomóc zaleczyć rany odniesione podczas wybuchu. Udało mu się znaleźć kilka fiolek tabletek, które testował to po kolei, to wszystkie naraz. Nabawił się dzięki temu tygodniowego rozwolnienia, bólów żołądka i silnej ospałości, zaś jego ręka nadal przybierała coraz bardziej nieprzyjemny dla oka odcień, przywodząc na myśl stare, zepsute mięso. Coraz silniej czuć było od niej odór rozkładu, coraz większy ból sprawiało poruszanie nią. W ostatnich dwóch tygodniach stała się w zasadzie bezużyteczna. Wczoraj postanowił sporządzić ze znalezionych pasów samochodowych prowizoryczny temblak, który miał ograniczyć bolesne ruchy. Mając sprawną tylko jedną rękę, z trudem udało mu się przyciąć odpowiednio twardy materiał pasów. Zgrzał je ze sobą palnikiem, dzięki czemu uzyskał całkiem wygodne oparcie chorej kończyny.

 

Szedł przed siebie powoli, uważając, by nie wykonywać zbędnych ruchów, mogących wywołać dotkliwy ból w ręce. Dzięki temu uwolnił się przynajmniej na chwilę od towarzyszącego od tygodni cierpienia. Postanowił udać się w jeszcze jedno miejsce. Wiedział, że w centrum miasta była kiedyś apteka. Z pewnością splądrowana wielokrotnie, dawała jednak jakiekolwiek szanse na znalezienie czegoś, co pomogłoby mu poprawić swój stan. Dotychczasowe próby wyleczenia się przy pomocy przypadkowych leków spełzły na niczym, do wyboru miał jednak spróbować jeszcze raz lub czekać, aż jego ręka sczernieje i pociągnie go do grobu. A problemem polegał na tym, że Czarny był już martwy, więc nikt nawet nie by mu pochówku nie zapewnił. Nie chciał skończyć jako posiłek dzikich psów. Kiepska motywacja do utrzymania się przy życiu, pomyślał. Ale lepsza taka niż żadna.

Ulicą miasta szwendało się kilku ludzi, wyraźnie znudzonych, szukających zajęcia. Wydawali się jednak słabi i otępiali, nie szukali okazji do swady. Cieszyło to Barta, gdyż w obecnym stanie nie dałby rady odeprzeć nawet najsłabszego ataku. Względnemu bezpieczeństwu sprzyjała wczesna pora. Małpy wychodziły na łowy około południa, przemierzając ulice aż do wieczora. Na rogu stała jakaś dziwka, jej twarz zdobiły sine ślady po uderzeniach, wyglądało na to, że ostatnio ktoś kazał jej pracować za darmo.

Bart skręcił ulicą w prawo i ujrzał resztki szyldu, na których można było dostrzec krzyż. Rozejrzał się uważnie, czy w pobliżu nie ma nikogo podejrzanego. Jakiś staruch siedział pod ścianą i rozmawiał sam ze sobą. Być może wznosił modły do nieobecnego Boga, Bart jednak nie był w stanie dosłyszeć jego słów, widział jedynie jego starą, zmęczoną twarz, wzniesione ku niebu oczy i poruszające się usta, jakby proszące o ratunek. Bart zbliżył się do budynku i zajrzał przez do środka rozbitą dawno temu witrynę. Na chodniku leżały jeszcze odłamki szkła, po drzwiach do budynku została tylko framuga. W środku walały się śmieci. Widać było ladę, za którą znajdowały się resztki przewróconego regału. Na podłodze leżał brudny koc, jakieś stare ubrania. Ktoś musiał tu nocować, Bart miał nadzieję, że było to dawno temu. Wyglądało na to, że w środku nie było nikogo. Wszedł przez rozbitą witrynę do środka.

Rozejrzał się dokładnie po pomieszczeniu. Wyglądało na to, że nikogo tu nie ma. Zza pasa wyciągnął pałkę, tak na wszelki wypadek. Gdyby ktoś tu był. Gdyby ktoś chciał go zabić. Nie byłby to przecież pierwszy raz. Jego uwagę przykuły prowadzące do góry schody. Wszedł po nich powoli. Dotarł do pomieszczenia z umieszczonymi wysoko oknami, z których światło padało na brudną podłogę pokrytą ceramicznymi płytkami. Panował tu straszny smród. Pod ścianą widoczne były plamy odchodów, najpewniej ludzkich. Wokół nich latało leniwie kilka tłustych much. W pomieszczeniu walały się resztki zniszczonych mebli. Wyglądało na to, że ktoś wpadł do środka i je porąbał, bez żadnego specjalnego powodu.

Bart szedł powoli przez pomieszczeni i przesuwał stopą resztki mebli, pomagając sobie podważać je trzymaną w ręku pałką. Nie wyglądało na to, że może tutaj cokolwiek znaleźć. Pomieszczenie zostało zapewne opróżnione wiele lat temu. Teraz był to jedynie zapomniany wychodek.

Zszedł na dół. Ostrożnie wyjrzał na ulicę. Nadal nie widział nikogo podejrzanego. Wyszedł. Słońce stało na niebie już wysoko. Nie potrafił podjąć decyzji, co ma teraz zrobić. Złajał się w myślach, za swoją naiwność. Jak mógł być tak głupi, by sądzić, że coś tutaj znajdzie? To było przecież niemożliwe. Schował za pas swoją drewnianą pałkę z metalową głowicą i oparł się o ścianę pokrytą łuszczącą się szaro-żółtą farbą, która niegdyś zapewne była biała. Czuł w ręce coraz silniejsze pulsowanie pomimo unieruchomienia jej na temblaku. Zapalenie postępowało coraz dalej. Wiedział, że kończy mu się czas. Popatrzył w stronę starca siedzącego pod ścianą kawałek dalej, po przeciwnej stronie ulicy. Powoli do niego podszedł. Starzec zdawał się go nie zauważać. Patrzył tylko w niebo i powtarzał:

- Gdzieś jesteś? Czekam na ciebie. Czekam na ciebie. Czekam na ciebie…

Wyglądało jednak, że nikt nie nadejdzie.

Bart ruszył powoli ulicą, mijając otępiałych ludzi snujących się bez celu, jakby chcieli jakoś zapełnić swój czas pozostały do śmierci. Postanowił poszukać sobie jakiegoś wygodnego miejsca. Miejsca w którym będzie mógł usiąść i poczekać, aż przyjdzie jego kolej.

 

Alex Gregor
Alex Gregor
Opowiadanie · 18 sierpnia 2015
anonim