Rozdział 1
Korporuchańsko
Wielu z nas zadaje sobie pytanie: gdzie się podziali bohaterowie? Supermany, batmany, himeny, gdzie oni są, do kurwy nędzy? Ceny za spożywke rosną, szefowie ruchają nas na potęgę, a oni co? Wyjebali na wakacje do Hurghady? Odeszli tak nagle, bez pożegnania. Akurat wtedy, gdy naród ich potrzebował. Zwykli ludzie, maluczcy, pozostawieni sobie sami na pastwę losu. Co teraz z nami będzie?
Te pytania przemykały przez głowę jak spóźniony pociąg PKP relacji Warszawa-Sybir (L)ypskyemu, pracownikowi korpo, uzależnionego od Hery tudzież innych przedstawicieli mitologii greckiej. (L)ypsky ze smutkiem wpatrywał się w niemyte od lat okno, gdzie był najlepszy widok na jego ulubione przedszkole.
- Nie nooooo, znowu?!
Jakiś nigger pierdolnął gazetą o blat ikeowskiego stołu z mahoniu, wybudzając tym samym (L)ypskyego z bezsensownych rozmyślań o doczesnej egzystencji.
- (L)ypsky, co, Ty, kurwa, sobie wyobrażasz! Gdzie jest raport za czerwiec?! – murzyn, bo tak zwykło się mawiać na wysokiego, zbrązowiałego od solary project managera, McAnusa, stał przezd nim, mimowolnie zezując co chwila na nogi zaciążonej sekretarki.
- Ale mamy maj, dajże żyć… - bęc! Poczuł, jak papier brukowego pisma delikatnie liże mu policzek.
- Posłuchaj no, (L)ypsky – wyprostował się, próbując schować z największą gracją namiot – odkąd dostałeś pracę w tej firmie, to tylko się opierdalasz. Za walenie gruchy i słodkie chwile z panią Jadzią nie płacimy ci kasy. Zdaj się w końcu na coś i weź się do roboty!
- Panie Zbyszku, ja tu pracuję od dwóch dni, więc…
- Przestań mi tu pierdolić! – pogrzebał w kieszeni marynarki, wyjmując wielką, zgniło-różową szmatę upapraną bukkake – Widzisz to? Wiesz, co to jest, pizdo?
- Sprawiedliwość? – odrzekł bez zastanowienia.
- Nie, kurwa, to jest szmata! Ślepy jesteś, czy co?! – cisnął w nim ją z taką siłą i impetem, iż jego głowa wychyliła się o 360 stopni jak w ‘Egzorcyście’ – Od dzisiaj smarujesz jaja szefowi. Tylko pamiętaj: na blask, kurwa, na blask! – pogroził mu paluchem, a odchodząc zostawił za sobą zapaszek śledzia w majonezie.
- Jasne, już, kurwa, idę. Może jeszcze gałę mam mu opierdolić?! – pomyślał. W myślach każdy jest mocny, ehhh, szkoda, że nie mogę naskoczyć z taką gadką w realu. I co teraz ze mną? Zarabiam tyle, że połowę przepijam na V.I.P-y z Biedronki, a drugą oddaję co niedziela na tacę w kościele ze strachu, że ksiądz-wujek weźmie mnie na ‘ministranta’. Jedyną uciechą w tym parszywym życiu jest możność przebywania w tym samym czasie i miejscu, co pani Jadzia. Ach, ta to ma wigor!! Stówa na karku, a tak kręci dupą, tańcząc z mopem, jak za najlepszych lat pracy w białostockim pegieerze. Cud, miód, malina!
- Eee, przepraaaszam… - odwrócił się tak szybko, że zwichnął sobie mostek w okolicach barku.
- Kim jesteś?
- Odpowiedzią na twoje pytania – niska, szczuplutka dziewczynka uśmiechnęła się słodko, smyrając się po wiewiórczych włosach.
- Chyba się pomyliłaś, gimnazjum jest po drugiej stronie ulicy… - nie dokończył, podeszła do niego, świdrując go spojrzeniem mangowej lolity.
- Pójdziesz ze mną, (L)ypsky – powiedziała spokojnie.
- Tak, moja pani.
Rozdział 2
Tydzień cygański w takim znanym dyskoncie
Dekadencja, Synu. Widzisz tych cyganów szlajających się przy wózkach z Lidla? Sukinkoty czekają na łaskawego pana, co im odstąpi złotóweczkę. Dekadencja, Mój Synu. Popieprzyło się na tyle, że rumuni i bidacy zbiegli ze schodów Domu Bożego, by szukać lepszego życia w dyskontach. Gospodarka poszła w górę, miażdżąc powszechne ubóstwo, capiącą stopą kapitalizmu. I co?! Myślisz, że teraz jest lepiej, niż za komuny? A chuja się znasz! Kiedyś ludzie chodzili się modlić co niedziela do kościołów w słusznej sprawie, ofiarowując swoje piniążki Matce Boskiej i Jezuskowi. Ale to było kiedyś, zanim ludziom we łbach się poprzewracało. Dekadencja, powiadam Ci. Upadek cywilizacji polskiej, sandałowej.
- Tato, kupisz mi kredki?
- Pierdol się, Synu! Ja tu cierpię katuszę natury mentalnej, a Ty mi wyjeżdżasz z jakimś doczesnym gównem!
- Ale, Tatusiu, obiecałeś…
- Łaskawy Panie, co łaska – brudne, zahivione łapska zbliżyły się do nich niebezpiecznie. Zaczęły wysysać z nich energię życiową.
- Ty! Kim ty, kurwa, jesteś?! – złowrogi uśmiech odsłonił spróchniałe jedynki i garstkę mleczaków – Kim, kurwa, jesteś?!
- Nie poznajesz mnie, Lucjanie? Toż to ja, wąpierz Cygano, ostatni, prastary rumun z dalekiej Transylwanii – wysunął jeszcze bardziej łapska w stronę jego kieszeni, wydając przy tym śmieszny odgłos, imitujący skrzeczenie pterodaktyla podczas okresu godowego.
- Miejże litość, ja mam rodzinę! Kobitę i bachorów, weź miej litość, nooooo!
- Oj Lucek, Lucek – chrypnął, przeliczając banknoty z zajumanego portfela – nic się nie zmieniłeś, co? Żeby całą swoją pensję chować w portfelu, ech. Lucek, Lucek, nie słyszałeś o kartach kredytowych?
Coś zaświtało. Coś jakby przedwczesny blask słońca wieczorową porą, lecz nie. To było inne. Zupełnie jakby mokra skarpeta, waląca zdechłym chomikiem, przyjebała mu w twarz. Ledwo podniósł się z chodnika, z automatu łapiąc się za czoło. Jęknął przeraźliwie, długo. A potem upadł i już nie wstał. Martwe ciało rozpłynęło się po chodniku, dołączając do radośnie płynącego ścieku z kanalizacji.
- Widzisz, (L)ypsky? Tak właśnie wygląda podstawowy cios przedszkolanek.
- Przedszkolanek? – spytał zdumiony (L)ypsky.
- Tak, pałko, przedszkolanek. Jest to moja autorska technika, którą wyniosłam ze swojej poprzedniej pracy. Zasada jej działania jest prosta jak budowa cepa: podchodzisz do bachora, który nie chce zrobić sobie popołudniowej sjesty jak pan Bóg nakazał, ale tak po cichu, żeby niczego nie zczaił gówniarz, i przykładasz mu do ust brudną skarpetę. Skurwysyństwo działa jak chloroform, gorąco polecam!
- Eeee, zaraza… - Pan Tata, który siedział na chodniku, trzymając w ramionach swojego rocznego synka, z otwartą buzią wpatrywał się w dwójkę dziwnych postaci: grubego nerda w okularach, co to swoim garniakiem chciał chyba zmylić miejscowych, że jest burmistrzem Wąchocka, oraz niskiej dwunastolatki w glanach i różowej sukieneczce z napisem „Torba Ekologiczna Tesco” – Kim jesteście?! Co tu się dzieje, do cholery?!
Dziewczynka spojrzała na (L)ypskiego, po czym odwróciła głowę w stronę Pana Taty – Ten debil za mną to (L)ypsky, a ja – wyjęła ze swojej torebki, zakupionej jeszcze przez jej prapraprababcię na straganie w Radomiu, magiczną różdżkę kociej księżniczki – Jestem zbiegłą gimnazjalistką, to jest na wagarach jestem, ale mów mi Agatka.
Boże, co za zjeby, pomyślał Pan Tata. Żeby w dzisiejszych czasach przed śmiercią i biedą ratowała mnie żywa reklama McDonalda i Gimbuska z tandetną zabawką. Pora umierać…
Rozdział 3
Miłość w rytmie schabowego
Grywali w reklamach tudzież serialach, czasami też pojawiali się na okładkach prestiżowych gazet dla młodocianych matek, przyczyniając się tym samym do spadku oglądalności podobnych gniotów na MTV. Co prawda, nie byli non stop zasypywani propozycjami przez producentów filmowych, agencje reklamowe czy hospicja, ale jak już ktoś im coś zaproponował, to gaża z kontraktu starczyła na roczny czynsz i co weekendowe stołowanie się w maku.
Dzisiaj mieli spotkanie biznesowe z Panem Kamińskim, ważną szychą w mieście. Był tak miły, że zarezerwował dla nich stolik tuż obok dystrybutora z kolą. Oczywiście, gdyby tylko tego chcieli, mogliby sami sobie zająć taką miejscówkę, a co! Mają wpływy we wszystkich fast foodach na dzielni. Lecz dla pana Kamińskiego zrobili wyjątek. On był inny. I nie chodziło tu o wysoką pozycję, jaką zajmował w społeczeństwie. Bynajmniej!
- Przepraszam, może coś do picia? – wychudzony młodzian, który z facjaty przypominał szczura na fazie, zaczął świdrować ich po kolei swoimi wyłupiastymi oczyskami. – Może skuszą się, Państwo, na rodzinny zestaw soczków Wesołego Zajączka?
Niski mężczyzna z krwisto-marchewkowymi kędziorkami przyjrzał mu się uważnie, co chwila stukając w ekran dotykowy smartphone’a: Wesołego Zajączka? Pierwszy raz słyszę…
- To taki nowy zestaw serwowany przez naszego kochanego Wujaszka Freda – przerwał mu. – Nasze soczki są bardzo zdrowe i smaczne, ale, co najważniejsze, są ekologiczne! – uśmiechnął się, odsłaniając siekacze.
- Ekologiczne? – zdziwił się. – A czy soki same z siebie już nie są ekologiczne? Mylę się, Beti? – odwrócił głowę w stronę młodej brunetki wystrojonej tak, jakby miała dzisiaj iść na koncert ABBY.
- Nie, Mireczku, jak zwykle masz rację! Cmok! – i po tej sztucznej onomatopei, pozbawionej emocji, posłała mu drogą powietrzną całusa. Uradowany odpowiedzią swojej partnerki, pocałował ją w policzek.
- A więc – spojrzał znowu na szczurka – gdzie tu jest ta cała ekologia?
Kelner jeszcze bardziej się wyszczerzył
.
- Sekret tkwi w urynie – rzucił, chichocząc przy tym.
- Pardon?
- W szczynach, Psze Pana, nasze soczki są wytwarzane z zajęczych sików…
- Bleeeee, ohyda! – plunął na podłogę. – Jak możecie podawać takie świństwo?!
- To, to jeszcze nic – zachichotał. – Kojarzy, Pan, Zajączka Wielkanocnego?
- A pewnie, że kojarzę – kiwnął głową – to taki duży, włochaty skurwysyn, co rozrzuca po ogródku czekoladowe jajka i…
- To nie jajka – znów mu przerwał. – Fakt, że smakują jak czekolada, ale to nie jajka.
Mirek skrzywił się, jakby oczekiwał najgorszej możliwej odpowiedzi. Nie czekając na jego reakcję, kelner odpowiedział mu: To kupa. Gówno, które smakuje jak milka.
- Słodki Jezu! – pisnął.
- O tak, odchody gryzonia, które początkowo miały iść jako nawóz, lecz jak się wpływowe persony i biznesmeni zorientowali, że da się je jeść, nie wymiotując przy tym, to postanowili na tym zarobić. Wcisnęli maluczkim marketingowy kit z Wielkanocnym Zajączkiem, co to zostawia dzieciaczkom ukryte gdzieś w ogródku czekoladowe jajeczka.
- Pan poważnie mówi? – spytał, niedowierzając.
- Jasne, że tak, inaczej już dawno bym wylądował w psychiatryku, a tak mogę pracować w tej zacnej restauracji za nędzne pomyje i resztki z hamburgerów, dymany za ladą przez wielmożnego pana kierownika zespołu.
Mirek i jego wybranka milczeli, wpatrując się z rozdziawionymi gębami na szczurka. Kelner, chcąc przerwać tą nieznośną ciszę, chciał zaproponować frytki z młodych ziemniaków, lecz nieoczekiwanie ubiegł go goryl w kobaltowej marynarce:
- Państwo Azorowie? – spytał, dosiadając się do nich. – Kamiński, Pan Kamiński – przedstawił się, ściągnąwszy okulary przeciwsłoneczne.
- Miło nam – Mirek wyciągnął ku niemu dłoń, ale Kamiński jej nie uścisnął. Popatrzył chwilę na nią, a potem znowu na Mirka. – Także tego… - zdezorientowany schował rękę do kieszeni dżinsowej kurtki – Chciał z nami, Pan, poruszyć temat…
Urwał jego kwestię, podnosząc w górę otwartą dłoń na znak, żeby się zamknął: Szczekaj!
- Cco, co?!
- Szczekaj, no! Hau, hau, hau! Hau, hau, hau!
- Przepraszam, ale chyba nie rozumiem.
- No przecież ma, Pan, na nazwisko Azor, tak? Czyli musi być, pan, psem, prawda?
- Słucham?!
- Potrzebuję psa, po to tutaj przyjechałem. To jest, pan, tym psem, czy nie?!
Mirek nagle cały się zaczerwienił jak butelka świeżo przygotowanego przecieru pomidorowego i złapał za ramię swoją ukochaną: Wychodzimy, Beti, nic tu po nas! – krzyknął zdenerwowany, rzucając niechlujnie na blat stołu zmiętolony banknot dwudziestozłotowy.
- Czekaj! – zawołał Kamiński, zrywając się z krzesła. – Źle się zrozumieliśmy!
- O co, Ci, chodzi, pojebie?
- Ja naprawdę potrzebuję tego psa. Nie rozumiesz, jak to jest być samotnym w wielkim domu pośród wszelkich dóbr materialnych.
- Jak tak bardzo potrzebujesz psa do towarzystwa, to dlaczego nie udałeś się do schroniska, albo nie przygarnąłeś przybłędy z ulicy?
- Nie rozumiesz mnie, nie o takiego psa mi chodzi… ja… ja… ja potrzebuję rosłego samca, który przebrałby się w to – wyjął z walizki lateksowy komplet ubraniowy dla sado-maso wraz ze smyczą i kagańcem. – Potrzebuję kogoś takiego jak ty, Mirku…
- O Boże, nie…
- Czemu nie, Mireczku? – wtrąciła się Beti, wyskrobując wykałaczką resztki golonki z pomiędzy zębów – Ostatnio nam się w łóżku nie układa przez Twoje problemy z impotencją…
- Ale…
- Żadnego ale! – pogroziła mu paluchem. – Próbowałeś z viagrą, lecz Ci nie wyszło. Może takie eksperymenty wykrztuszą z Ciebie resztki libido…
Brzdęk! Mocnym kopniakiem zaserwowanym przez zasmarkaną punkuwę, obrotowe drzwi wyleciały na wewnątrz, tnąc na drobne kawałeczki kierownika lokalu.
- Czy myślisz o tym, o czym ja myślę? – spytał (L)yspsky.
- Tak, też nie wiem, jak udało mi się załatwić tego kolesia drzwiami obrotowymi…
- Nie to…
- Jezu, ja tu kiedyś pracowałam! – huknęła przestraszona Agatka.
- Co?! Nieeeeeee! – walnął się w czoło. – Nie zauważyłaś tego, że już drugi raz z rzędu zostajemy wprowadzeni pod koniec rozdziału?! My?! Para głównych bohaterów?! A do tego, Ty, jeszcze jesteś tytułową bohaterką!
- Masz rację, (L)ypsky – zgodziła się z nim. – Trzeba coś z tym nareszcie zrobić. Te, panie pisarz!
Ja, znaczy: hej do mnie się zwracasz, Agatko?! Ale jak to możliwe, przecież to ja jestem autorem tego opowiadania. Wszystko, co wykreowałem, włącznie z Tobą, jest fikcją. Więc jakim cudem do mnie…
- Stul pysk padalcu – przerwała mi. – Już tam do Ciebie idę, złoić Ci manto, kutasiarzu! – po czym otworzyła drzwi mojego pokoju, spoglądając na mnie wściekle i jednocześnie z zaciekawieniem, jak to próbuję kontynuować narrację tej bezsensownej fabuły, wiedząc, iż zaraz dostanę wpierdol. Rzuciła się na mnie tak, że… aaaaaaaaaaaarghhhhhhhhhhhhhhh, aaaaaaa…. Nie!!!!!!! Przestaaa…. Pomocy, kurwwwaaaaaaaaaa…. Bije mnie dziecko!!!!!!! Ałaaaaaaaaa, kurwa, nie w szczepionkę, noobie!!! Jebbbbbbbbb!!! Bęc! Brzdęk! Kaboom! Bam! I jeszcze do tego seria: jeb, jeb, jeb, jeb, jeb, jeb, jeb, jeb!!!!
- Mam nadzieję, że to Ciebie czegoś nauczy, marna podróbo blogerów z: „jakzyc.eu”.
- Taaaaaaaaakhhh… idź już sobie, prrrrrroooszęęęęęę… - załkałem cichutko jak szczeniaczek.
- No już dobrze, tylko obiecaj mi, że w następnym rozdziale pojawimy się na samym początku…
- Ale… - przerwałem jej, czego później żałowałem.
- Bo inaczej wpierdol – przejechała powoli paluchem po swojej żyrafiej szyi, sugerując, iż utnie mi łeb.
- Dobrze, dobrze, obiecuję…
- No, grzeczny chłopiec, to ja spadam do krainy meneli, ratować świat przed patologią – pomachała mi na pożegnanie, przenosząc się z powrotem do wykreowanego przeze mnie świata, przeżywając co rusz nowe przygody, po drodze napotykając się na nowych i coraz silniejszych wrogów. Ja z góry chciałem Was przeprosić i poinformować o tym, iż w kolejnej części opowiadań Agatka i (L)ypsky pojawią się od samego początku. Jeszcze raz: przepraszam. Przepraszam, chilp ;<.