Głosy niezmienne

Pan Permaneder

Każdy ma taki okres w życiu, że szuka wczorajszego dnia. Wspomina miejsca, ludzi, dźwięki, zapachy, smaki – wszystko, co kojarzy mu się z czasami, kiedy było lepiej. Ciekawiej. Bardziej i intensywniej. Nie tak prozaicznie a poetycko. A jednocześnie to wszystko przypomina mu, że już bliżej niż dalej. Każdy szuka dnia wczorajszego na swój sposób. Ja odwiedzam miejsca w których kiedyś byłem, całowałem, piłem, deflorowałem, deklamowałem, śpiewałem, czerpałem garściami i po trochu. Miejsca, w których już nigdy nie pocałuję, nie zadeklamuję, nie zdefloruję, nie zaczerpnę ni garścią, ni po trochu. Miejsca, gdzie co najwyżej mogę się już tylko napić, a potem zafałszować. Bo niewiele więcej już mogę.

Jednym z takich miejsc jest uzdrowiskowe miasteczko K. Od zawsze pracowało na to, by mieć je tam, gdzie miał małe miasteczka Bursa. Wyróżniała je jedynie uzdrowiskowa sława. Poza tym zawsze było takie, jak inne tego typu. Krzywe chodniki. Chylące się ku upadkowi domostwa poprzetykane tu i ówdzie przedwojennymi willami, w których upchnięto lokatorów kwaterunkowych. Przystanek autobusu – łącznika z metropolią – z wiecznie zdemolowaną wiatą. Trzy sklepy na krzyż – sam, warzywniak i przemysłowy z wydzielonym stoiskiem pasmanteryjnym. Targ w sobotę. Kościół w niedzielę. W co większe święto występy w amfiteatrze. Autobus co godzinę. Naprzeciwko autobusu wspomniany sam. Pomiędzy nimi skwerek, otoczony służącym do przypinania rowerów płotkiem. Przez płotek sięgający kolan zawsze przeskakiwały psy i przechodzili przez niego amatorzy trunków. Psy odlewały się pod krzakiem i szły dalej, konsumenci zostawali zazwyczaj na dłużej. Jedni skracali sobie czas oczekiwania na autobus. Inni siadali tam, bo zazwyczaj po prostu nie mieli nic lepszego do roboty. Jeszcze inni po prostu nie mieli siły iść dalej i zdarzało się to dość często.

Wiele się zmieniło. Nie ma drewnianych, chwiejnych płotów, zielonych parkanów z obłażącą liszajami farbą, kładzioną tuż po wyzwoleniu. Nie ma kałuż błota zalegających przed furtką wejściową przez dwieście dwadzieścia trzy dni w roku. W ich miejscu straszą płoty żeliwne, z niesłusznymi pretensjami do elegancji. Otaczają one albo te same stare domostwa pokryte kłującym w oczy sajdingiem, albo odrestaurowane przedwojenne wille, odzyskane przez prawowitych właścicieli. Przed podjazdami tych ostatnich zamiast kałuży okropna kostka brukowa w kolorze wymiotów.

Inne skwerki, na których stały tablice ogłoszeń, zamieniono w parkingi. Na socrealistycznych tablicach Krajowa Rada Narodowa zachęcała do wzięcia udziału w czynie społecznym i propagowała zdobycze ustroju. Teraz na parkingu też jest tablica. Głosi, że parking jest dofinansowany z funduszy unijnych. Kiedyś w tych miejscach szczupli, często wręcz chudzi ludzie spotykali się. Mężczyźni osmalali swe wąsy „Sportami”, zazwyczaj w milczeniu. Kobiety gadały o domowych przetworach i o tym, co Jadźka Kryśce powiedziała. Młodzież roztrząsała problemy okresu dojrzewania, często znajdując ich rozwiązanie w krzakach nad pobliską rzeczką. Teraz na parkingu zatrzymują się kilkunastoletnie poniemieckie samochody. Wytaczają się z nich grube baby i ich grubi faceci. Czasem młodzież, która roztrząsa egzystencjalny problem pękniętej szybki w ajfonie. Wszyscy udają się w milczeniu do marketu, by kupić nafaszerowaną chemią żywność, która zrobi ich twarze i ciała jeszcze bardziej nabrzmiałymi. Umrą przez to kilka lat wcześniej.

Przystanek jak był, tak jest. Wiata jest cała, też za unijne. Podobnie jak autobus, jeżdżący teraz co pół godziny. Nawet rozkład jest. Sklep naprzeciwko też, tyle że już nie „nasz”, a sieciowy. Skwerek też jest, choć teraz rowery przypina się do specjalnego stojaka. Psy jak srały tak srają. Tyle, że spożywców na skwerku brak. Raz, że teren monitorowany, dwa, że wolą spożywać, zazwyczaj w samotności, oglądając jeden ze stu czterdziestu sześciu kanałów telewizyjnych, choć nic nie rozumieją z tego, co się tam mówi.

Dojmujące smutkiem głosy kupujące pół litra nadziei w szkle albo dwa litry szczęścia w blaszanej puszce pozostały te same. Kupują pospiesznie i idą szukać dnia wczorajszego na własny sposób. Ten sam od zawsze.   

 

Oceń ten tekst
Ocena czytelników: Niczego sobie 1 głos
Pan Permaneder
Pan Permaneder
Opowiadanie · 5 marca 2016
anonim
  • Kuba Nowakowski
    Udało mi się to zobaczyć, prawie poczuć - i pewnie moje doświadczenie podobnych zjawisk tylko w części mi w tym pomogło - a reszta to zgrabnie utkany opis.

    · Zgłoś · 8 lat temu