Podróż

Quentin

Dom Kultury w Ogrodzieńcu był chyba największym budynkiem w mieście. Potężne, siwe gmaszysko z białymi gzymsami i czerwonym dachem widoczne było już z daleka. Stał w samym centrum i należał do kompleksu budynków, na które składały się Urząd Miasta, Posterunek Policji, Poczta, czy Przychodnia Lekarska. Stanowił przy tym swoiste centrum kulturalne. To tu co tydzień odbywały się dyskoteki, kursy tańca, próby zespołów muzycznych i mieściła się biblioteka. Wszystko to w jednym budynku usytuowanym w pobliżu zabytkowej, nieczynnej od lat fontanny i otoczonym wielkimi drzewami. Zachodnie ściany Domu Kultury wychodziły na obszerny, wyłożony kostka brukową plac, który powstał na miejscu znajdujących się tu kiedyś pozarastanych terenów, w ciągu zaledwie pół roku. Na pozostawionych trawnikach zasadzono kwiaty, a także postawiono kilka kwiatowych koszy, które były zbyt duże, aby nie zwracać uwagi każdego kto tam przechodził.

Budynek Domu Kultury znajdował się w przyjemnej dla oka okolicy. Mógł się podobać i robił wrażenie. Całymi dniami przewijało się przez niego setki ludzi, których znakomita większość stanowiły dzieci i młodzież. Szczególnie w piątki i soboty przeżywał natężenie gości pragnących się zabawić po męczącym tygodniu, czy też napić się kilku piw w towarzystwie przyjaciół w mieszczącej się tu kawiarni. Do późnej nocy trwały wtedy zabawy i krzyki rozbawionej młodzieży. Było to trochę denerwujące, ale można się było do tego przyzwyczaić. W końcu do Burmistrza nie wpływały żadne zażalenia, czy temu podobne listy. Dom Kultury był bądź co bądź powodem do dumy dla mieszkańców Ogrodzieńca więc nie wypadało deprecjonować jego znaczenia. Był jednym słowem potrzebny.

***

Sobotni ranek czwartego października dwutysięcznego roku był dniem chłodnym i choć była dopiero siódma rano, to na niebie widać było wyraźnie, że wkrótce zacznie padać deszcz. Ciężkie chmury zawisły nad Ogrodzieńcem, aby lada chwila wybuchnąć ulewnym deszczem. Wiał słaby wietrzyk, ale mróz i tak dostawał się bez problemu pod najgrubsze nawet ubrania. Drzewa kołysały się lekko to w prawo to w lewo, a przy każdym, najdrobniejszym nawet poruszeniu opadały z nich setki pożółkłych liści, które tworzyły dookoła drzew swoisty, kolorowy kalejdoskop zmieniany co chwilę przez rachityczne podmuchy wiatru. Te, które jeszcze nie opadły tańczyły w powietrzu kręcąc się w każdą możliwą stronę - opadając to znowu wznosząc się w górę.

Było cicho.

Cholernie cicho.

Ulica Placu Wolności przy której zbudowany był Dom Kultury była pusta. Nie przechodził nią nikt. Było to właściwie normalne. Sobota teoretycznie była dniem odpoczynku od pracy wiec zapewne nikomu nie chciało się wstawać z łóżka o tak wczesnej porze. Była w końcu dopiero siódma rano - dzień budził się do życia, a jako, że zapowiadał się na mroźny i deszczowy to dodatkowo odstraszał jakichkolwiek przechodniów. Asfalt drogi i trelinki chodników były śliskie i mokre od nocnego deszczu sprawiając wrażenie niepewnych.

Dzień zapowiadał się brzydko.

***

Huk!!

***

Nagle ciszę poranka przerwał niesamowity huk. Brzmiało to tak jak wystrzał z tysiąca dział równocześnie. Kto jeszcze spał, musiał się obudzić. Bębenki mogły popękać w co wrażliwszych uszach, a wszystko działo się tak nagle, że nie było czasu na ich zasłonięcie. Huk był niewyobrażalny.

Niewyobrażalny!

Dom Kultury w przeciągu kilku sekund przestał istnieć.

Wybuch słyszany był nawet w najdalszych zakątkach Ogrodzieńca. W ciągu kilku sekund w powietrzu znalazło się tysiące odłamków cegieł, desek i innego rodzaju materiałów budowlanych. W mgnieniu oka cały przyległy teren omotały chmury czarnego dymu unoszące się bezgłośnie do góry. Szyby w pobliskiej poczcie popękały od samego tylko huku, a znajdujące się blisko domy zostały zbombardowane tysiącami kawałków budynku. Cegły wybijały szyby, robiły dziury w tynkach i niszczyły rośliny. Dym powoli zataczał coraz szersze kręgi odsłaniając ruinę Domu Kultury, który wyglądał upiornie i śmiesznie zarazem. Cały parter stał na swoim miejscu, by na wysokości sufitu kończyć się nagle. Wyższych kondygnacji nie było. Wszędzie szalał pożar, który miał dopełnić dzieła zniszczenia.

Pierwsi policjanci przybyli na miejsce wybuchu po trzydziestu sekundach - posterunek Policji znajdował się dwieście metrów od Domu Kultury. Nie mieli wątpliwości, że patrzą na efekt zamachu bombowego.

Domy Kultury nie wybuchają przecież same.

Dym opadł i znów zapanowała cisza. Nie szumiały drzewa, które bez wyjątku stały teraz połamane, a sterczące kikuty pytały co się stało. Ulica powoli zapełniała się gapiami, ale nikt nic nie mówił. Każdy patrzył osłupiały na efekt wybuchu. Nikt nie zaklął, nie zapłakał, czy choćby nie mrugnął.

Była tylko cisza.

A potem minuta ciszy została pogwałcona przez syreny nadjeżdżających wozów strażackich. W końcu czerwone pojazdy zatrzymały się przed zgliszczami. Strażacy mogli już tylko bezsilnie spoglądać na budynek, którego nie uratowałby już nawet sam Pan Bóg.

Dom Kultury przestał istnieć.

***

- Mówię ci, że blond.

- Przecież widziałem ją nie dalej jak wczoraj i dokładnie się jej przyjrzałem.

- Jezus, Piotruś! Przecież rozmawiamy o mojej siostrze.

- Siostra, nie siostra, a ja ci mówię że rude.

- Znam ja osiemnaście lat i nigdy nie widziałem żeby miała na głowie inne niż blond włosy.

- Eee - mruknął Piotrek i zatopił usta w bursztynowym płynie wypełniającym trzymany w dłoni kufel. Płynem tym było piwo, a Piotr był pijany. Zrobił potężnego łyka, otarł mokre wargi wierzchem dłoni i długo i przeciągle beknął. Połowa ludzi wypełniających bar spojrzała na niego. Piotr odwzajemnił ich spojrzenie i znów przeciągłym beknięciem wyraził swoja dezaprobatę- tym razem dla nich. Z końca sali dał się słyszeć głos wyrażający krytykę zachowania się siedzącego przy barze chłopaka:

- Taki młody...

Piotr nie dał mu skończyć.

- A co ci kurwa do tego?

- Spokojnie młody człowieku.

Kumpel Piotra wstał i zwrócił się do nieznajomego:

- Niech pan nie zwraca na nas uwagi. Jesteśmy pijani i bardzo pana przepraszamy ty.........fagasie!

Nieznajomemu nie w smak widocznie było takie zachowanie i taki obrót sprawy, gdyż natychmiast odezwał się do barmana:

- Hej ty! Zawołaj tu swojego szefa!

- Bo co? - obruszył się barman. Znał Piotra i jego kumpla bardzo dobrze. Często tu przebywali, a on zdążył ich nawet polubić. Byli w porządku, choć czasami potrafili być bardzo upierdliwi.

- Bo jeśli ich zaraz stąd nie wyrzuci - odpowiedział klient - to ja opuszczam ten burdel.

- Tylko nie burdel, dobrze!

- O.K. Przepraszam.

- No. Tak lepiej. A teraz coś panu powiem. Na moje wyrobione barmańskie oko - poprawił fryzurę ruchem ręki - to ich jest dwóch i wyciągnę od nich więcej niż od pana jednego. Dlatego...

- Dobra. Niech pan nie kończy. Doskonale zrozumiałem o co panu chodzi. Wystarczy. Żegnam. Nawet nie "do widzenia", bo nie zamierzam tu już nigdy wrócić.

- Spadaj. Jeszcze piwko? - zwrócił się do Piotra, który przyglądał się rozmowie barmana z klientem.

- Lej pan śmiało.

- Służę.

Piotr spojrzał na szeroko uśmiechniętego barmana i pokiwał do niego głową, robiąc przy tym wyjątkowo serdeczną i przyjacielską minę. Spoglądał na lejący się z małego kraniku napój bogów, jak nazywał piwo siedzący obok Krzysztof i rozejrzał się po barze przez pryzmat lejącego się powoli do kufla piwa. Wszystko dookoła wydało mu się pomarańczowe, a w jego sercu kiełkowało uczucie wylizania, obitych drewnem ścian lokalu.

Zaczął tu bywać za namową swojego kumpla Marka Gądka, który był stałym bywalcem "Alaski". Co prawda Piotr musiał tu przyjeżdżać z Ogrodzieńca, ale zawsze brał ze sobą Krzysztofa do towarzystwa i było mu raźniej i weselej pokonywać dzielące Ogrodzieniec od Zawiercia kilometry. Jeśli zaś chodzi o Marka to doszło nawet do tego, że miał on wyrobioną w "Alasce" kartę piw i gdy skończyła się jedna, a zaczynała druga, na której barman zapisywał kolejne wypite piwa, to Marek otrzymywał jedno piwo gratis. Tylko on miał taka kartę i bardzo często z niej korzystał. Darmowe piwo penetrowało jego żołądek średnio co dwa dni.

- Ty rób co chcesz - mruknął nagle Krzysiek - ale ja muszę już jechać do domu. Jeśli chcesz to tu zostań choćby do rana, ale ja musze się zbierać. Jest już dziesiąta i zanim dotrę do domu to minie jeszcze godzina i stara tak mi obrobi dupę, że jej w lustrze nie poznam. Na razie.

- Gdzie się zbierasz? Siedź jeszcze. Teraz i tak nie ma żadnego autobusu do Ogrodzieńca.

- Słuchaj, muszę już iść - tłumaczył się Krzysztof.- Obiecałem starej, że będę w domu na jedenastą.

- Mówię ci, że nie ma autobusu. Siedź tu! - krzyknął mu prosto w twarz. Krzysiek aż podskoczył.

- Chłopie, nie drzyj się tak bo mnie łeb zaczyna boleć.

- Sorry.

- Jakie tam sorry? Nie mów sorry tylko nie drzyj się więcej.

Piotr chciał zatrzymać go jeszcze na chwile. Nie lubił sam wracać do domu, a gdyby Krzysiek teraz pojechał to byłby skazany na taką okoliczność.

- Gdzie idziesz? Nawet nie wypiłeś swojego piwa.

Krzysiek chwycił w prawa dłoń kufel. Popatrzył na Marcina i przechylił go jednym, szybkim ruchem. Po chwili odłożył kufel. Był pusty.

- Wypiłem - uśmiechnął się.

- Daj spokój. Przecież dziś jest sobota i możesz tu siedzieć ze mną choćby do rana.

- Nie da rady . Wybywam.

- Kumpel jesteś? - rozpaczliwie bronił się Piotrek. Naprawdę nie miał ochoty sam wracać do domu.- Posiedź jeszcze chwilkę. Za pół godziny wyjdziemy.

- Jeśli nie chcesz wracać do domu sam - odczytał jego intencje - to chodź ze mną, bo ja dłużej nie mogę tu zostać. Nie dzisiaj.

- Tylko pół godziny.

- Nic z tego. Cześć.

- To spierdalaj.

Krzysiek wyszedł. Piotr spojrzał na swoje piwo i zamyślił się. Z zadumy wyrwało go lekkie muśnięcie jego ramienia. Obejrzał się za siebie. Jakaś wysoka blondynka zajęła właśnie miejsce opuszczone przed chwilą przez Krzysztofa.

- Wolne? - spytała.

- Siadaj.

Piotr nie znał dziewczyny, a właściwie to kobiety, ale nie tyle on, co jego język zaczął mówić:

- Nieźle dziś pierdolnęło w Ogrodzieńcu, co?

***

Piotr spojrzał na zegarek. "Jezu" - pomyślał - była pierwsza po południu. W głowie pulsował mu niesamowity kac, a na jego ciele znajdowało się jeszcze wczorajsze ubranie. W tym samym momencie drzwi do pokoju otwarły się i zobaczył w nich swoja matkę.

- Wstałeś już? - spytała spoglądając na niego z przekąsem.

- Co? A....dobrze.

- Jak się czujesz?

- Tak. Przed chwilą.

- Popatrz na mnie jak do ciebie mówię. Poznajesz mnie?

- Jasne mamo.

- Dobre i to - pokiwała głową i uśmiechnęła się do syna. - Aleś się wczoraj nawalił. - Była wyjątkowo równa matką.

- Wypiłem tylko dwa piwa - tłumaczył się Piotr.

- Zostaw te głodne kawałki dla swojego ojca - mama była szczerze rozbawiona. - Wczoraj to mnie nawet nie poznawałeś. Masz cholerne szczęście, że ojciec dawno już spał, bo tak by ci skórę wygarbował, że poznałbyś mnie od razu.

- Zaraz. Co to za gadka? - podniósł się i usiadł na łóżku. - Jak on wypije to wszystko jest w porządku, a gdy tylko ja wrócę do domu pijany co zdarza się akurat raz na rok, to zaraz słyszę krzyki i awantury. Rozumiem - brnął dalej w sprawę, której nie mógł wygrać. - Jeśli robiłbym to codziennie, ale przecież zdarza mi się to nader rzadko, a już nawet powiedziałbym, ze prawie nigdy.

- Nie gadaj tyle - przerwała mu. - Twój ojciec jest starszy i może robić co mu się tylko podoba. Ty masz dopiero osiemnaście lat. Co z ciebie wyrośnie jeśli już zaczynasz pić?

- To tylko piwo.

- Piwo to też alkohol.

- Ale teraz każdy pije piwo. Taka nowa tradycja narodowa. Wiesz co to jest tradycja? To coś takiego jak kiedyś Pierwszy Maja.

- Po pierwsze: co mnie obchodzi to co robią inni. To ty jesteś moim synem, a nie na przykład ten twój przyjaciel Gądek. A po drugie to nie rób się taki strasznie mądry. Dobrze?

Piotr wstał i zaścielił łóżko. Właściwie to nie było co do ścielania, ale chciał zrobić dobre wrażenie na swojej matce.

- Zresztą była umowa, nie? Ja się dobrze uczę, a wy się do mnie nie czepiacie.

- Rozumiem to i doceniam, że ta pobłażliwość nie przewróciła ci do końca w głowie, ale staraj się wracać do domu wcześniej i poznawać swoich rodziców.

- O.K. Przepraszam - spuścił oczy bardziej dla efektu niż dla jakiejś specjalnej potrzeby.- Postaram się poprawić.

- Dobrze - pocałowała go w czoło.

- Przestań - odsunał się.

- Przepraszam - spojrzała na stojący w kącie magnetofon.- Włącz jakąś muzykę - poprosiła.

- Jaką?

- Masz Presleya?

- Nie. - Podszedł do magnotofonu.

- To włącz co masz.

Slayer zdecydowanie nie był tym co matka Piotra lubiła najbardziej więc po chwili uśmiechając się do niego wyszła z pokoju zostawiając go samego. Rozejrzał się po pokoju i zaklął po cichu. Nie pamiętał nic z wczorajszego wieczora. Nie wiedział kiedy wrócił do domu, jak do niego wrócił i dlaczego czuł się tak podle. Kac szumiał mu w głowie jak woda spuszczana w muszli klozetowej, w ustach czuł gorzki posmak chmielu, a spod pach wydobywał się niemiły zapach. Skrzywił się na myśl o swoim wyglądzie wstając równocześnie z łóżka. Przyszło mu to z niemałym trudem i musiał podtrzymać się stojącego nieopodal krzesła, aby nie opaść z powrotem na miękkie łóżko. Odsunął zasuwak spodni i opuścił je na ziemię wychodząc z nich i stając obok. Nadal trzymając się krzesła zdjął skarpetki i koszulkę Legii Warszawa pomiętą straszliwie i brudną. Stał teraz w samych slipkach. Okrył się w pasie kocem wyszedł do kuchni, przeszedł ja i znalazł się w łazience. Szybki, zimny prysznic postawił go na nogi. Opatulił mokre ciało ręcznikiem i zostawiając koc na posadzce wrócił z powrotem do swojego pokoju. Usiadł na zaścielanym łóżku i powoli kompletował swoją garderobę: skarpety, majtki, spodnie. W momencie gdy zakładał koszulkę drzwi pokoju otworzyły się znowu. Przez ułamek sekundy pomyślał, że to wraca matka, ale po upływie następnej zobaczył w nich atrakcyjna, długonogą blondynkę, której nie znał.

- Co......?

- Cześć Dropsik - przerwała mu.- A może powinnam powiedzieć Gumiś?

- O co chodzi? Czy my się znamy - spytał patrząc na jej rozciągnięte w ironicznym uśmiechu usta.

- Nieźle wczoraj pierdolnęło w Ogrodzieńcu, co?

- Hmm?

- Co z ciebie za gospodarz? Mogę usiąść? - zmieniła temat nie przestając się głupio uśmiechać.

- Proszę - wskazał jej krzesło.- Kim jesteś i jak tu weszłaś? - spytał podczas gdy blondynka zajmowała miejsce. Miała na sobie długi, zimowy płaszcz. W pokoju było gorąco, a ona go nie zdejmowała.

- Spotkaliśmy się wczoraj w Alasce.

- Ach - westchnął Piotr. Nie pamiętał jej.

- Nazywam się Jolanta Kraśko. Jestem profesorem fizyki na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach.

- Imponujące.

- No nie? Oprócz fizyki mam też kilka innych zainteresowań. Ale o tym później. Na razie porozmawiajmy o tym co zdarzyło się wczoraj w nocy.

Piotr obrzucił ja pytającym spojrzeniem. Nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia dwa lata. Skoro, jak mówiła, była profesorem fizyki to wyglądało na to, że miał do czynienia z nie lada utalentowana młodą osoba. Zaprzeczenie stereotypowej blondynki. A może po prostu dbała o siebie w rzeczywistości mając więcej lat niż na to wyglądała. Faktem było, że blond włosy opadały na jej podłużną twarz zasłaniając opalone czoło i skrywając uszy. Jolanta miała pociągłą twarz z wyraźnie wystającymi kośćmi policzkowymi, oraz stworzone do całowania usta. Ogólnie była ładna, a jedynym felerem jej urody były szare, bezpłciowe oczy ukryte za długimi rzęsami. Podobała się Piotrowi.

- A co zdarzyło się poprzedniej nocy? - spytał rozsiadając się wygodnie na łóżku.

- Nic nie pamiętasz? - zdjęła wreszcie z siebie płaszcz i położyła go na łóżku obok Piotra. Miała na sobie czarne dżinsy i zielona koszulę skrywającą niewielkie piersi.

- Trochę się spiłem. Czekaj - przypomniał sobie coś - jak tu weszłaś?

- Twoja mamusia mnie wpuściła. Powiedziałam jej, że jestem twoją, nową nauczycielką fizyki.

- Sprytnie.

- Nie dają tytułu profesora byle dupkom.

- Do rzeczy - ponaglił ją.

- Tak więc spotkaliśmy się wczoraj. Nie muszę ci chyba przypominać, że nie byłeś za bardzo trzeźwy. Przysiadłam się do ciebie i sobie porozmawialiśmy.

- I o czym to rozmawialiśmy?

- O różnych rzeczach. Wiesz jak jest. Pijany człowiek jest bardzo szczery i wylewny. - Wyciągnęła paczkę papierosów. - Można tu zapalić?

- Nie za bardzo. Stara tego nie lubi, choć sama przecież pali. Nigdy jednak w domu.

- W porządku - schowała papierosy z powrotem.- Więc jak mówię rozmawialiśmy sobie i zwierzyłeś mi się co do wybuchu.

Piotr zbladł. Zamknął oczy. Ostatnie dni pamiętał jak przez mgłę: ból jaki sprawiało mu złamane serce, frustracja, podłożenie ładunków wybuchowych w Domu Kultury w końcu wybuch i wieczór w Alasce. Nie był pewien kolejności zdarzeń, ale jedno pamiętał na pewno. Eksplozja była jego dziełem. Nie pamiętał w tej chwili skąd zdobył ładunki, ale fakt pozostawał faktem. Był terrorystą.

- Rozumiem - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- Na pewno?

- Chcesz mnie troszeczkę poszantażować, co? Niestety. Nie jestem bogaty. Nic z tego. Jeśli coś mogę ci poradzić to żebyś już biegła na policję.

- Cóż. Nic w życiu nie jest takie proste.

- Jak mam to rozumieć?

- Dosłownie.

- Nie chcesz pieniędzy?

Roześmiała się i wyprostowała nogi w jego kierunku. Włożyła kciuki do kieszeni, a palcami postukiwała w ukryte w spodniach nogi.

- Nie chodzi o pieniądze.

- Więc o co?

- Żeby się przekonać musisz pójść razem ze mną.

- Gdzie jeśli wolno spytać?

- Do mnie.

- Na pierwszej randce? - spróbował zażartować, choć wcale nie było mu do śmiechu.

- Posłuchaj - wstała z krzesła i zaczęła zakładać płaszcz.- Jesteś w przegranej sytuacji. Nie pójdziesz ze mną - wieczorem zmienisz lokum na cele w areszcie. Nie stawiaj się więc. Idziesz ze mną - stanęła w drzwiach - czy mam udać się na komisariat? Policjanci będą szczęśliwi.

Piotr pomyślał chwilę. Naprawdę był na straconej pozycji.

- Poczekasz na mnie chwilę?

***

Droga do mieszkania pani profesor zajęła piętnaście minut. Mieszkała w dużym, jednorodzinnym domu za kościołem. Doszli by pewnie szybciej, ale po drodze spotkali Michała - znajomego Piotra. Strasznie podobała mu się kobieta, która pewnie była w jego wieku. Właściwie to podobały mu się wszystkie kobiety. Nie odszedł dopóki nie podała mu swojego numeru telefonu i obiecała, że będzie czekać na telefon od niego. Spławili go, a teraz stali na ganku jej domu.

- Pozwól za mną. To co chcę ci pokazać znajduje się w piwnicy.

Piotr rozejrzał się dookoła. Na prawo ujrzał drzwi zamknięte na klucz. Odwrócił się w lewo. Znowu drzwi. Jola podeszła do tych z prawej strony i je otwarła wchodząc do środka.

- Na co czekasz? - ponagliła chłopaka.

Piotr poszedł za nią. Bezpośrednio za drzwiami ujrzał kamienne schody prowadzące w dół. Było na tyle widno, że zdołał policzyć część stopni. Było ich dziesięć. Dalszą część pokrywały ciemności, w których znikła Jolanta. Zamknął za sobą drzwi i ruszył w dół stawiając ostrożnie kroki. Gdy dotarł na siódmy, bądź ósmy - nie był pewien - stopień zapaliły się nagle światła oświetlające resztę drogi. Przyspieszył kroku schodząc pewnie na dół i stając koło Jolanty. Znalazł się teraz w ogromnym i zarazem pustym pomieszczeniu, na środku którego stała oszklona kabina o pojemności może kilkunastu metrów sześciennych. W jej centralnym punkcie stało zwykłe, drewniane krzesło. Nic więcej nie zobaczył. Jeszcze tylko dwa wielkie reflektory na suficie i dwie umieszczone koło nich kamery.

- A co to jest do diabła?

- Maszyna czasu - bez zbędnych tłumaczeń wyjaśniła pani profesor. - Tak mój drogi, maszyna czasu.

- No tak. Spoko - rzucił ironicznie Piotrek. - Ten taboret to maszyna czasu. OK. Nie ma sprawy - przytaknął myśląc o tym jak bardzo się pomylił co do Joli. Nie mogła być mądra - to było więcej niż pewne. Maszyna czasu! "Tak" - pomyślał. - "A moje spodnie to UFO".

- Nie wierzysz mi? Wcale ci się nie dziwię.

- Skoro twierdzisz, że to maszyna czasu to nie będę się z tobą spierał. To ty jesteś panią hmm profesor. Ja dopiero męczę się w liceum.

- Nie ironizuj.

- Nie śmiałbym - skłonił się Piotr wbijając ręce do kieszeni. - Ja, skromny terrorysta?

- Daj spokój. Przejdźmy do interesów.

- Ach tak. Interesy. Słucham.

Jola wzięła głęboki wdech. Zbliżyła się do szklanego pomieszczenia. Zdjęła płaszcz i rzuciła go na podłogę.

- Jak już powiedziałam, to, na co się w tej chwili patrzysz jest maszyną czasu. To pewne. To znaczy teoretycznie.

- Co znaczy teoretycznie?

- Teoretycznie maszyna czasu powinna działać. Wszystkie obliczenia na to wskazują.

- Zawsze jest jednak jakieś "ale"?

- Dokładnie. Przejdę do rzeczy. Chodzi o to, że nie miałam jeszcze okazji sprawdzić tej mojej zabawki. Rozumiesz?

Piotra zatkało. Poczuł, że musi usiąść. Opadł bezładnie na podłogę.

- Chcesz żebym ja wypróbował?

- Na to wychodzi. Na to wychodzi - powtórzyła uśmiechając się najbardziej słodkim uśmiechem na jaki było ją stać. Po chwili spoważniała. - Masz tylko usiąść na krześle i nie ruszać się. Ja przeniosę cię w przeszłość, bądź przyszłość i sprowadzę cię z powrotem. Wszystko to nie potrwa dłużej niż pięć minut.

- A co potem?

- Potem wrócisz do domu i zapomnisz o mnie. A ja... no cóż, ja zapomnę o tobie i o tym co zrobiłeś.

- Jaką mam gwarancję?

- Żadnej. Musisz mi zaufać i tak nie masz nic do stracenia. Jeśli nie doniosę na ciebie policji możesz być spokojny, W życiu nie dojdą do tego, że zaminowałeś Dom Kultury. Nie znaleźliby trupa w prosektorium.

- A jeśli mnie znajdą?

- To już twój problem. Skoro cię znajdą mimo tego, że nic im nie powiem to znaczy, że znaleźliby cię niezależnie od tego czy mnie poznałeś czy nie. - Jolanta poczuła, że nie mówi z sensem, ale męczyło ją tłumaczenie wszystkiego Piotrowi. Z naukowego punktu widzenia podróż w czasie nie była niebezpieczna.

Piotr siedział cicho, a przez jego głowę z szybkością pociągu ekspresowego podążały różne myśli. Nie wierzył w to, że przeniesie się w czasie, ale nikt nie gwarantował, że nieudany eksperyment będzie bezpieczny. Po co mu to było? Mógł olać Gośkę i nie zawracać sobie głowy Łukaszem. Mógł w końcu nie wysadzać w powietrze Domu Kultury.

- Jak to działa? - spytał wskazując maszynę. - Przecież to zwykły taboret.

- Tu nie chodzi o taboret. Sens maszyny tkwi w tym, co znajduje się w szklanym pomieszczeniu.

- Znajduje się w nim taboret.

- Oraz specyficzna mieszanina gazów, które podczas wyładowania elektrycznego powodują przeskok w czasie.

- A taboret?

- Żebyś miał na czym posadzić ta swoją głupią dupę! - zdenerwowała się pani profesor.

- Podsumujmy - Piotr nie zwrócił uwagi na wypowiedź Joli. - Wysadziłem w powietrze Dom Kultury. Ty o tym wiesz i abyś nie powiedziała o niczym policji, ja na pięć minut muszę się przenieść w czasie.

- Zgadza się. Więc jak?

- Muszę się przygotować.

- Nie trzeba. Chciałabym żebyśmy zrobili to teraz.

- Zwariowałaś?! W tej chwili?!

Dlaczego nie? To tylko pięć minut.

Piotr zamknął oczy. Zrozumiał, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Który to już raz? Dlaczego życie uparło się żeby dawać w dupę właśnie jemu? Myślał, że najgorsze już za nim. Nikt nie podejrzewał go o spowodowanie wybuchu - był bezpieczny, aż tu nagle taki numer.

Wstał energicznym ruchem, zdecydowany na wszystko. Chciał tylko mieć już to za sobą i spokojnie wrócić do domu/

- Dobra! Zróbmy to byle szybko zanim się rozmyślę. Gdzie mnie wyślesz?

- Możesz wybrać.

- Dziękuję! Jestem pod wrażeniem - mruknął takim głosem jak gdyby chciał powiedzieć: pieprzę twoją matkę.

- Więc?

- Przyszłość?

- Czemu nie - przytaknęła. - Ile lat?

- Trzydzieści?

- Dwa tysiące trzydziesty? Może być. To zupełnie bez znaczenia. Chodzi tylko o sprawdzenie funkcjonalności maszyny.

- Taboret czasu. Ale jaja.

- Nie dramatyzuj. Wejdź do środka i czekaj. Za kilka minut będzie po wszystkim i wrócisz na obiad do domu.

Piotr przypomniał sobie, że nic nie jadł. Zresztą kac nie zachęcał go do jedzenia.

- A ty gdzie będziesz? - spytał.

- Pójdę na górę. Tam mam sterownię. Widzisz te kamery na suficie? Będę cię przez nie obserwowała. No to idę - pomachała w stronę Piotra.

- Tylko pamiętaj, że chciałbym wrócić z powrotem.

- Nie martw się. Wszystko będzie dobrze - ostatnie słowa wypowiedziała stojąc na schodach. Po chwili usłyszał trzask zamykanych drzwi, a jeszcze chwilę potem zgasły wszystkie reflektory. Otoczyła go nieprzenikniona ciemność. Po paru sekundach oczy Piotra przyzwyczaiły się do ciemności.

Zaczął się bać.

Serce Piotra przyspieszyło niczym po kilometrowym sprincie, podchodząc powolutku do gardła chłopaka. Przez chwilę zastanawiał się jak Jolanta zobaczy go w tych ciemnościach. W głowie uporczywie pulsowała mu myśl, że został zrobiony na szaro i że teraz czeka go najgorsze.

To czego się obawiał nastąpiło w ciągu sekundy. W szklanym pomieszczeniu pojawiły się niebieskie błyskawice, a po chwili taboret razem z Piotrem zniknął.

***

Kolejny dzień sierpnia powoli chylił się ku upadkowi w noc. Była godzina dwudziesta druga, a niebo jakkolwiek ciemne już, wciąż prześwitywało jaśniejszymi plamami dnia. Gwiazdy świeciły w najlepsze, a leniwy księżyc powoli wznosił się nad czubkami drzew. Chłód nocy rozpoczynał swoje panowanie i powoli, aczkolwiek systematycznie otaczał wszystko na swej drodze. Z dziennych upałów nie pozostało już ani śladu, a wietrzyk orzeźwiający za dnia teraz kąsał uciążliwym chłodem, zebranych na placu szkolnym w Ogrodzieńcu.

Trwała właśnie zabawa taneczna zorganizowana przez ogrodzienieckich strażaków. W okresie wakacji tradycyjnie co dwa tygodnie imprezy takie odbywały się na boisku szkolnym właśnie. Cały betonowy teren boiska od jednej jego strony aż do połowy był ogrodzony płotem, którego pilnowali specjalnie wyznaczeni do tego zadania strażacy. Musieli uważać aby nikt nie przeskoczył przez ten płot. W zamkniętym kwadracie wirowało kilka par, a do tańca przygrywał im miejscowy zespół. Królowało tu disco-polo choć od czasu do czasu trafiał się również jakiś rockowy standard grany jednak z drażniącym ucho mocnym rytmem charakterystycznym dla muzyki disco.

Na całym, obszernym terenie boiska kłębiło się wielu mieszkańców Ogrodzieńca. Zabawa taka była doskonałą okazją aby posłuchać muzyki, porozmawiać, potańczyć czy też wypić jedno, dwa bądź więcej piw. Napoje chłodzące i alkoholowe sprzedawane były zarówno z samochodów strażackich jak i zza dużej, betonowej trybuny stojącej na obrzeżach placu szkolnego.

Było dosyć głośno. Oprócz muzyki słychać było szmery rozmów i coraz częstsze pijackie okrzyki. Wśród obecnych na zabawie przeważała młodzież. W każdym bądź razie byli oni bardziej widoczni wirując na zaimprowizowanym parkiecie. Starsi schowani w cieniu na obrzeżach boiska zajęci byli innymi sprawami niż taniec.

Muzyka cichła co parę minut - muzycy robili przerwę po trzech piosenkach, aby tańczący opuścili prowizoryczny dancing i mogli kupić bilety upoważniające do dalszych pląsów. Strażacy też chcieli zarobić. Bilet wstępu kosztował złotówkę i upoważniał do zatańczenia trzech kawałków. Po chwili muzycy zaczynali swoje występy, a ludzie taniec.

Bezpośrednio koło płotu otaczającego boisko stała grupka młodych ludzi. Było ich czworo: dwie dziewczyny - Gosia i Agnieszka, Jacek, który przyjeżdżał do Ogrodzieńca na wakacje oraz Piotr Stefański. Od czasu do czasu przyłączał się do nich Michał Kowalski, ale robił to tylko na chwile w przerwach między podrywaniem kolejnych dziewczyn. Witał się, opowiadał jakiś dowcip i zaraz odłączał się od grupy widząc kolejną zdobycz do upolowania. Kumple za jego plecami nazywali go Don Juanem. Piotr i Jacek odchodzili co chwilę po nowe piwo i zaraz wracali z kolejną butelka w dłoni.

Około dwudziestej trzeciej do czwórki przyjaciół dołączył Łukasz. Znał tylko Piotra i Jacka, ale bez żadnych kombinacji włączył się do rozmowy. Nie było żadnego "poznajcie się", "miło mi", "jestem Łukasz" - po prostu podszedł do nich i zaczął z nimi rozmawiać jak gdyby znali się wszyscy co najmniej od wieków.

- Kolejny utwór - dał się słyszeć głos wokalisty zespołu, który występował na przyczepie od traktora - dedykowany jest Gosi od Piotra.

Piotr słysząc te słowa poprosił Gosię do tańca. To on dedykował jej kolejna piosenkę. Po chwili znikli wśród tańczących par. Jacek, Agnieszka i Łukasz przysunęli się bliżej ogrodzenia, aby lepiej widzieć tańczących przyjaciół. Zespół zaczął grać "Co ja tutaj robię" Elektrycznych gitar. Jako, że utwór był szybki, dostrzeżenie Gosi i Piotra było dość trudne. Stojąca przy płocie trójka wróciła do przerwanej rozmowy. Ani się obejrzeli, a Piotr i Gosia byli już z powrotem. Gosia była troszeczkę zdyszana, a Piotr miał wyjątkowo dziwna minę - pomieszanie gniewu, złości i determinacji. Nic nie mówił tylko przysłuchiwał się rozmowie, aby po dziesięciu minutach oddalić się od nich nie zważając na krzyki Łukasza.

Wyszedł z boiska i asfaltową drogą poszedł przed siebie w kierunku bloków na ulicy Słowackiego. Znalazł skąpaną w ciemności ławkę i usiadł na niej. Był zły na siebie. Cały czas myślał o Gosi. Kochał ją, a ona nie zwracała na niego uwagi. Była jego przyjaciółką, ale dla Piotra było to stanowczo za mało. Gdzieś głęboko w sercu czuł, że jeśli Gosia go nie pokocha nie będzie miał po co żyć. Znał ją tyle lat - razem chodzili do postawówki, teraz do liceów w tym samym mieście, a on niezmiennie cały czas kochał się w niej. Nigdy jednak nie powiedział jej tego. "No właśnie" - pomyślał - "może już najwyższy czas jej to powiedzieć?". Tak myśląc wstał i szybkim krokiem wrócił na teren boiska. Podszedł bliżej płotu otaczającego dancing. Zespół grał jakiś wolny kawałek. Zauważył stojących pod płotem Jacka, Agnieszkę i Michała. Nigdzie nie widział Gosi. Tknięty przeczuciem spojrzał na tańczące pary. Zakręciło mu się w głowie, a nogi odmówiły posłuszeństwa jak gdyby były z waty. Opadł na kolana. Łukasz i Gosia tańczyli przytuleni do siebie uśmiechając się co chwilę i całując.

***

Piotr obudził się zlany potem. Znów śnił mu się sierpniowy koszmar Nie mógł uwolnić się od niego i średnio co trzy dni powracał w jego snach z cholernie wyraźną dokładnością co do szczegółów tamtej pechowej nocy, w której wszystko straciło dla niego sens. I tak przez cały wrzesień.

Nie otwierał jeszcze oczu, ale czuł, że wokół niego panuje nieprzejednana ciemność. Musiało być jeszcze bardzo późno w nocy. Nie pamiętał jak i kiedy wrócił do domu od Joli. Właściwie ostatnią rzeczą, którą pamiętał był ten śmieszny taboret, na którym siedział w maszynie czasu. Nie pamiętał czy eksperyment się powiódł, a tak naprawdę to nie był nawet pewny swojego imienia. Huczało mu w głowie, a posłanie, na którym leżał nie przynosiło mu odpoczynku - co więcej wbijało się w jego ciało z twardą uporczywością kamienia. Otworzył oczy i podniósł się, aby móc usiąść. Było tak ciemno, że nie mógł nic dostrzec. Zaniepokoił się.

- Cztery! Chyba się obudził! - usłyszał męski głos. Zastanowił się, ale nie przypominał sobie do kogo mógłby on należeć. Na pewno nie do jego ojca, ani brata.

- Dwadzieścia Osiem sprawdź to dokładnie z łaski swojej. Nie chciałbym wstawać z powodu fałszywego alarmu - inny głos dobiegał gdzieś z oddali, jakby z innego pomieszczenia. Piotr usłyszał kroki i ujrzał zbliżające się światło pełznące w jego stronę. Po chwili światło dotarło do pomieszczenia, w którym się znajdował. Pochodziło z pochodni trzymanej przez może dwudziestoletniego chłopaka w potarganych szatach. Miał około dwóch metrów wzrostu, blond włosy i szlachetne, nordyckie rysy twarzy.

- Wstałeś? Już baliśmy się, że nigdy się nie obudzisz - odezwał się chłopak. - Spałeś jakieś dwadzieścia lat. Ja mam na imię Dwadzieścia Osiem.

Piotr zmrużył oczy. "O co tu chodzi? Gdzie ja jestem?" myślał uporczywie, ale nie potrafił znaleźć odpowiedzi na swoje pytania. Kim był ten chłopak? Nie wiedział.

- Piotr. Piotr Stefański - przedstawił się.

- Zastanawiasz się pewnie gdzie jesteś? - usłyszał pytanie, ale zanim zdążył odpowiedzieć drugi głos, który słyszał już wcześniej wykrzyczał krótkie pytanie:

- I jak?!

- Obudził się! Biegnij po Stwórcę! - Dwadzieścia Osiem znów zwrócił się do Piotra: - Zastanawiasz się gdzie jesteś?

- Jestem tego bardzo ciekawy - ostrożnie odpowiedział Piotr.

- Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie od Stwórcy. A tymczasem - rzucił w stronę Piotra jakieś ubranie - załóż to. - Piotr dopiero teraz zauważył pod kocem, którym był przykryty, że jest nagi.

- Ale... - zaczął, ale Dwadzieścia Osiem odwrócił się do niego tyłem i odszedł zostawiając pochodnię w stojącym obok niego stojaku.

***

- Wszystko zaczęło się w dwutysięcznym pierwszym roku. W grudniu. - Zaczął Stwórca. Był krępym mężczyzną z siwą brodą i ogromnym brzuchem. Wyglądał na sto lat, albo nawet i więcej. - Bez żadnego ostrzeżenia. Ruskim odbiło i posłali na Stany Zjednoczone dwieście rakiet z głowicami jądrowymi. Trzymali je na tak zwany wszelki wypadek w betonowych bunkrach rozsianych głęboko pod powierzchnią całej Syberii. Nikt nic o nich nie wiedział, ale one istniały i czekały w ukryciu na odpowiedni moment. Amerykanie, zanim ich kraj zamienił się w radioaktywną pustynię z zaledwie pół milionem mieszkańców, w ostatniej chwili uruchomili swoje tajne wyrzutnie i odpowiedzieli tym samym - tyle, że rakiet było ponad dwa tysiące. Wszystko wycelowali w Rosję. Rozumiesz? Kilka minut i dwa największe mocarstwa przestały istnieć, a radioaktywne chmury zaczęły krążyć po świecie rozsiewając choroby i deformacje. Najbardziej z tego wszystkiego ucieszył się Saddam Hussein. Siedział sobie spokojnie w Iraku trzymając klucze do swoich bomb atomowych. - Stwórca uśmiechnął się. Piotra zdziwiło, że mimo rzeczy, o których opowiadał nie opuszczał go uśmiech. - Tak się biedak ucieszył, że w końcu zwariował ze szczęścia, zszedł sześćdziesiąt pięter pod ziemię do swojego schronu, sam jeden, i wyparował resztę kuli ziemskiej z Irakiem włącznie. Z kilku miliardów ludzi na Ziemi, pozostało zaledwie trzy i pół miliona rozsianych w grupach po całej tej pustyni w jaką zamieniły się wszystkie bez wyjątku lądy. Ostatni żyjący Chińczyk umarł w moich ramionach. A tylu ich było - westchnął z melancholią w głosie Stwórca.

- A jakie w tym wszystkim jest nasze miejsce? - spytał Piotr. - Kim jesteście wy? Co ja tutaj robię?

- Mimo wszystkich zniszczeń ludzie nie opamiętali się i na Ziemi dalej króluje wojna. Konflikty są lokalne, ale jeśli tak dalej pójdzie to za sto lat zginie ostatni człowiek. Kobiety po prostu nie nadążą z rodzeniem jeśli dalej tylu ludzi codziennie będzie mordowanych.

- Moje pytania - przypomniał Piotr.

- Zajmijmy się teraz Polską.

- Właśnie.

- Właściwie to już rakiety amerykańskie dotarły do Polski. Drobne błędy w obliczeniach i z Polski został pył. Całości dopełniły jeszcze rakiety Husseina. Obecnie teren zwany kiedyś Polską zamieszkuje jakieś pięćdziesiąt tysięcy osób z czego czterdzieści osiem tysiący osiedliło się w Okręgu Ogrodzienieckim.

- Jakim?! - krzyknął Piotr.

- Ogrodzienieckim. To od miejscowości, która kiedyś tu się znajdowała.

- Więc my należymy do tych trzech tysięcy?

- To inna historia.

- Słucham.

- Te czterdzieści osiem tysięcy osób stworzyło wielkie, jak na dzisiejsze warunki, miasto. Nazwali je po prostu Miasto. Oczywiście z początku budowniczych Miasta było może dwie setki, ale razem z jego rozkwitem przybywali tu coraz to nowi mieszkańcy aż Miasto stało się teoretycznie jedynym skupiskiem ludności w Dawnej Polsce. Tak nazywamy teraz nasz kraj - Dawna Polska. Stworzono tu jako taki przemysł, a całością rządzą Król i Królowa. Nikt nie zna ich imion, a dostęp do nich mają tylko nieliczni. O królewskiej parze krążą legendy.

- My też jesteśmy teraz w Mieście?

- Nie. Tylko na pozór jest to szczęśliwe miejsce. Król i Królowa sprawują władzę absolutną i są bardzo okrutni. Ludzie czasem buntują się przeciwko nim, ale to nic nie daje. Monarcha i jego pani, oraz zaufana straż mają dostęp do strasznej broni. Nikt oprócz nich w okolicy nie ma więcej niż procy. Właściwie, to my mamy parę karabinów, ale nie potrafimy się nimi obsługiwać.

- Właśnie. A skąd obok ciebie znaleźli się Invitranci?

- Gdy tylko zorientowałem się jakie są zasady w Mieście - mieszkałem tam przez dwa lata - postanowiłem odejść na pustynię. Błąkałem się kilka dni aż w końcu... Nigdy nie zapomnę tego dnia. Znalazłem coś, co wyglądało na laboratorium. Poorana wybuchami nuklearnymi Ziemia odkryła swoje tajemnice. To co znalazłem było tajnym laboratorium naukowym umieszczonym w betonowych bunkrach głęboko pod ziemią jeszcze przez hitlerowców podczas drugiej wojny światowej. Laboratorium gotowe było do "produkcji" czystej krwi Aryjczyków, którzy mieli pomóc Rzeszy w wygraniu wojny. Niestety jej przebieg zniweczył zamiary faszystów. Laboratorium w bunkrze zostało opuszczone i do chwili gdy ja je odnalazłem nikt o nim nie wiedział. Zbadałem i przeszukałem całe cal po calu. Odkryłem trzydzieści dwa embriony umieszczone w specjalnych inkubatorach. Mogłem je zostawić w spokoju, ale postanowiłem zobaczyć czy uda mi się "wyhodować" ludzkie organizmy. Wiesz, samemu to trochę nudno. Zresztą nie było to trudne - wystarczyło przycisnąć guzik. Po dziewięciu miesiącach urodziło się trzydziestu dwóch chłopców. Do piątego roku życia rozwijali się w inkubatorach. Były pomyślane tak, aby mieli wszystko co było im potrzebne. Technologia hitlerowców wyprzedzała całe pokolenia. Dokładnie po pięciu latach inkubatory otworzyły się i stałem się opiekunem trzydziestu dwóch Invitrantów - zatoczył ręką dookoła Piotra pokazując siedzących obok niego jasnowłosych młodzieńców. Jeden z nich wstał i podszedł do Piotra.

- A my nazwaliśmy go Stwórcą - odezwał się podając mu dłoń. Piotr uścisnął kościste palce wielkoluda. - Mam na imię Jeden - przedstawił się blondyn.

Stwórca uśmiechnął się gorzko.

- Miałem z nimi kupę roboty. Nie wiedzieli nic o życiu, nie znali języka po prostu żyli. Gdybym się nimi nie opiekował zginęliby po może pięciu dniach. Nie umieli niczego. Koniec, końcem mieli służyć Hitlerowi jako superżołnierze. Zostałem z nimi i stałem się ich nauczycielem. Na początku było trudno, ale gdy już jako tako nauczyli się języka to wszystko szło łatwiej.

- Stwórca dokonał niebywałej rzeczy - stwierdził kolejny blondyn podchodząc do niego. - A na mnie mówią Dwa. Bardzo mi miło. - Kolejni Invitranci zaczęli zbliżać się do Piotra i chwilę po uściśnięciu jego dłoni wychodzili z pomieszczenia.. Byli prawie identyczni. Wielcy, silni i piękni. Po dwóch minutach Piotr został sam na sam ze Stwórcą.

- No, a teraz najważniejsze - mruknął Piotr. - Skąd w tym wszystkim wziąłem się ja?

- Znalazłem cię w laboratorium razem z embrionami. Ty byłeś trzydziesty trzeci.

Piotr o mało co nie zemdlał. Zrobiło mu się słabo. Jak to możliwe? Przecież jeszcze wczoraj pił piwo razem z Krzyśkiem. Żołądek podskoczył mu do gardła i Piotr zwymiotował prosto na kamienną podłogę pomieszczenia.

- To... to... to jest niemożliwe - wyjąkał. Stwórca nie sprawiał wrażenia zdziwionego. Po krótkiej przerwie znów się odezwał.

- Właściwie z tych wszystkich trzydziestu trzech organizmów tylko ty nie byłeś embrionem. Właściwie byłeś tylko cząstką DNA...

- Kwas dezoksyrybonukleinowy? Kurwa!

- Cząstką DNA z której cię wyklonowałem.

- Jak? Po co?

- Laboratorium wyposażone było we wszystko. Inkubatory, komputery, urządzenia do klonowania. To nie było trudne.

- Stwórco, to wszystko się nie trzyma kupy. Jeśli jestem sklonowany z cząstki DNA to skąd pamiętam choćby jak się nazywam?

- Skąd mogę wiedzieć? Nie jestem biologiem. Ja tylko naciskam przyciski.

- Skąd hitlerowcy znali takie rzeczy? W jaki sposób posiedli taką technologię? To niemożliwe. Powiedz mi! Powiedz, że to jakiś żart! Pieprzony żart! Pewnie Kowalski robi mnie w chuja!

- To nie żart. Mamy rok dwa tysiące trzydziesty. Styczeń.

Piotr uśmiechnął się, a potem ryknął głośno niczym młody lew. Wyrzucił ręce do góry i tańczył dookoła Stwórcy.

- Wpadka! Cha cha cha! Wpadka! Kowalski, możesz wyjść z ukrycia. Nie wiem skąd wziąłeś tych przebierańców ale wpadłeś. Jak śliwka w gówno!

- Jaka śliwka? Jaki Kowalski? - spytał Stwórca.

- Pomyliłeś się. Jola wysłała mnie w czasie o trzydzieści lat do przodu. Był październik. Gdybym znalazł się w przyszłości też musiałby być październik. Trzydzieści lat, równe trzydzieści lat. Powiedziałeś, że jest styczeń. Wpadłeś! Kowalski! - ryknął na cały głos Piotr. - Wychodź! Chodź tu! Nie zrobisz w chuja Piotra Stefańskiego!

- Nie mam pojęcia o czym mówisz.

- Dobra. Nie jąkaj się - przerwał mu Piotr. - Dowcip się nie udał.

W tym samym momencie z sufitu nad nimi wysunął się peryskop i zatrzymał przed oczami Piotra.

- Spójrz - nakazał Stwórca. Piotr spojrzał w peryskop. Ujrzał pustynię. Obrócił peryskop w prawo, potem w lewo. Wszędzie pustynia. Piotrowi zrzedła mina. Stwórca złapał za rączkę peryskopu, przekręcił go i nacisnął jeden ze znajdujących się na peryskopie przycisków.

- To stutysięczne przybliżenie - poinformował Stwórca. - Spójrz teraz.

Piotr niepewnie pochylił głowę w stronę wizjera peryskopu. Spojrzał i natychmiast odskoczył od urządzenia. Gdy minął pierwszy strach spojrzał znów prosto w peryskop.

Spoglądał na Miasto.

Opadł z hukiem na podłogę i ukrył głowę w dłoniach. Nie mówił nic. Wszystko w co wierzył nagle wyprało się z jakiegokolwiek sensu. Nigdy do tej pory nie czuł się tak bardzo nikim jak teraz. Stwórca opuścił wzrok i powiedział kierując swe słowa do załamanego Piotra:

- Właściwie to niewiadomo czy laboratorium to należało do hitlerowców. Bo niby skąd mam mieć pewność. W każdym bądź razie przyjąłem taką hipotezę za całkiem możliwą. Po pierwsze spójrz na Invitrantów. Są tacy potężni i piękni. Blondyni z niebieskimi oczami - czyści Aryjczycy. Wymarzona rasa panów. Tylko ty nie jesteś do nich podobny. Z wyjątkiem oczywiście samego wieku - dwudziestu lat. Zresztą to zrozumiałe. Jakby to nazwać? Nie należycie do tej samej hodowli nadludzi. Ty stworzony zostałeś z cząstki DNA - oni nie. Ich wyhodowanie nie było zbyt trudne, ale ty... Przeżyłeś w śpiączce dwadzieścia lat. Myśleliśmy, że nigdy się nie obudzisz. Nie pytaj mnie. Nie wiem skąd twoje DNA wzięło się w tym laboratorium. Po drugie spójrz na te wszystkie swastyki na ścianach - zatoczył dłonią okrąg.

- Chcę iść do Miasta - mruknął Piotr podnosząc się z podłogi.

- Po co? To nie miejsce dla ciebie. Zostań z nami. Żyjemy prosto i uczciwie. Nie mamy zmartwień, jesteśmy szczęśliwi. Jak jedna, wielka rodzina.

- Muszę iść do Miasta - upierał się Piotr.

- To głupota decydować się na takie życie jak w Mieście. Wielka głupota.

- Nie chcę tam żyć, nie chcę tam mieszkać, chcę tylko porozmawiać z Królem i Królową.

Stwórca roześmiał się serdecznym śmiechem.

- To niemożliwe. Nikt nie ma do nich dostepu.

- Muszę spróbować. Skoro są tacy mądrzy i wszystko wiedzą to muszą wiedzieć co ja tu robię.

- A niby skąd?

- Nie obchodzi mnie to czy użyją czarów, aby się tego dowiedzieć, nie obchodzi mnie co będę musiał zrobić. Chcę tylko wiedzieć kim jestem. Bo już nawet nie wierzę w to, że istnieję - ukrył twarz w dłoniach.

- Nie idź tam. To bezsensowne.

- Mieszkałeś w Mieście. Musisz wiedzieć jak się do nich dostać.

Stwórca zmrużył oczy.

- Nie dasz za wygraną?

- Nie!

- Pamiętaj co ci mówiłem. Nie dasz rady!

- Spróbuję.

- Bezpośredni dostęp do Króla i Królowej ma niewiele osób. Może dziesięć. Większość z nich stanowią żołnierze - oni ci nie pomogą. Właściwie widzę tylko jedną możliwość. Lanta.

- Lanta?

- Czarodziejka.

- W czym ona mi może pomóc?

- To nie jest pewna wiadomość. Nikt, nigdy nie widział razem Lanty i pary królewskiej. Plotki jednak głoszą, że dzięki sztuczkom Lanty Król i Królowa zachowują wieczną młodość.

- Fajnie. Tylko, że dalej nie wiem w czym może być mi ona pomocna?

- Możesz spróbować ją przekonać do zaaranżowania audiencji z Królem i Królową. Innego wyjścia nie ma.

- Jak ja znajdę?

- Idź do Miasta, a potem spytaj o nią kogokolwiek. Każdy wskaże ci drogę.

- Nie wiedziałem, że to takie proste - roześmiał się gorzko Piotr.

- Życie lubi być proste. Zanim pójdziesz, poczekaj. Zawołam Jednego. Wskaże ci drogę do naszej zbrojowni. Nie umiemy posługiwać się bronią, ale może tobie się do czegoś przyda - zaproponował Stwórca.

***

Miasto robiło na Piotrze wielkie wrażenie. Monumentalne budowle bez kształtów zbudowane z ociosanych ręcznie bloków skalnych. Każdy z budynków miał w sobie coś z egipskich piramid; od małych domków począwszy, a skończywszy na ogromnych wieżowcach. Nie wyglądały wprawdzie jak prawdziwe wieżowce, ale Piotrowi nie przychodziło do głowy żadne inne określenie. Sięgające nieba kolosalne budowle sprawiały niesamowite wrażenie. Nie mieściło się w głowie Piotra w jaki sposób zostały wzniesione bez pomocy techniki, maszyn budowlanych, komputerów - po prostu siłą ludzkich rąk. Widział w życiu różne rzeczy, ale temu co widział teraz nic nie mogło się równać.

Wędrując piaszczystym traktem rozglądał się dookoła nie mogąc nadziwić się tym wszystkim niesamowitym rzeczom. Spod jego stóp unosiły się tumany kurzu, który osiadał na jego ubraniu, ale on nie robił sobie z tego nic. Wszystko dookoła było takie nowe, wspaniałe. Czuł się jak mrówka w mieście wielkoludów.

Przez Miasto przebiegała tylko jedna ulica - ta którą właśnie wędrował. Nie dostrzegał żadnych rozgałęzień, skrzyżowań, bocznych uliczek, po prostu długa kreska drogi ciągnęła się hen aż po horyzont - nie dostrzegał, choć bardzo się starał, jej końca Kolosalną długość równoważyła szerokość. Ulica była bardzo wąska. Właściwie - pomyślał - nie mógłby go minąć żaden najmniejszy nawet samochód bez potrącenia. Tyle tylko, że nigdzie nie dostrzegał samochodów. Ba, nie widział nawet niczego co miałoby przymocowane od spodu kółka. Ludzie poruszali się pieszo patrząc pod nogi i nie zwracając uwagi na zakurzonego przybysza. Piotr postanowił zagadnąć jednego z przechodniów:

- Przepraszam. Jak mogę odnaleźć Lantę? Powiedziano mi, że...

- Szukasz jej?

- A gdzie ją znajdę?

- Dojdź do końca Ulicy, a potem skręć za Miastem w prawo. Dwa kilometry dalej znajdziesz jej pałac.

- Dziękuję - kiwnął głową, ale przechodzień wmieszał się już w tłum idąc szybkim krokiem. Piotr ruszył także.

***

Znalezienie zamku Lanty zajęło mu kilka godzin. Ulica ciągnęła się w nieskończoność, a gdy się wreszcie skończyła było już prawie ciemno. Zgodnie z zaleceniami spotkanego mężczyzny skręcił w prawo i znów ruszył przed siebie. Byłby zaginął na pustyni gdyby nie to, że zamek czarodziejki był jasno oświetlony i Piotr widział bijącą od niego łunę ponad piaszczystymi wydmami. Gdy w końcu stanął przed pałacem otworzył ze zdumienia usta. Pałac nie był wysoki, dwa piętra zaledwie, ale ciągnął się na długość tak bardzo, że sprawiał wrażenie kilkukilometrowego. Zanim Piotr odnalazł drzwi minęła kolejna godzina. W końcu stanął przed nimi i zapukał co wydało mu się śmieszne zważywszy długość budynku. Ku jego zdumieniu drzwi otwarły się same gdy tylko dotknął ich. Nie myślał długo.

Wszedł do środka.

W przeciwieństwie do zewnętrznej strony pałacu w środku było ciemno. Gdy drzwi zamknęły się znów bez czyjejkolwiek pomocy Piotra otoczyły egipskie ciemności. Nie trwało to jednak długo. Po pięciu sekundach rozbłysło słabe światło. Dawało zaledwie tyle jasności, że mógł dostrzec kolejne drzwi znajdujące się po prawej stronie. Otworzył je, wszedł do środka i zamknął za sobą. Znalazł się w długim pomieszczeniu. Spojrzał przed siebie. Jakieś dwieście metrów przed nim - tak ocenił na oko odległość - dojrzał niewyraźny tron, na którym, o ile nie zawodził go wzrok, siedziała pewna osoba.

- Czekałam na ciebie - usłyszał metaliczny, kobiecy głos dochodzący z głośnika obok niego.

- Lanta! - wrzasnął. - Ty jesteś Lanta?!

- Nie musisz krzyczeć - spokojny głos kobiety mógł doprowadzić do szału. - Wszystko słyszę.

- Ty jesteś Lanta? - powtórzył już spokojnym głosem.

- Jam jest Lanta.

Piotr postanowił nie bawić się w rozmowy powitalne. Stwierdził, że najlepiej będzie zacząć prosto z mostu.

- Nazywam się...

- Piotr Stefański. Kopę lat. Nie zmieniłeś się ani trochę. No może jesteś troszeczkę wyższy. Jak leci?

Piotr zdębiał.

- Co? - zdołał wykrztusić z siebie tylko tyle.

- Nie poznajesz mojego głosu? No. To całkiem możliwe. Widzieliśmy się tylko raz. W takim razie... - nie dokończyła, a zaraz potem, gdy umilkła tron razem z nią zaczął zbliżać się do Piotra. Piotr zmrużył oczy żeby lepiej widzieć i zahipnotyzowanym wzrokiem wpatrywał się w zbliżający tron. Gdy zbliżył się do niego na odległość jakichś pięćdziesięciu metrów Piotr rozpoznał siedzącą w nim osobę.

- O Boże! - wybełkotał.

- Nie, ale blisko - Lanta zbliżyła się do niego na wyciągnięcie ręki.

- Lanta? Jolanta!!!

- Jolanta Kraśko. Do usług.

Piotrowi zebrało się na wymioty. Nie zdążył jednak zwymiotować.

Zemdlał.

***

Nie pamiętał w jaki sposób i kiedy wrócił do domu. Przez całą powrotną drogę miał przed oczami widok tańczących Gosi i Łukasza. Jakim prawem Gosia tańczyła z Łukaszem? Jakim prawem? Przecież to on, Piotr, kochał ją całym sercem i duszą. On gotów był wskoczyć za nią w ogień, poświęcić życie byleby tylko była szczęśliwa. On! To on miał trzymać ją w ramionach podczas tańca, a nie ten p r z y j a c i e l Łukasz. A więc to tak odpłaca się za przyjaźń! Odbierając dziewczynę marzeń i snów. Piotrowi nie mieściło się w głowie. Myśl, że prawdopodobnie utracił Gosię na zawsze paraliżowała go i pchała ku najgorszym czynom.

Wszystkie te uczucia wzbierały w nim przez cały wrzesień. Nie jadł, nie pił, nie uczył się tylko całymi dniami siedział sam i rozmyślał o dziewczynie, którą stracił. Nie odzywał się do nikogo, pytania zbywając krótkimi mruknięciami bądź krzykami. Z Łukaszem nie rozmawiał lecz z Gosią widywali się nadal. Były to już jednak inne spotkania niż na początku wakacji. Czasem się kłócili, bądź nawet nie zwracali na siebie uwagi. Niezmiennie jednak Piotr po każdym spotkaniu z Gosią miał coraz większą ochotę, aby zrobić coś dramatycznie głupiego. Przez całe życie nikt go nie rozumiał, a teraz to uczucie, tak mu się wydawało, sięgnęło zenitu.

Trzeciego października nie wytrzymał. Dawno temu ściągnął z internetu przepis na sporządzenie bomby domowym sposobem. Nie sądził, że kiedyś mu się przyda, ale cały czas trzymał go na dysku twardym tak na wszelki wypadek. I teraz w końcu się przydał. Nie był do końca pewien tego co chce zrobić, ale było mu wszystko jedno. Niech cały świat, a jeśli nie świat to Ogrodzieniec, zobaczy manifestację jego smutku. Schował się na noc w Domu Kultury i założył ładunki w kilkunastu miejscach na pierwszym piętrze. Odczekał do rana i wymknął się niezauważony przez stróża.

Rankiem czwartego października zakradł się pod Dom Kultury i podpalił lont, który przezornie umieścił poza budynkiem maskując go w trawie. Lont zaskwierczał i zapłonął drobnymi iskierkami przesuwając się coraz dalej i dalej. Piotr wrócił biegiem do domu - mieszkał może trzysta metrów od Domu Kultury i stanął na podwórku czekając i obserwując.

Huk!

Nagle ciszę poranka przerwał niesamowity huk.

***

- Piotr! Obudź się!

Piotr otworzył oczy. Śniły mu się wydarzenia czwartego października. Trzy dni temu. A może trzydzieści? Paranoja.

Rozejrzał się i obok łóżka ujrzał Lantę nawołującą go do wstania.

- Wstawaj! Mamy dużo do zrobienia!

- Wiesz co Lanto - zaczął Piotr.

- Mów mi Jolanta. Tak jak dawniej - przerwała mu.

- Tak więc Jolu, nie zmieniłaś się ani trochę od momentu, gdy widzieliśmy się ostatni raz. Boże! Kiedy to było.

- Trzydzieści lat.

- Dla mnie to tylko dwa dni. To straszne.

- Zależy jak na to patrzeć - przysiadła na łóżku na którym leżał. - Wszystko tak bardzo się popieprzyło.

- A ty nie zmieniłaś się ani trochę.

- Nie zapominaj, że jestem czarodziejką - uśmiechnęła się gorzko. - Czarodziejką.

- Założę się, że dyplom z fizyki bardzo ci w tym pomaga - zażartował, choć czuł się podle.

- To prawda. Zresztą nie tylko on. Mam wiele dyplomów.

- Niesamowite.

- Prawda? A ludzie mówią, że kobiety są głupie.

- Nie chcę wstawać - zmienił temat. - Chcę leżeć i umrzeć z głodu. Mam wszystkie dosyć.

- Nie mów tak. Masz wiele rzeczy do zrobienia.

- Nie w tym świecie. Ja do niego nie należę.

- Zdziwiłbyś się gdybyś wiedział jak wiele rzeczy, osób cię tu trzyma.

- Skoro tak to może powiesz mi łaskawie co ja tu robię?

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

Mina Piotra wystarczyła za odpowiedź.

- Pamiętasz dzień gdy spotkaliśmy się pierwszy raz?

- To było dwa dni temu...

- Czas jest pojęciem względnym. Dla mnie upłynęło tych lat aż trzydzieści.

- ... wysłałaś mnie wtedy w przyszłość.

Jola zmrużyła oczy i odwróciła głowę na bok wpatrując się w ścianę.

- Eksperyment się nie udał.

Piotr zdębiał.

- No co ty? Przecież tu siedzę.

- Pozwól, że opowiem ci pewna historię.

- Mam się bać?

- Masz być przerażony!

Piotr przełknął ślinę. Jola zaczęła opowieść.

- Eksperyment niestety się nie powiódł. Co prawda opuściłeś maszynę czasu i przez kilka minut cię nie było, ale przyrządy nie wskazywały przeskoku w czasie. Po prostu rozpłynąłeś się w nicości. Nie masz pojęcia jak bardzo się wystraszyłam. Włączyłam światło i zbiegłam po schodach w dół. Gdy znalazłam się w piwnicy ty byłeś tam również. Musiałeś wrócić, gdziekolwiek byłeś, podczas gdy schodziłam na dół do piwnicy. Podeszłam do ciebie, sprawdziłam tętno i przyłożyłam głowę do twojej piersi. Puls był niewyczuwalny, a serce stanęło. Byłeś martwy. Reanimacja nic nie dała. Musiałam coś zrobić. Ostatni raz widziano cię ze mną. Byłam główną podejrzaną.

- I co zrobiłaś? - wystękał Piotr. Czuł się okropnie. Zresztą nie co dzień dowiaduje się o swojej śmierci.

- Zawlokłam cię do lasu, włożyłam do twojej dłoni rewolwer i pociągnęłam spust.

- Upozorowałaś samobójstwo?

- Nie miałam innego wyjścia.

- A co było potem?

- Pobrałam z twojego ciała cząstkę DNA i zostawiłam cię w lesie. Zostałeś znaleziony dwa dni później. Policja oczywiście wypytywała mnie o ciebie, ale powiedziałam, że owszem, widziałam cię, ale wyszedłeś ode mnie około godziny czwartej i więcej cię nie widziałam. Samobójstwo było oczywiste. Policjanci utwierdzili się w tym przekonaniu, gdy porozmawiali z twoimi znajomymi. Nieszczęśliwa miłość - główny powód samobójstw na całym świecie. Zostawili mnie w spokoju. A ty? No cóż, zostałeś pochowany dziesiątego października dwutysięcznego roku.

Podczas ostatnich godzin Piotr dowiedział się różnych rzeczy dlatego opowiadanie Joli nie zrobiło na nim większego wrażenia.

- Co było dalej?

- Twoje DNA spoczęło w lodówce, a ja postanowiłam zrobić wszystko żeby móc cię wyklonować. Dręczyło mnie sumienie.

- A swastyki?! Embriony doskonałych Aryjczyków?!

- Wiesz o nich? - bez nuty zdziwienia spytała Jola.

- Owszem.

- Laboratorium zrobiło się dla mnie za duże. Postanowiłam odstąpić jego połowę mojemu znajomemu z Uniwersytetu, Niemcowi Helmutowi Shenckowi. Miał fioła na punkcie Hitlera, ale mógł być mi pomocny w pracach nad wyklonowaniem cię. Całe laboratorium pomalował na czarno i czerwono, a gdzie się tylko dało bazgrał swastyki. Czasem faktycznie był mi pomocny, ale większość czasu trawił na "wyhodowanie" czystek krwi aryjczyków i zapewnienie im spokojnego rozwoju. Za diabła nie wiem po co mu to było. Bałam się go trochę więc nie pytałam. Zresztą nie chciałam go wystraszyć, bo pomagał i w moich badaniach.

- W końcu postawiliście na swoim?

- Helmut zakończył swe eksperymenty z zadowalającym skutkiem i wtedy zaczął cały czas poświęcać moim badaniom. Klonowanie! To było coś!

- Jak to wszystko się skończyło?

- Musiałam wyjechać na dwa tygodnie do Katowic. Potrzebowano mnie na uniwerku. Gdzieś podczas piątego dnia pobytu zadzwonił do mnie Helmut i powiedział, że odkrył tajemnicę klonowania. Chciał żebyśmy razem byli obecni podczas rozpoczęcia kolejnego kroku w trzecie tysiąclecie. Odparłam, że przyjadę za dwa dni i odłożyłam słuchawkę.

- Cos wam jednak przeszkodziło?

- Wojna! Nuklearna wojna! Nie wiem co stało się z Helmutem. Pewnie zginął jak wszyscy. Ja ukryłam się wraz z innymi fizykami w podziemiach uniwersytetu. Były tam nieduże schrony z laboratoriami. Gdy z nich wyszłam minęło dziesięć lat - na tyle były zaopatrzone. Oprócz mnie nie ocalał nikt. Albo zmarli z tęsknoty, albo popełnili samobójstwo. Pierwszą rzeczą, którą ujrzałam oprócz pustyni było Miasto. Nie poszłam tam. Zamknęłam się ponownie w schronach i zajęłam się nauką.

- Śmieszne.

- Wcale nie. Przynajmniej nie dla mnie.

- I co ci z tego przyszło?

- Dużo. Wynalazłam syntetyczne pożywienie, różne inne rzeczy, a przede wszystkim to - sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła małą fiolkę z różowym płynem.

- Co to? - spytał Piotr.

- Eliksir młodości.

- Dlatego wyglądasz tak młodo? - bardziej stwierdził niż zapytał Piotr.

- Musiałam na kimś wypróbować wynalazek, a akurat nikogo innego nie było w pobliżu.

- Co było dalej?

- Poszłam do Miasta i kazałam zaprowadzić się do królewskiej pary.

- A ci, których o to poprosiłaś zaprowadzili cię do nich? - ironicznie stwierdził Piotr.

- Zaraz potem jak odmłodziłam dowódcę pałacowej straży.

Piotr roześmiał się serdecznie.

- Robi wrażenie - dodał. - Co było potem?

- Król i Królowa przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Eliksir młodości był moja przepustką do ich życia. Oddaliby mi w zamian za niego wszystko. Nie chciałam wiele. To znaczy jak na ich możliwości. Zapragnęłam tylko, aby wznieśli mi zamek, w którym mogłabym spokojnie żyć. Zgodzili się bez zastanowienia i po kilku miesiącach, tempo budowy było zawrotne, stanęło to oto cudo - zatoczyła ręką dookoła siebie. - I to cała historia. Zostałam w zamku i nie ruszałam się z niego ani na krok. Taka moja prywatna pokuta.

- Jednego nie rozumiem?

- Mianowicie?

- Dlaczego pamiętam wszystko z poprzedniego życia?

- Nie mam pojęcia.

- Kiepskawa z ciebie czarodziejka.

- Ale za to jaka ładna.

Roześmiali się.

- No, a teraz ty opowiedz mi jak się tu znalazłeś? - spytała Jola.

- Potem. Teraz chcę spotkać Króla i Królową.

- Po co? - spytała Jola. - Do czego ci oni potrzebni?

- Chcę ich poznać, pogadać. Co mam do stracenia?

Jola przez chwilę pomyślała, a za moment spokojnie, ważąc każde słowo stwierdziła:

- Nie spodoba ci się to?

- Nic mnie już nie zadziwi. Nawet śmierć przyjąłbym jako szczęśliwy zbieg okoliczności.

- Zaufaj mi. Lepiej będzie, gdy nie spotkasz się z nimi.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Ja nie sądzę, ja wiem.

- Mimo to chcę się z nimi zobaczyć.

- Dlaczego jesteś taki uparty? Po co ci to? Możesz zostać ze mną i żyć tu w miarę szczęśliwie.

- Nie! Nic nie zmieni mojego zdania.

- W takim razie...

***

- Para królewska za moment cię przyjmie - poinformowała Jola. - Siedź tu i czekaj aż dowódca straży da ci znak - wskazała dłonią okutego w zbroję i trzymającego w dłoni pistolet maszynowy młodego mężczyznę.

- Ten chłystek jest dowódcą straży? - zdziwił się Piotr. - Przecież wygląda na co najwyżej dwadzieścia... no tak. - Uśmiechnął się.

- Ja już pójdę - stwierdziła Jola.

- Nie zaczekasz ze mną?

- To twoja krucjata - stwierdziła i oddalił się w stronę wyjścia.

Piotr nie czekał długo. Po zaledwie dwóch minutach drzwi do komnaty królewskiej otworzyły się, a dowódca straży wskazał mu, aby wszedł do środka.

Tak samo jak w pałacu Jolanty pierwszą rzeczą, którą ujrzał w środku był tron, a właściwie dwa trony. Siedzieli na nich Król i Królowa.

Piotr spojrzał im prosto w oczy i zaniemówił. Spoglądał na oblicza Łukasza i Gosi.

***

Piotr siedział u spodu jednej z wielu piaszczystych wydm w pobliżu kryjówki Stwórcy. Na jego kolanach spoczywał karabin laserowy. Była to jedyna pamiątka ze spotkania z Jolanta, Łukaszem i Gosią. "Ile to już czasu minęło od tamtej pory?" - rozmyślał. "Kilka miesięcy." Rozpoczynał się właśnie październik. Październik roku dwa tysiące trzydziestego. Pogoda nie różniła się zbytnio od pogody podczas innych miesięcy. Nadal było gorąco jak diabli, a suchy wiatr rozwiewał piaszczyste tumany kurzu unoszącego się nad pustynia. Deszcz nie padał prawie nigdy. Raz na kilka lat. Ostatni deszcz, który pamiętał Stwórca spadł w dwa tysiące dwudziestym trzecim roku.

Piotr czasem wracał wspomnieniami do stycznia. Do widoku Gosi i Łukasz, którzy dzięki eliksirowi Jolanty nie zmienili się ani trochę. Wciąż byli tak samo młodzi jakimi ich pamiętał. Wyglądali na szczęśliwych. Przez te lata stali się okropnymi despotami, ale to już go nie obchodziło. Pogodził się z tym wszystkim i po prostu odszedł nie zamieniając z nimi ani jednego słowa.

Przygarnął go Stwórca i Invitranci. Z nimi żył, pracował i powoli zapominał o złamanym sercu.

Nagle usłyszał jakiś hałas. Wiele razy złodzieje zakradali się do kryjówki Stwórcy więc bez zastanowienia włączył broń i wystrzelił w stronę hałasu. Broń reagowała na ludzkie ciepło. Wystarczyło wystrzelić w stronę spodziewanego niebezpieczeństwa. Nie trzeba było nawet celować.

Piotr wskoczył na wydmę i pobiegł w kierunku usłyszanego hałasu. Zbiegając z wydmy na jej spodzie zauważył chłopaka siedzącego na taborecie.

Serce zabiło mu mocniej. Wiedział już co zrobił, ale mimo tego podszedł do trupa.

Spojrzał na niego.

Ujrzał Piotra Stefańskiego. Siebie z przeszłości.

Wiedział co stanie się za chwilę. Taboret wraz z martwy, Piotrem zniknął.

KONIEC

Quentin
Quentin
Opowiadanie · 15 listopada 2001
anonim
  • Anonimowy Użytkownik
    Frytkoska
    Nie podobał mi sie wcalem: gupi, prymitywny, szajski i nawet niewiem jak dalej okreslic.
    Dziekuje bardzo.

    · Zgłoś · 20 lat