Literatura

Jasnowidz (opowiadanie)

xCabalx

  

           Chwilę po zaparkowaniu samochodu na skraju pola i zamknięciu drzwi, wysiadający ze środka Jacek Tokarski wzdrygnął się z zimna i zapalił papierosa. Powiódł beznamiętnym wzrokiem po skutej lodem okolicy, starając się po raz kolejny odpowiedzieć sumieniu na pytanie: Dlaczego wciąż to robi? Czemu nie zaprzestanie, odpuści? Pozostawi zmarłych ich własnym, niebezpiecznym ścieżkom? Ale jak wcześniej, tak i w tej chwili nie był w stanie odnaleźć ukojenia. Rozcierając zmarznięte dłonie, zastanawiał się dodatkowo, co ma odpowiedzieć człowiekowi, który go tu zaprosił – i oczekiwał natychmiastowej pomocy.

Zgasiwszy czubkiem buta niedopałek, wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer, czując zarazem gwałtowne skurcze w żołądku…

 

            Niecałe dwanaście godzin później, przemiła gospodyni burmistrza Żarek – pani Zofia – zaoferowała Tokarskiemu pomoc przy wnoszeniu do środka bagaży i skrzyni z jego aparaturą naukową. Pomimo silnego zmęczenia i dręczącego go od tygodnia bólu karku, jasnowidz zdecydowanie odmówił, niemalże wyrywając spore pudło z rąk zaskoczonej kobiety.

- Miła pani, dziękuję za chęci, ale sam się tym zajmę. To bardzo drogi sprzęt. I do tego ciężki.

- Chciałam tylko pomóc – dodała, cofając się niczym przed źródłem nowej plagi egipskiej.   

Ciężko sapiący mężczyzna ruchem głowy wskazał na białe drzwi obok stojaka i zapytał szorstkim głosem:

- Tam mam pokój?

- Nie, to wejście do spiżarni. Pan będzie spał na górze, w gościnnym – dodała, uśmiechając  z politowaniem, gdy taszczył po schodach kolejne walizki i inne przedmioty.

- Niby taki mądrala, a jednak się czasem myli  – burknęła cicho pod nosem, machając ręką w geście rezygnacji i wróciła do przygotowywania obiadu.

 

            Rozpakowywanie i ustawienie przez mężczyznę aparatu trwało do późnego wieczora. Z racji małej liczby zleceń w ostatnich miesiącach, zrezygnował z pomocy asystenta i zajmował się wszystkim samodzielnie. Zagryzając w akcie gorzkiej dumy zęby, tłumaczył to sobie przejściowym kryzysem „na rynku”.

            Jednakże, pomimo najszczerszych chęci i swego daru, w żaden sposób nie potrafił określić dokładnego momentu, gdy ponownie wyjdzie na prostą.

            Teraz jednak próbował skupić się na wyznaczonym zadaniu – i stojących za nim korzyściach materialnych, obiecanych przez starego przyjaciela. Przez wszystkie lata dzielące ich od ostatniego spotkania, myślał o nim wręcz jako o byłym przyjacielu – jednak zaistniałe okoliczności miały najwyraźniej zweryfikować ten status.

            Ustawił budzik i zamknął okno, obserwując jeszcze przez moment ośnieżone drzewa i przesiekę między nimi, wiodącą do centrum miasteczka.

            W tej dokładnie chwili, wszystko zdało mu się tak zwyczajne…tak proste. Czemu zatem wciąż miotały nim dawne lęki?

            I dlaczego, gdy przejeżdżał obok rzeki, całym jego organizmem wstrząsnęła fala spazmów i mdłości?

 

            Nie tak wyobrażał sobie ich spotkanie po latach. Owszem, w głosie burmistrza Stachowiaka nie było już pokładu gorzkiego sarkazmu, jakiego nie szczędził w przeszłości dopiero zaczynającemu karierę znajomemu, jednak… Czuł między nimi rodzaj niewidzialnej ściany, oddzielającej realia lokalnej polityki od zjawisk paranormalnych, którym teraz zawierzał bezgranicznie. Bardziej niż najsłodszym obietnicom z ust szczerego człowieka.

Nic też dziwnego, że ich powitalny uścisk dłoni był tylko pustym gestem kurtuazji, popartym serią komunałów:

- Jacku! Kopę lat! Nic się nie zmieniłeś. Dziękuję ci za szybki przyjazd.

- Nie ma sprawy. W końcu, czego się nie robi dla dawnych znajomych? – łgał, mając teraz przed oczyma wyobraźni listę niezapłaconych rachunków i email, w którym uzgodnili pokaźną kwotę „znaleźnego” za usługi medium.

- Jak się miewa twoja żona? Acha, mam się do ciebie od teraz zwracać - panie burmistrzu?

- Nie przesadzaj, po imieniu, jak zwykle. A Maria…Pytała o ciebie kilka razy, chciała o czymś porozmawiać. Ale w tej chwili jest zbyt roztrzęsiona. Bardzo to wszystko przeżywa…

- Przykre – odparł sucho Tokarski, zastanawiając równocześnie, czy nie pakuje się w aferę większą niż tylko rutynowe poszukiwanie osoby zaginionej.

Spojrzał wnikliwie w oczy kolegi i delikatnym ruchem głowy wskazał stojącego obok burmistrza mężczyznę, ubranego w policyjny mundur. Polityk dostrzegł jego gest i szybko przedstawił swego towarzysza.

- Wybacz, gdzie moje maniery? Komisarz Piotr Brzecki – Jacek Tokarski. To właśnie o nim ci niedawno pisałem.

- Miło mi poznać. Słyszałem o pana niekonwencjonalnych metodach. I współpracy z policją na Pomorzu. To prawie moje rodzinne strony, urodziłem się w Grudziądzu – stwierdził, uśmiechając nieszczerze, na co Tokarski odpowiedział dwuznacznym mrugnięciem oka.

- Pan też zatem tutaj na gościnnych występach? Muszę przyznać, Waldku, że się nieźle ustawiłeś – zażartował jasnowidz, jednak obaj rozmówcy nie podzielili jego nastroju. Po chwili niezręcznego milczenia, burmistrz zdecydował się rozładować napiętą atmosferę, zapraszając gości do swego gabinetu na wstępną naradę.

 

            - Piotrek zna już wszystkie szczegóły, a tobie opisałem część z nich w korespondencji. Kilka dni temu dwójka nastolatków – Anna i Maciek – wyszła ze szkoły. Piątek, ostatni dzień przed feriami. Wiadomo – młodzi lubią się wyszaleć, a okazji do tego ciągle pełno. Niedaleko stąd, w Goleniowie, była tego dnia dyskoteka. Kiedy nazajutrz matka chłopaka zadzwoniła na policję, myśleliśmy że pewnie się upił i teraz boi wrócić do domu, został u znajomych… W niedzielę wieczorem – kolejny telefon. Dalej nic, co gorsza – nikt ich nie widział na tej dyskotece. Wysłaliśmy dwa patrole i samochód, poszliśmy z psem pod szkołę. Wilczur nie chwycił jednak tropu…za dużo świeżego śniegu. Dopiero w poniedziałek po południu babcia jednego z ich kolegów zadzwoniła z Jaworznika po tym, jak rozwiesiliśmy wszędzie ich portrety. Widziała, jak w tamtą noc dzieciaki wałęsały się po okolicy, blisko przecinki prowadzącej w dół, do rzeki…

- Rzeki? Niedobrze… - mruknął skupiony Tokarski, unosząc wzrok znad szklanki herbaty - Macie jakieś ich zdjęcia? Albo coś, co do nich należało?

- Matka Tomka powinna tu być za jakieś pół godziny – odparł włączający się do rozmowy Brzecki, do tego momentu nieobecnym wzrokiem gapiący się na śnieg okrywający parapet za oknem. Jacek zmarszczył brwi i wpatrując w zbiór trofeów myśliwskich na ścianie za plecami burmistrza, zapytał głośno:

- Mówisz o jego matce. A co z rodzicami tej dziewczyny?

- Rozmawiasz właśnie z jednym z nich – odparł ponurym głosem Waldek, drżącymi palcami wkładając w usta papierosa.

           

            Resztę wieczoru spędzili na przygotowywaniu operacji, mającej na celu zbadanie wszystkich możliwych tropów prowadzących do znalezienia nastolatków. Tokarski nie potrzebował wcale swych paranormalnych zdolności, aby wyczuć zarówno niechęć ze strony Brzeckiego – jak i wielkie zaniepokojenie Waldka, u którego pod maską zaradnego polityka ukrywał się niepokój rodzica jedynaczki. Odwiedzająca ich zapłakana matka chłopaka nie była zbyt pomocną – owszem, dostarczyła sweter i podkoszulkę, jednak wyprane tuż po jego zaginięciu. Rozmawiała przez chwilę na osobności z gospodarzem domu, wprawiając go w spore zdenerwowanie. Zamykając drzwi za kobieciną, wciąż kręcił głową z niedowierzaniem. Wyjaśnił po chwili swym kompanom, że ich gość wierzył w nadprzyrodzoną ingerencję topielca, wciągającego dwójkę zaginionych w wodne odmęty…

- Bo to, wiecie, był 2 lutego. Matki Boskiej Gromnicznej. A dawniej też ponoć jakieś inne, pogańskie święto. Naprawdę, panowie, niektórzy ludzie stąd dalej wierzą w takie zabobony…

 

Kiedy tuż przed północą wyraźnie znużony policjant wstał od stołu i pożegnał się ze współpracownikami, Stachowiak poczęstował jeszcze Tokarskiego odrobiną brandy i zaproponował papierosa.

- Nie wiedziałem, że palisz. Kiedy zacząłeś?

- To ten ciągły stres. Jak nie polityka, to utarczki z dziennikarzami i miejscowymi watażkami, którzy obejrzeli za dużo filmów o mafii. Nawet na takiej prowincji trafiają się debile.

- Jak ten Brzecki? Czy znasz go równie dobrze, jak mnie? – spytał podchwytliwie Jacek, przypatrując uważnie reakcji Waldka. Ten zapewnił go spokojnym tonem o profesjonalizmie swojego współpracownika, dodając:

- Wypytałem o niego przełożonych. Same dobre opinie. Ponadto, w Grudziądzu zajmował się sprawami dużo większej rangi.

            Gość burmistrza duszkiem wypił zawartość kieliszka, nie przestał jednak spoglądać na wyraźnie podenerwowanego towarzysza.

- Tylko tyle…czy może coś jeszcze?

- Jacku, ufam ci, jak nikomu innemu. Słuchaj, tu chodzi o moje dziecko! Nigdy w życiu nie bałem się tak bardzo, jak teraz. W każdej chwili myślę, co się z nią stało, gdzie może być… Nie mogę spać, co godzinę budzą mnie koszmary.

- A Maria? Jak ona to przyjęła ?

- O nią boję się nawet bardziej – uzupełnił zawartość kieliszków i wstał od stołu, podchodząc do okna. – Od początku tygodnia prosiła Ankę, żeby nigdzie się nie włóczyła po lekcjach, wracała od razu do domu... Opowiadała mi ciągle, że słyszała od ludzi wiele niepokojących plotek o Tomku. Rozmawiała też z ich nauczycielami. Ale wszyscy ją uspokajali, że to nic takiego, pierwsza miłość, każdy to przechodził i tym podobne… - odwrócił się w stronę skupionego Tokarskiego, ocierając łzy z kącików oczu. Nachylił się nad stołem i dotknął jego ramienia, szepcząc:

- Maria chciała z tobą porozmawiać, kiedy będziesz gotowy. Mam nadzieję, że nie odmówisz i jej prośbie. To może być nawet ważniejsze…

- Oczywiście, Waldku, zrobię to. Dziękuję za poczęstunek, ale chyba pójdę już spać, jeśli pozwolisz. Jutro czeka nas wszystkich cholernie ciężki dzień…

            Na twarzy Stachowiaka pojawił się teraz cień uśmiechu – pierwsze tego rodzaju zachowanie od momentu, gdy powitał starego druha. Łagodny ton głosu jasnowidza od razu przypomniał gospodarzowi najlepsze chwile z ich przeszłości, gdy – wbrew przeciwnościom losu – starali się „zmieniać świat na lepsze”. Pomyślał nawet, że być może Tokarski nigdy nie porzucił tej idei, realizując ją na własny, nieszablonowy sposób? Nie przestając się uśmiechać, poklepał gościa po ramieniu i życzył dobrej nocy. W jego sercu pojawiła się kropla nadziei…

 

            Po zaledwie trzech godzinach snu, pragnąc wykorzystać energię związaną z pełnią Księżyca (powodującą u niego specyficzny niepokój), Jacek włączył całą przywiezioną aparaturę. Zaspana gospodyni, obudzona przez dziwne brzęczenie i głośne stukanie, pojawiła się na progu jego pokoju krótko po trzeciej nad ranem. Widząc jednak zaangażowanie Tokarskiego w obsługę urządzenia, którego zastosowania nie pojmowała, z lękiem w sercu wróciła do siebie, zamykając drzwi na klucz.

 

            Punkt dziewiąta rano, zgodnie z wcześniejszym ustaleniem, w kuchni tymczasowej stancji jasnowidza zjawił się Brzecki i jego młodszy asystent, sierżant Bielik. Poczęstowani uśmiechem gospodyni i mocną kawą z odrobiną świeżego mleka, na próżno jednak oczekiwali na przyjście Tokarskiego. Przekazali więc zdziwionej Zofii próbki materiałów, dostarczone przez rodziców zaginionego i pożegnali się, obiecując wrócić po południu.

            Do tego czasu, zaspany i podirytowany wdzierającym przez szpary w oknach chłodem, stary znajomy burmistrza zajął miejsce na krześle i podłączył elektrody do swej głowy. Sprzęt, jakim operował, we wszystkich krajach Europy Zachodniej był już od dawna uznany za przestarzały. Tokarski odkrył jednak, że tylko za pośrednictwem takiego właśnie, zmodyfikowanego aparatu, może przedstawić bardziej namacalny schemat miotających nim „wizji”. Problem polegał na tym, że powstałe w efekcie wydruki – rodzaj mapy umysłu medium – potrafił odszyfrować tylko on sam, w dodatku używając określeń przypominających naukowcom bełkot szaleńca.

Wyjątkowo upartego i skutecznego szaleńca.

            Dał Brzeckiemu znak ręką, że jest gotowy i poprosił o wręczenie przedmiotu należącego do zaginionego. Chwytając brudną koszulę Maćka, zamknął oczy i  pozwolił zalać falą szybkich, jaskrawych obrazów, wypełniających całkowicie jego czaszkę.

  - Wyczuwam tu związek z jakąś substancją. Z płynem organicznym. Nie jestem pewien – jedno z nich, czy oboje, mieli z tym kontakt.

- O jaką konkretnie substancję chodzi? – zapytał obserwujący go uważnie Brzecki.

Skupiony jasnowidz drżał lekko, a maszyna rejestrowała kolejne impulsy pracy jego mózgu. Operowała równie głośno jak zwykle, kreśląc pionowe i poziome linie, w których wszyscy zebrani mieli nadzieję ujrzeć wskazówki pomocne w odnalezieniu zaginionego duetu.

- Może to tylko pot. Może sperma lub krew. Wszystkie są ciepłe i związane z ludzkim ciałem. Przynależne dla życia i wysiłku włożonego w ich przepływ w organizmie…

- Mniej filozofii, więcej konkretów, człowieku! Zmarnowaliśmy już dość czasu. Czy oni żyją? – dociekał policjant, jednak indagowany gość nie miał wcale zamiaru udzielić mu jednoznacznej odpowiedzi. Nienawidził, gdy przerywano mu trans – zwłaszcza tak szorstkim i bezczelnym tonem.

Na sekundę przed ocknięciem, szepnął jedynie ponurym głosem:

- Krew. I lód. Krwawy lód. Obmyci zimnem, oboje. Musimy szukać na dole…niżej, jeszcze niżej!

 

            Pół godziny później, cała trójka siedziała już w salonie gościnnym burmistrza, jedząc przygotowane przez Zofię kanapki i rozkładając zebrany do tej pory materiał dowodowy. Jasnowidz słyszał wprawdzie głos burmistrza i co chwila przytakiwał, jednakże mętnym wzrokiem wpatrywał w przeszklony blat stolika. Starał się ignorować siedzącego obok Brzeckiego, wciąż nie będąc pewnym, jak ma go traktować. Przyjaciel czy wróg?

 

 Policjant najwyraźniej wyczuł emocje jasnowidza, gdyż zapytał bez ogródek:

- Gdyby nie chodziło o kasę, chciałoby ci się tutaj tłuc i ich szukać?

- Nie rozumiem twojego pytania. Wierz mi lub nie – robię to dla tych dzieciaków. I dla Waldka. Do tej pory pomogłem w zlokalizowaniu ponad 600 ciał. Samych trupów. W każdym z tych momentów, przy kolejnym śledztwie miałem nadzieję, że odnajdę wreszcie żywą osobę. I wiesz co? W tym przypadku wyczuwam coś innego niż do tej pory. Bardziej wyrazisty puls...

 

            Moment grobowej ciszy, po którym padło następne pytanie drążącego temat Brzeckiego:

- Z tych wszystkich ludzi… kogo najbardziej chciałbyś ocalić? Odnaleźć żywego?

Tokarski wytarł tłuste palce w chusteczkę i sięgnął do kieszeni bluzy po papierosa.  Chwilę przed udzieleniem odpowiedzi przygryzł górną wargę, jakby wahając, czy może być szczerym wobec rozmówcy. Pomyślał jednak, że ten zapewne słyszał już to i owo od Waldka,  postawił więc na bolesną szczerość.

- Moją żonę. Wracała z pracy, gdy rozpętała się burza śnieżna – opowiadał beznamiętnym głosem, wpatrując się w ziemię – Jej samochód wpadł w poślizg i wyłamał barierkę zabezpieczenia mostu. Początkowo znaleziono tylko pusty wóz - jej ciało porwała woda. Cały czas żyłem nadzieją, że udało jej się wyskoczyć. To trwało cztery dni i noce. Nie spałem, niemal wariowałem w tej matni. Godzinę po pogrzebie zemdlałem i trafiłem na OIOM. Ponoć przez kilka minut byłem w stanie śmierci klinicznej…Ale nie, nie spotkałem jej po tamtej stronie – zakończył, uprzedzając możliwe ironiczne pytanie ze strony Brzeckiego.

Na policzku Tokarskiego pojawiła się teraz łza. Policjant był jednak niewzruszonym i jakby ignorując te emocje, zadał szeptem trzecie pytanie:

- Oboje żyją? Jedno z nich?

- Nie mogę ci jednoznacznie odpowiedzieć. Tak i nie, czarne i białe, woda i ogień. Nic nie jest klarowne w tym momencie…

            Przerwał, zauważając wchodzącego do pomieszczenia burmistrza, ciężko dyszącego i rozcierającego zmarznięte dłonie. Przywitał się ze współpracownikami i wyjął z kieszeni małą kartkę, wręczając ją policjantowi.

- Wracam z posterunku. Jeden z twoich ludzi – ten mały, rudy – przesłuchiwał dziś staruszkę. Podobno jest lekko szurnięta... ale znalazła to na śniegu, niedaleko swego domu. Wygląda na rysunek Tomka. Jasna cholera, oni naprawdę poszli nad tę jebaną rzekę! – schował twarz w dłonie i przez chwilę zastygł w takiej pozycji, siadając na krześle. Gdy w końcu nieco oprzytomniał, spojrzał na Tokarskiego i podetknął mu kartkę niemalże pod sam nos, niczym doświadczonemu psu gończemu.

- Zbadaj to, dobrze? Proszę cię. Za pół godziny robi się ciemno, więc nie ma sensu zaczynać teraz akcji poszukiwawczej. Wyruszamy o świcie.

- Dzwoniłeś do Myszkowa? Przyślą tu kogoś? – zapytał Brzecki, jednak Stachowiak zaprzeczył ruchem głowy, wstając gwałtownie od stołu i nachylając się w stronę policjanta.

- Załatwimy to sami. Nie potrzebuję nikogo innego. Żadnych ćwoków od roboty papierkowej. Obu wam ufam. Im – ani trochę. Rozumiecie?

            O ile ponury komisarz dość niechętnie przytaknął słowom gospodarza, w sercu Jacka pojawiło się nagle pełne zrozumienie dla tej decyzji. Pobudek czysto osobistych, ale i tych bardziej materialnych. Sam nie darzył gliniarzy przesadnym uwielbieniem – zbyt często starali się bowiem przywłaszczyć jego zasługi. A Brzecki stał się w tym momencie jego głównym wrogiem w rywalizacji o największy sukces w całej karierze...

Rozstali się w milczeniu, uzgadniając miejsce i godzinę porannego wymarszu.

 

 

            Tej nocy, Jacek Tokarski śnił o emanującym dziwnym światłem ekranie telewizyjnym i spływającej po jego powierzchni szkarłatnej cieczy. Monitor przemienił się nagle w taflę lodu, pokrywającą się z każdą sekundą kolejnymi płatkami śniegu. Odbijały się w nim wizje drzew i nadrzecznego wału ziemnego – a widokom towarzyszył szum przepływającej wody. Wszystko się przemieszczało… Nie! Zrozumiał, że dostrzega obrazy w oczach ofiar, niesionych przez lodowaty prąd w dół rzeki…

Przez cały czas trwania koszmaru odczuwał w skroniach wyraźny puls, wciąż obecny w ciele jednego z zaginionych. Niczym światło latarni morskiej pośród najsilniejszej burzy, niczym potężny magnes…

Obudził się cały zlany potem i  przez dłuższą chwilę dochodził do świadomości, wpatrując w jaskrawą tarczę Księżyca. Chwycił za leżące obok łóżka kartkę i ołówek, walcząc o zapisanie resztek umykających myśli.

Kiedy skończył notować, odkaszlnął i zamknął okno. Nabrał teraz pewności – kolejny dzień będzie dla niego przełomowym. W każdym aspekcie istnienia i dotychczasowej udręki, jakich doświadczył.

 

Gdy o świcie zameldowali się na progu domu burmistrza, żaden z mężczyzn nie był w stanie uwierzyć w podłość fatum, jakie zdawało się drwić z ich planów. Wszystko dookoła pokryte bowiem było grubą warstwą śniegu. Tak przynajmniej domniemali, z trudem dostrzegając cokolwiek wśród białej zawieruchy. Śnieżyca zmusiła ich początkowo do zatrzaśnięcia drzwi i wycofania w głąb domu, jednak determinacja ojca zaginionej wzięła górę. Nakazał towarzyszom wyprawy zaczekanie na parterze, a sam wkroczył do zagraconej piwnicy, wyciągając stamtąd po kilku minutach parę latarek i małe saperki.

- Panowie, nie mamy czasu do stracenia. To sprawdzony sprzęt, przebije się nawet przez ten śnieg. Droga do rzeki jest nieco stroma, ale powinniśmy dać radę. Najważniejsze to dokopać się do samochodu...

- Waldku, poczekajmy jeszcze. Trzy godziny temu wszędzie wokół było pusto. Przez ten czas, nie mogło aż tyle napadać... To jakiś koszmar! Musimy poczekać na pług, a nie brnąć w tę zamieć! – podniesionym głosem starał się go przekonać Brzecki, lecz na próżno. Głuchy na jego prośby burmistrz położył przed nim i Tokarskim niezbędny sprzęt i sprawdzając poziom baterii w latarce i telefonie, wymruczał cicho:

- Nie masz dzieci, to nie zrozumiesz…

 

            Po chwili, Jacek przeprosił obu kompanów i wbiegł na piętro, aby wyłączyć niepotrzebną już teraz maszynę oraz zabrać dokumenty – i dodatkową podkoszulkę. Nerwowo rozglądał się też w poszukiwaniu ukrytego pod stertą rzeczy portfela. Jednak uwagę medium przykuło ostatecznie coś zgoła innego.

            Mała beżowa koperta, położona na wygniecionej pościeli. Mógł przysiąc, że nie widział jej w pomieszczeniu tego poranka. Co oznaczało w zasadzie tylko jedno…

- Przepraszam, że to położyłam, jak pana nie było w pokoju. Ale to list od pani Marii. Przyszła tu dziś rano, tuż przed świtem. Cała zapłakana, biedactwo… Kazała to przekazać – wyszeptała smutnym tonem gospodyni i zanim Tokarski zdążył cokolwiek wydukać, odwróciła się na pięcie i wyszła.

            W pierwszym odruchu, coraz bardziej zdenerwowany mężczyzna chciał po prostu schować korespondencję do kieszeni i pozostawić jej lekturę na później. Jednak instynkt podpowiedział mu coś innego. Szybkim ruchem rozerwał więc brzeg koperty i zaczął czytać:

            „Witaj Jacku. Chciałam z Tobą pomówić na osobności, ale nie jestem w stanie. To wszystko boli zbyt mocno…”

            Nawet nie wiesz jak bardzo, Mario – pomyślał, wodząc nerwowo wzrokiem po kolejnych słowach. Gdy dotarł niemal do końca strony zauważył, że w środku koperty znajduje się jeszcze jedna kartka – a wiadomość od żony burmistrza ma ciąg dalszy na odwrocie…

            „Nie mamy już niczego więcej do ukrycia, żadnych sekretów. Gdy tylko dowiedział się o tym, że Ania nie wróciła na noc do domu, poszedł na strych. Tłumaczył, że musi znaleźć jakiś list od ministra, z kodem aktywacji specjalnej jednostki poszukiwawczej. Akurat zasnęłam – ale obudziło mnie walenie do drzwi i jego podniesiony głos. Gdy otworzyłam, już go nie było. Na progu zostawił całą naszą korespondencję...

Boję się. Jak nigdy w życiu. Że stracę i Anię, i jego. Zawsze nienawidziłam samotności, a teraz…

Jest jeszcze coś. W kopercie znajdziesz drugą kartkę. To list od Waldka, wysłany do człowieka z twojej miejscowości. Przeczytałam tylko kilka zdań – i stanęło mi serce. Nie mogę w to uwierzyć, ale jeśli to prawda...

Uwierz mi, proszę. O niczym nie wiedziałam! A teraz, nie potrafię już dłużej żyć, znając tę prawdę. Nie chcę też więcej mieszkać z nim pod jednym dachem…

Nie ufaj nikomu.

 W szufladzie zostawiłam ci mały prezent. Modlę się jednak o to, abyś nie musiał go użyć.

Przepraszam za wszystko, co się stało. I uważaj na siebie.

Może jeszcze zdążymy porozmawiać, zanim wyjedziesz.

Niech Bóg ma cię w swojej opiece.

Maria”

Wzruszony i przerażony zarazem Tokarski wolno odłożył wiadomość od żony Waldka i prędko zerknął na drugą kartkę.

Znacznie starszą, pożółkłą na brzegach – ale z treścią nadal doskonale czytelną.

Wiedząc, że lada chwila do drzwi pokoju może zapukać ponaglający go Brzecki, szybko powiódł wzrokiem po serii nakreślonych na papierze wskazówek, uporządkowanych w punktach – i wyjątkowo rzeczowych. Wytyczonych z zimną, matematyczną precyzją…

Włosy stanęły dęba na jego karku w sekundzie, w której zdał sobie sprawę, że rozpoznaje nie tylko charakter pisma autora ale, co gorsza, kojarzy wymienione w korespondencji imię ofiary…i zaplanowany schemat zbrodni.

- Chryste Panie – wyszeptał, upuszczając na ziemię nie tylko list, ale i trzymaną pod pachą latarkę. Rozlegający się po całym domu łomot był jednak niczym w porównaniu z przeogromnym żalem – i targającym jego sercem lękiem.

Sekundę później słyszał już kroki na schodach, w pośpiechu chowając oba papiery w kieszeni kurtki i ocierając łzy. Zanim rozległo się pukanie, pomyślał jeszcze, że może jednak nie był aż tak znakomitym jasnowidzem, jak mu się przez lata zdawało?

A może to sam Wszechmogący poddawał go tak niegodziwej próbie?

- Jacku? Jesteś gotowy? Chodź prędko na dół. Przestało padać. Brzecki zaraz odpala samochód i jedziemy…

- Nad rzekę... – dopowiedział szeptem, myśląc równocześnie: Niech i tak będzie. Niech się dzieje, co nam jest pisane.

Gdy otworzył drzwi i spojrzał na człowieka, którego jeszcze kilkanaście minut wcześniej uznawał za swego godnego zaufania sojusznika – jego wzrok musiał najwyraźniej obrazować wewnętrzne cierpienie. Zaskoczony Waldek odwrócił bowiem głowę i gestem ręki ponaglił do zejścia na dół, mrucząc:

- Jedźmy, człowieku, prędko! Każda chwila się teraz liczy!

Wprawdzie Tokarski miał w tym momencie ochotę na wbicie ostrego noża prosto w serce burmistrza…lecz tylko zacisnął zęby i rozluźnił pięść, podążając w milczeniu w ślad za nim.

 

Dotarcie do skrzyżowania dróg na skraju lasu, prowadzących w stronę rzeki, zajęło im niecałe czterdzieści minut. Śnieżna zawierucha ustała, jednak ogrom białego puchu na mało uczęszczanej trasie skutecznie opóźniał jazdę. Do tego jeszcze, po drodze omal nie zderzyli się z wyskakującą tuż przed maskę pojazdu sarną… Gwałtowne szarpnięcie hamującego wozu zarzuciło ciałem Tokarskiego, instynktownie chroniącego dłonią tkwiący w kieszeni podarunek od Marii. W tej chwili, dziękował opatrzności, że pozostali mężczyźni nie dostrzegli jego nerwowego gestu...

Gdy wysiedli z samochodu, Waldek szybko sprawdził, czy mają cały potrzebny sprzęt, wyciągnął ze swojego plecaka trzy krótkofalówki i rozdając im, zakomenderował:

- Komisarz już o tym wie, także to wprowadzenie jest głównie dla ciebie, Jacku. Od teraz będziemy komunikować się przez te radia. Nie ufam do końca telefonom komórkowym. Poza tym, na takim odludziu nawet i przy dobrej pogodzie zasięg jest do dupy. A stacja tych cacek jest w domu Bielika, o tam – wskazał palcem na dość typowy, murowany dom z kilkoma antenami na balkonie i dachu.

– I tam wracamy po zakończeniu akcji. W razie jakichkolwiek problemów i znalezienia dzieciaków – wywołuj któregokolwiek z nas. Gdybyśmy nie odpowiadali – wciskaj ten czerwony guzik. Wtedy połączysz się bezpośrednio z Bielikiem w centrali. Wszystko jasne?

Tokarski wziął do ręki czarną krótkofalówkę i w milczeniu przytaknął. Większym zainteresowaniem obdarzał teraz policjanta, zacierającego dłonie i sprawdzającego zawartość plecaka. Miał wciąż w pamięci ostrzeżenie Marii, doskonale korespondujące z jego własnymi uczuciami.

Ostatnie spojrzenie na ich obu – i sprawdzenie zarówno sprzętu, jak i zaopatrzenia. Według prognozy, śnieżyca mogła bowiem uderzyć ponownie w każdej chwili. Nie mieli zbyt wiele czasu - który zresztą od początku był ich głównym przeciwnikiem.

- Powodzenia – mruknął w stronę kroczącego szybko w drugą stronę funkcjonariusza i spojrzał na rozjaśnione śniegiem drzewa. Ponieważ nie był tutejszym i nie znał okolicy, burmistrz poradził mu trzymanie się najbardziej znanej ścieżki, wiodącej do feralnej rzeki…

 

Po kilku minutach przedzierania przez gęste krzaki i brnięcia w zaspach, Tokarski trafił wreszcie na rozwidlenie dróg. W oddali widział jeszcze sylwetkę Stachowiaka, decydującego na marsz w stronę tartaku. Polityk znał dobrze jego właściciela, który to dodatkowo był mu winnym sporą przysługę – dług, który mógł spłacić właśnie teraz, pomagając im w poszukiwaniach.

Waldek wywołał przez radio Brzeckiego. Ten był już niemal przy zamarzniętym strumieniu, prowadzącym z wysokości szkoły w dół, wprost do rzeki. Wybrał najmniej uczęszczaną i zarazem najtrudniejszą trasę – liczył jednak na swoją krzepę i doświadczenie w wspinaczkach po jurajskich ostańcach.

- Co tam, panowie? Jesteście już przy rzece?

- Widzę składowisko drewna przy przecince do Masłońskich. Cholera, to była przecinka, dawno temu. Bardzo zarosła. Jak będziesz miał chwilę, może przedzwonisz do leśniczego?

- Dobra, później. Mamy teraz ważniejsze rzeczy do ogarnięcia. Poza tym, znowu pada... Mam nadzieję, że zdążymy. Jacku? Słyszysz mnie?

 

Wywołany przez krótkofalówkę jasnowidz wolno zbierał się teraz z ziemi, rozcierając obolałe kolano. Przeliczył swe siły i próbując skrócić drogę do celu, wpadł w gąszcz, z którego potrafił wydostać się jedynie poprzez naginanie i łamanie grubych, sosnowych gałęzi. Największa z nich stawiła opór i katapultowała, uderzając z pełnym impetem w jego nogę. Ostatecznie jednak znalazł się w punkcie, przed którym roztaczał się widok na dużo rzadziej obsadzone drzewa – i dalszą  ścieżkę, prowadzącą wprost w dół.

- Jacku! Halo! Odezwij się!

- Jestem, jestem. Wszystko w porządku.

- Co tam, zabłądziłeś? Patrzysz na mapę? – ironizował Brzecki, a w tle jego komunikatu Tokarski z łatwością mógł usłyszeć przepływającą rzekę… Ubiegł mnie, pomyślał z wściekłością. Wyprzedził. Nie ma daru – ale zna ten teren lepiej

Medium starał teraz uciszyć burzę swych myśli i brnął w gęstym śniegu, kierując w stronę wyznaczoną przez drogowskazy. Rozgorączkowanym wzrokiem starał się wypatrzyć jakąś przebitkę między drzewami, jasne niebo bez śladu gałęzi, czy choćby dym z komina nadrzecznego budynku.

         Wtem, usłyszał delikatny szept, który jednak niemal ogłuszył go swoją czystością. I świadomością tego, kto jest autorką słów:

- Jacku, poczekaj. Muszę ci coś jeszcze powiedzieć…

Pomimo gęstniejącego śniegu, bez trudu rozpoznał jednak oblicze Marii, wyjątkowo bladej i szczelnie opatulonej w gruby sweter oraz szalik. Na ten widok uśmiechnął się z niedowierzaniem i wyciągnął ramiona w akcie powitania, jednak kobieta zatrzymała się o kilka metrów przed nim, wciąż przenikliwie szepcząc:

- Jestem już spokojna. Ufam, że uda ci się ich znaleźć. Dziękuję… I przepraszam. – zamknęła teraz oczy i odwróciła, nakazując zdumionemu Jackowi gestem dłoni aby za nią podążał. Przez chwilę kroczyli w stronę rzeki, walcząc z oblepiającym twarz śniegiem – i cisnącymi na usta bolesnymi pytaniami. Jasnowidz w końcu nie wytrzymał i krzyknął:

- Czyli on wiedział o nas, tak? I dlatego…zabił…Nie, to niemożliwe!

- Uwierz mi, proszę... O niczym nie wiedziałam. A teraz, nie chcę już żyć z tą świadomością. On się zmienił. Jacku, to nie jest ten sam człowiek, którego pamiętasz! Uważaj na siebie.

- Zrobię to, ale tylko przez wzgląd na nas...Na ciebie – wyszeptał klęczący teraz w śniegu Tokarski, pełnym obłędu wzrokiem wpatrując w zmierzającą w stronę wioski sylwetkę. – Odnajdę twoje dziecko. Rozumiesz?

Nie odpowiedziała,  niemal całkowicie już znikając w śnieżnej zamieci, przejmującej władanie nad leśną przecinką. Doszczętnie załamany mężczyzna chciał za nią pobiec, wykrzyczeć wypełniające jego serce uczucia, przytulić…lecz szybko uświadomił sobie beznadziejność tego gestu.

Z zamyślenia wyrwał go dramatyczny krzyk Brzeckiego, znajdującego się najwyraźniej jakieś 50 metrów dalej, obok stromego wału prowadzącego do koryta rzeki.

Tokarski podążył jego śladem, niczym głodny drapieżnik wyczuwający zapach krwi ofiary. Praktycznie zapominał już o pozostawionej na polanie żonie Stachowiaka…choć nadal nie był w stanie pojąć, jak tam trafiła? Czyżby podsłuchała ich rozmowy? Może sam Waldek nie wytrzymał napięcia i powiadomił ją o szczegółach akcji?

- Tutaj, szybko! Widziałeś gdzieś burmistrza?

- Nie. Nie od momentu, kiedy się rozłączyliśmy. O co chodzi? Znalazłeś coś?

- Bielik odebrał właśnie telefon od Zofii. Zajrzała do pokoju Marii... i znalazła ją z podciętymi żyłami. Ona nie żyje, rozumiesz? Zabiła się! Ja pierdolę!

- Jak…jak dawno temu? – wyszeptał z niedowierzaniem Tokarski, na co funkcjonariusz prawa zareagował pełnym nienawiści spojrzeniem, ściszając trzymane w kieszeni radio.

- Co? Dwie godziny temu. Próbowali ją reanimować w karetce, zrobili transfuzję… Kurwa mać, co tu się dzieje?

- To niemożliwe! – stwierdził zdecydowanym tonem, podzielając niedowierzanie Brzeckiego.  – Rozmawiałem z nią pięć minut temu. Była tam, na tej polanie – wskazał palcem na ledwie widoczną wśród świerków przesiekę, ale gdy odwrócił wzrok w stronę podirytowanego komisarza, ujrzał już wycelowany prosto w twarz pistolet.

- Zwariowałeś? Odłóż to. Przecież...

- Trzymaj ręce nad głową, albo dostaniesz kulkę. Rozumiesz? Od razu wyczułem, że jesteś lewy. Chcesz wychujać i Waldka i mnie przy okazji. Tylko kasa się dla ciebie liczy, prawda?

- Naprawdę myślisz, że zmyślam? Że próbuję cię okłamać? - pytał zdenerwowany Tokarski, przypominając sobie o ukrytej w kieszeni broni. Wiedział jednak doskonale, że nie zdąży nawet kiwnąć palcem. Miał do czynienia z pewnym siebie zawodowcem...

- Nie wiem, ile ci obiecał, ale dla mnie to sprawa osobista. Mieszkam tutaj dłużej od niego, znam wszystkich w tym miasteczku. I nie pozwolę, żeby jakiś przybłęda miał mnie teraz ograbić ze znaleźnego. Nie jesteś detektywem ani policjantem... Tak naprawdę, bez nas, byłbyś nikim! Nikim!

Byłem tak blisko celu – pomyślał, wbrew powadze sytuacji próbując uspokoić teraz swój oddech.  W przygłośnionej do maksimum krótkofalówce usłyszeli dramatyczny ton Bielika, błagającego policjanta o  natychmiastowy kontakt. Brzecki, wciąż obserwując uważnie zachowanie medium, nacisnął czerwony guzik i krzyknął:

-  Jestem. Zgłaszam się. Dawaj, co tam masz.

- Jest coraz gorzej. Ludzie ze szpitala już zadzwonili do burmistrza. Próbowałem się z nim skontaktować i dowiedzieć, jak to wszystko przyjął i co chce dalej zrobić... Ale najpierw nie odpowiadał, a potem słyszałem tylko jakiś wrzask i jego przeklinanie. Masz jakieś pomysły?

- Próbuj dalej, a jak ci się uda, daj mi znać. Jeśli dotarł już do rzeki, to spróbuję go tam poszukać. Będę w kontakcie...

Miał właśnie zamiar rozłączyć się i wrzucić odbiornik do kieszeni, gdy kolejne uderzenie silnego wiatru zdmuchnęło prosto w jego twarz znaczną ilość śniegu; na tyle dużą, że oślepiła go na kilka sekund. Czas, który wystarczył zdesperowanemu Jackowi do podjęcia radykalnej decyzji: rzucił się na rozkojarzonego przeciwnika, z całych sił uderzając kolanem w jego nos – i zaczął chaotycznie uciekać, co chwila klucząc i schylając, starając w ten sposób utrudnić Brzeckiemu ewentualny strzał.  

Biegł na oślep, cały czas do przodu, bez oglądania. Po kilkudziesięciu metrach nie był już w stanie w ogóle rozróżnić, czy ucieka na wschód czy zachód. I tym bardziej stwierdzić, czy uzbrojony stróż prawa nadal znajduje się za jego plecami.

Przestał na to wszystko zważać w chwili, gdy ponownie ujrzał Marię. Znajdowała się przy ledwie widocznym pod śniegiem drogowskazie, wyciągniętą dłonią wskazując ścieżkę wiodącą do przystani. Gdy tylko dostrzegł sylwetkę dawnej ukochanej, z niedowierzaniem w głosie wycharczał:

- Przecież...ty...nie żyjesz! On mi powiedział! Mario!

Blada postać na rozdrożu milczała – a gdy zbliżył się do niej na odległość raptem kilku metrów, mocny podmuch wiatru sprawił, że jej oblicze rozmyło się niczym pył. Ten widok sprawił, że na moment przystanął, aby złapać oddech.  Nie dowierzał już swoim oczom, posądzając je o prowadzenie wprost w ramiona śmierci...

 Zanim jeszcze zdążył choćby wypowiedzieć jej imię, poczuł piekący ból w lewym ramieniu. Zobaczył na śniegu drobiny krwi, świadczące o tym, że został postrzelony. Jakby dla potwierdzenia tego, usłyszał nieco zniekształcony przez wiatr krzyk policjanta:

- Stój! Łapy do góry! Bo ubiję jak psa!

Jacek poczuł jednak, że w tym momencie nie musi się wcale odwoływać do wizji – a jedynie ogólnoludzkiego instynktu, nakazującego walkę o przetrwanie. Schylił najniżej jak mógł i zaczął biec w stronę ostatniej gęstwiny krzaków przed zejściem na małą, drewnianą przystań. Pomimo głośnego oddechu i narastającego bólu, usłyszał szczęk przeładowywanej broni – i odwrócił gwałtownie, starając się dostrzec, jak daleko za nim stoi policjant.

Przeliczył się jednak w ocenie sprawności fizycznej organizmu i stracił równowagę, potykając o ukryty w śnieżnej zaspie korzeń. Zachwiał się gwałtownie, próbując dramatycznie chwycić za gałąź drzewa. Okazało się to daremnym trudem - Tokarski spadł całym impetem ciała z dość wysokiej skarpy, rozpoczynającej się ostrym wcięciem tuż przy drodze nad rzekę. Przetoczył się kilka razy w białym puchu, mając przed oczyma karnawał czerwonych i czarnych plam. Usłyszał jeszcze huk wystrzału i stek przekleństw Brzeckiego, uświadamiającego sobie, że chybił celu. Zimno śniegu otrzeźwiło Tokarskiego jednak dość szybko – podobnie jak i perspektywa kolejnego, precyzyjniejszego strzału. Tym bardziej, gdy usłyszał adresowany do siebie krzyk rozwścieczonego prześladowcy:

- Myślisz że cię nie widzę w tej dziurze? Wstawaj! Bez sztuczek!

Kątem oka dostrzegł jednak, że broczący krwią z rozbitego nosa Brzecki był w sporej odległości od punktu, w którym teraz się znajdował. Nerwowym ruchem sięgnął do kieszeni i zacisnął palce na zabranym z domu pistolecie. Wiedział, że będzie miał tylko jedną szansę  i musi ją wykorzystać. Przestał oddychać i walcząc z bólem, nasłuchiwał skrzypienia kroków policjanta.

Kiedy ustały, raptem kilka metrów od miejsca w którym leżał, był już zdecydowany na ostateczny pojedynek. Zdyszany i spocony Brzecki otarł czoło i wycelował broń prosto w leżący w rozpadlinie kształt, warcząc:

- Słyszysz mnie, gnoju? Pokaż mi swoje ręce!

Jacek błyskawicznie odwrócił się na plecy i widząc niczym przez mgłę twarz adwersarza, strzelił w jego klatkę piersiową. Ciałem mężczyzny targnął spazm, potem kolejny – wraz z następną kulą, trafiającą tym razem w lewe ramię. Instynktownie wycelował w głowę medium, ale trzeci i decydujący strzał Jacka przeszył czaszkę policjanta na wylot.

Gdy tylko zamilkło echo wystrzałów, wygrzebujący się z lodowatego dołu Tokarski poczuł znaczenie słów „ogłuszająca cisza”. W jego głowie wciąż coś dudniło i wibrowało, jak gdyby wszystkie oddane wcześniej strzały odbijały się w niej rykoszetem. Nie spojrzał ani razu na martwe ciało Brzeckiego. Nadal – i wbrew wszystkiemu – interesował go tylko najważniejszy cel, niczym drogocenny skarb ukryty na dnie ciemnej jaskini. Ciężko oddychając, utykał w stronę wąskiej dróżki, prowadzącej do tartaku. Nie był już wcale pewien, czy uda mu się tam spotkać Waldka – czy może zrozpaczony ojciec znalazł już swoje dziecko?

Trzy, cztery kroki – i oto ujrzał nurt rzeki. Wodę, która w jakiś mistyczny sposób przyzwała go do tego miasteczka. Żywioł, który w tej chwili skrywał przypuszczalnie jedyne żywe istoty, które mógł kiedykolwiek odnaleźć.

Gdy tylko sensacje w jego głowie ustały, do uszu jasnowidza zaczął dobiegać coraz wyraźniejszy głos nawołującego przez radio Bielika, bezskutecznie próbującego skontaktować z przełożonym:

- Halo? Panie komisarzu! Jest pan tam? Co się dzieje?

Tokarski postanowił zaufać instynktowi i po naciśnięciu czerwonego przycisku, stwierdził beznamiętnie:

- Tu Jacek. Brzecki zgubił swoje radio. Nie wiem, gdzie jest...

- Jesteście już nad rzeką? Widzisz gdzieś burmistrza? On też nie odpowiada – dodał zaniepokojonym głosem, z trudem przebijającym się przez falę zakłóceń i trzasków – Powiedz mu, że nadciąga kolejny atak śnieżycy. Macie jakieś dwadzieścia minut na to, żeby się schować w tartaku, czy gdziekolwiek indziej. Słyszysz?

- Tak, słyszę. Zaraz go znajdę. Dzięki i bez odbioru.

Nie pozwolił już rozmówcy na odpowiedź i wyłączył radio, rozglądając się po linii brzegowej. Utykając, podszedł nieco bliżej w stronę gęsto porośniętego sosnami meandru rzeki, u podnóża urwiska dostrzegając klęczącą nad wodą sylwetkę Stachowiaka.

A więc dokonało się, pomyślał, ostrożnie zbliżając do nieruchomego burmistrza. Gdy znalazł się ledwie kilka metrów od niego, ciszę rozdarło dramatyczne nawoływanie Bielika, informującego ponownie o nadciągającej zamieci. Ojciec zaginionego wydawał się jednak być całkowicie niewzruszonym. Do momentu, w którym but Jacka nie złamał jednej z wyrzuconych na brzeg gałęzi, zdradzając jego obecność.

- Spóźniliśmy się – oznajmił drżącym głosem Waldek, zanurzając po chwili zakrwawione ręce w lodowatej wodzie. – Widziałem jej twarz, przez chwilę. Oboje byli tutaj – wskazał na pęknięta zaraz obok zakola rzeki powierzchnię lodu, pod którą Tokarski dostrzegł pokaźną kolekcję osadzonych na mieliźnie gałęzi i zgniłych liści.  

- Woda zabrała ich w dół. Musimy iść dalej. I to szybko, bo inaczej...śnieżyca... – stwierdził monotonnym głosem jasnowidz, choć w głębi duszy pragnął teraz wrzeszczeć i płakać na przemian. A nade wszystko – wyrwać język i wyłupić oczy swego dawnego przyjaciela, w akcie ostatecznej zemsty za zdradę. I wyrafinowane morderstwo.

- Idź sam. Ja już nie dam rady. Moje serce tego nie wytrzyma – wyszeptał, po czym wstał gwałtownie na nogi i spojrzał prosto w oczy Tokarskiego, nie kryjąc swego ogromnego zaskoczenia.

- Gdzie jest Brzecki? Był tu przecież wcześniej, przed nami. Widziałeś go? Słyszałem też jakieś strzały. A przecież mówiłem leśniczemu, żeby poczekał do wiosny z tymi polowaniami na dziki. Chyba że to nie był on... – dodał, wydając się być kompletnie oderwanym od teraźniejszego momentu. Jasnowidz postanowił jednak spróbować przekazać mu hiobowe wieści:

- Waldku, posłuchaj mnie uważnie. Twoja żona, Maria...nie żyje. Popełniła samobójstwo. Rozumiesz?

- Nie – odparł krótko i zdecydowanie burmistrz, podbiegając teraz do Jacka i z wściekłością uderzając pięścią w jego klatkę piersiową. – Nie! Mylisz się! Bielik mówił mi przez radio, że jest gdzieś tu, w lesie. Przyszła za naszym śladem. Mam tylko nadzieję, że zdąży się schować przed  śnieżycą.

- Człowieku, ona nie żyje. Weź się w garść – parsknął, z trudem kryjąc swoje obłędne poczucie triumfu. Za sprawą pojawienia się w miasteczku, dość nieoczekiwanie wyrównał ich rachunki względem życia i śmierci partnerek. Do tego jeszcze, miał decydujący atut – dar, pozwalający uratować jedyną córkę popadającego w obłęd polityka.

- Co ty? Dlaczego mówisz tak zimno? Nie wierzę. Pomóż mi! Chodźmy, naprzód! Oni tam toną, w tym lodzie! – kolejne słowa burmistrza były niczym krótkie serie z karabinu, wystrzeliwane w próżnię. Tokarski nie miał bowiem zamiaru iść gdziekolwiek, dopóki nie usłyszałby prawdy o swym największym koszmarze. Z najwyższym trudem powstrzymując się przed fizycznym atakiem na rozmówcę, wyciągnął z kieszeni obciążający Stachowiaka list i rzucił go przed jego stopy, pytając oskarżycielskim tonem:

- Waldku. Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego zabiłeś Irenę?

- Cooo? Jezu. Kto ci o tym... Nie, to nie ja! To był wypadek! Nie chciałem jej śmierci – poczucie winy mieszało się teraz w jego głosie z ogromnym smutkiem, jednak po chwili wstrzymał oddech i spojrzał z nienawiścią na milczącego jasnowidza, zaciskając lewą dłoń w pięść.

- Kim ty jesteś, do kurwy nędzy, żeby mnie o to pytać? Zdradziłeś mnie. Znalazłem wasze listy. Kochałem Marię, jak nikogo innego. Tylko ją i moją córkę. A ty mi ją zabrałeś! To przez ciebie nie żyje!

- Jesteśmy kwita. Nie zbliżaj się do mnie. Idę po Ankę, sam. Może choć ją ocalę. Może jeszcze żyje...

Chłodny – lecz boleśnie trzeźwy - cynizm słów Tokarskiego sprawił, że Waldek osunął się ponownie na kolana i wyładował swą frustrację na zbitce lodu i śniegu, okładając ją pięściami do momentu, w którym jego ręce nie pokryły się krwawymi plamami, dość wyraźnymi nawet na tle zaczerwienionej skóry.

Krwawy lód. Spełniło się! Muszę iść dalej, w dół rzeki. Prąd wody pewnie zabrał te ciała już daleko...Nie mam czasu do stracenia!

Jacek przestał już zwracać uwagę na bodźce świata zewnętrznego – kierowała nim tylko moc powracającej chwilę temu wizji. Jak wyścig z samym sobą, pomyślał. Nie szukał już uznania – ani też jakichkolwiek pieniędzy. Jedynie odnaleźć żywych, uratować nieszczęsne dzieciaki. Przełamać zły los.

Coraz bardziej spocony i zdyszany Tokarski nie przestawał biec, obojętny na słabnące nawoływania i błaganie ze strony zrozpaczonego burmistrza; ojca, proszącego go z całych sił o uratowanie jedynej córki i litość nad swoją duszą. Wpatrywał się już tylko obsesyjnie w taflę rzeki, starając się wychwycić jakiekolwiek ślady, anomalie, może nawet i części ubrań zaginionych.

Wreszcie, tuż za kolejnym zakolem nurtu Czarki, jasnowidz dostrzegł pod taflą ośnieżonego lodu dwa ledwie zarysowane kształty, zatrzymane w miejscu przez plątaninę gałęzi i zgromadzonych kamieni. Na ten widok, z gardła Tokarskiego wydobył się triumfalny ryk, brzmiący jak odgłos dzikiego zwierzęcia. Energicznym ruchem sięgnął do plecaka i wyciągnął z niego latarkę, strumieniem światła próbując wybadać teraz grubość lodu. Oblicza Ani i Marcina znajdowały się  zaledwie dwa centymetry pod jego warstwą. Mężczyzna przez chwilę zastanawiał się, czy nie spróbować jakoś dostać się pod powierzchnię i ich stamtąd wyciągnąć. Widok kilku potężnych kamieni ułożonych na brzegu rozwiał resztkę jego wątpliwości.

Zaledwie kilka mocnych uderzeń  i dopnie swego. Dotrze do celu wieloletnich zmagań z losem, bezowocnych poszukiwań.  Zdejmie ze swoich barków ciążącą od lat klątwę...

- Halo? Panie burmistrzu? Panie Tokarski! Słyszy mnie pan? Za pięć minut śnieżyca dotrze do rzeki. Lepiej znajdźcie jakieś schronienie i to szybko. Odbiór.

Wyłączając natrętne radio, Jacek spojrzał na niebo  i przypadkiem dostrzegł na przeciwległym brzegu dwie sylwetki, żywo dyskutujące i machające do niego rękami, jak gdyby w formie zwielokrotnienia przestrogi Bielika. Na ten widok, syknął z wściekłości i kontynuował rozbijanie lodu, starając się równocześnie celować w punkty odległe od ciał obu zaginionych.

         Pieprzeni leśnicy, pomyślał. Chcą mi ich odebrać. Zmienić przeznaczenie. Niedoczekanie!

Odwrócił się i przeładował broń, będąc już zdecydowanym na ostateczną konfrontację z obcymi. Nagle jednak poczuł na swojej kostce zimny dotyk, wyrywający go z gorączkowej matni. Sądząc, że to któraś z utkwionych pod lodem gałęzi wyłoniła się spod pękniętego lodu, odwrócił i z wściekłością spojrzał w dół...

W ułamku sekundy uświadomił sobie jednak, że łydkę obejmują teraz wydobyte z lodowej pułapki dłonie córki burmistrza, a oczy topielicy wpatrują się intensywnie w jego przerażone oblicze.

 

            Jej chłopak uśmiechał się do niego lekko, wprawiając jasnowidza w jeszcze większe osłupienie. A jednak żyją, po tylu godzinach… Blady Tomek chwycił go za grdykę i pociągnął ku sobie, w wodne odmęty. Kra pękła z trzaskiem, powodując zapadnięcie lodu i poruszenie zablokowanych gałęzi. Oniemiały z wrażenia Jacek szarpał się z nim przez chwilę, jednak dwie pary rąk i lodowata woda skutecznie ukróciły jego walkę o przeżycie.

Mimo tego uśmiechał się, tak jak i oni. W końcu przecież dopiął swego. Odnalazł dwie żywe osoby - choć zdawało się to ułudą, rodzajem cudu medycznego. Para nastolatków w końcu wycofała się w głąb wody, a ich miejsce zajęło uśmiechnięte oblicze Ewy Tokarskiej, gładzącej rozgorączkowane czoło swego męża i przyzywającej go do siebie, na drugą stronę... W czaszce jasnowidza pękło teraz małe naczyńko krwionośne, powodując jego rozbrat ze światem żywych. Bardzo szybko wypełniło go też błogie ciepło...

----------------------------------------------------------------------

Pomimo szybkiej reakcji zaniepokojonego Bielika  i docierającej na miejsce w niecałą godzinę karetki pogotowia, Jacka Tokarskiego nie udało się uratować. Znanego jasnowidza uznano także pośmiertnie za winnego zabójstwa funkcjonariusza policji, komisarza Piotra Brzeckiego.

Zauważone  przez świadków ciała dwójki młodych ludzi (którym jasnowidz pospieszył na ratunek) zostały porwane przez rzekę. Akcję ich wydobycia spod lodu, ze względu na fatalne warunki atmosferyczne, przesunięto na termin bliżej nieokreślony.

Burmistrz Żarek, Waldemar Stachowiak, również został uznany za osobę zaginioną. Wprawdzie cztery dni później była gospodyni Stachowiaków zameldowała o jego pojawieniu się w przedpokoju domu rodzinnego, jednak te zeznania zostały usunięte z akt sprawy, po uznaniu kobiety za niepoczytalną. Identycznie potraktowano raport sierżanta Marka Bielika, starającego się przekonać komisję, że w tydzień po tragicznych wydarzeniach nad rzeką wciąż słyszał w odbiorniku radiowym głosy Tokarskiego, Brzeckiego i Marii Stachowiak.

................................................................................................................

 Z braku innych, solidnych dowodów, oraz niemożności odnalezienia ciał,  sprawę zaginionej trójki zamknięto po czterech miesiącach. 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 28 stycznia 2016 (historia)

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca