Niespodzianka

silva

        Wtedy na niczym nie zależało jej bardziej niż na tych wyprawach na ryby. Ileż musiała się naprosić, żeby dostąpić zaszczytu towarzyszenia Tomaszowi. Miała obowiązek obiecać, że siądzie cicho, bez słowa i nawet się nie poruszy, żeby nie płoszyć ryb.

        Była gotowa zrobić nawet więcej, czyli zgodzić się na rybi trzask, to znaczy na przyłożenie świeżo złowionej ryby do twarzy. Tak, to był warunek, nieco sadystyczny warunek chłopca, który za wszelką cenę chciał się pozbyć świadka swoich połowów. Wiedziała, że nie w smak mu ciągnąć za sobą dziewczynkę z warkoczykami, bo co powiedzą koledzy. „Znowu zabrałeś ten „ogon”?” albo „Po co ci taka smarkula, nie stać cię na starszą?”. Więc wybierało się godzinę, kiedy droga od ich domu do Omulwi mogła być bezpieczna, czyli pusta. I szło się pośród zbóż, pełnych wtedy chabrów, kąkoli i maków. Z daleka można było dostrzec tylko sterczące wędki i głowę Tomasza, tę drugą głowę gładziły dobrotliwe kłosy, czyniąc ją prawie niewidoczną.

         Ta „niewidzialna” chłonęła dziecięcymi oczyma wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Ziemia po nocnym deszczu była cała podziurawiona przez rosówki. One już zdążyły się schować, ale zostawiły wokół jamek grudki zlepionego piasku, jakby tworzyły grubymi packami brązowej farby dziwny kwiatowy obraz. Wyżej zaczynało się królestwo ślimaków. Wstężyki rozlazły się w takiej obfitości, że nie trzeba się było wysilać, żeby je dostrzec. Ten całkiem żółty z brązowymi prążkami wszedł już na dwadzieścia centymetrów. Sprinter, który gwiżdże na czas, zwinął go sobie na muszelce. Sylwia chętnie by tu została dłużej, ale Tomasz już był daleko, wolała go nie denerwować. Podbiegła parę kroków, ale i tak usłyszała: „Jak się będziesz tak wlec, to cię więcej nie zabiorę.”

         Na szczęście już czuło się zapach rzeki. W małym zakolu pojono krowy, więc spod piasku w półokrągłych śladach wyłaniał się czarny muł. To on tak pachniał, przemieszany ze słodkawą wonią wygrzanej przez słońce mięty. Oznaczał, że zaraz trzeba będzie ponieść kolejną ofiarę- patrzeć na naciąganie robaków na haczyki. Nie, Sylwia musiała tylko patrzeć, ale to wystarczyło. I nic nie pomagały opowieści o łańcuchu pokarmowym kolejnych pożeraczy.

          Później wędki wędrowały do wody, te bardziej odległe były zaopatrzone w maleńkie dzwoneczki, ale Sylwia modliła się o ciszę. Tomasz miał rację, że nie chciał jej zabierać, gdyby wiedział, jak bardzo ich dziecięce interesy kolidowały ze sobą. Dzwoneczek jednak czasami się odzywał i wtedy połyskliwa płotka witała się z powietrzem, dłońmi Tomasza, oczywiście z twarzą Sylwii, a na koniec z wodą w wiaderku.

           Można było znowu zatopić się w obserwacjach. Po liściu trzciny pełzła przezroczysta bursztynka. Taka kropla miodu zamknięta w falistej skorupce. Zostawiała za sobą lepki ślad, który natychmiast wysychał, rzucając opalizujące refleksy. Sylwia wpatrywała się w skorupkę, by przeniknąć do wnętrza. Były tam jakieś poskręcane nitki wypełnione zieloną treścią. Myślała o kawałkach bursztynu, w którym coś zostało zasklepione, ale nagle to coś się poruszyło i przesunęło, a za ślimakiem zostały dwie zielone granulki. „A to świntuch, tak na moich oczach, jak on mógł.” Te myśli przerwał kolejny rybi trzask, Sylwia nawet nie zauważyła zdejmowania ryby z haczyka. „E, wcale nie jesteś świntuch, nie chciałeś, żebym widziała tamto.”

          A potem były ważki. Wielkie, piękne, o witrażowych skrzydłach, lecz ich oczy miały w sobie jakąś krwiożerczość. Dopiero później Sylwia odkryła, że są drapieżnikami, ale wtedy liczył się tylko ich taniec. Powietrzne akrobacje, piruety, pikowanie, jakaś magiczna choreografia, aż łączyły się w pary i lot stawał się wspólny, nieco nieskoordynowany, po czym musiały przysiąść na wyciągnięcie dłoni. W takiej chwili dzwoneczek mógł sobie dzwonić do woli. Dopiero rybi trzask kazał Sylwii oderwać wzrok od tej niezrozumiałej wspólnoty ważek.

          I wtedy Tomasz postanowił, że Sylwia też może pomoczyć wędkę. Dostała pod opiekę najmniejszą. Była pewna, że drżenie rąk przeniesie się na spławik i żyłkę, Tomasz chyba też tak myślał. Ale stało się coś nieoczekiwanego. Po kilku minutach zaczęło się branie, ostre, gwałtowne i spławik poszedł pod wodę. Mimo zakazu Sylwia krzyknęła, bo coś ciągnęło jej wędkę do wody. Tomasz skoczył jak oparzony, chwycił wędkę w ostatniej chwili i po paru minutach zmagań wyciągnął małego, ale wymiarowego szczupaka. Sam nie mógł w to uwierzyć. Na zwykłego robaka, toż to jakiś desperat. Ale był, robił zamieszanie w wiaderku.

          Tym razem obeszło się bez rybiego trzasku, pewnie dlatego, że taka ryba mogłaby się wyślizgnąć. Ale nie było też nigdy więcej wspólnych wypraw.

silva
silva
Opowiadanie · 30 kwietnia 2016
anonim