portret własny

nookee

Wyłączył komputer. Założył kurtkę, sprawdził, czy wszystkie dokumenty są w teczce (przez weekend będzie musiał trochę popracować) i wyszedł z pokoju. Stanął przed windami. Cztery kabiny w górę i w dół, szybkie, nowoczesne, a i tak trzeba było czekać na nie w nieskończoność. Zwłaszcza w piątek. Czekał niecierpliwie przestępując z nogi na nogę aż małe pudełko zwiezie go ze szczytu do ludzi. Do przypadkowych przechodniów tak jak on spieszących do domu, żeby wreszcie uwolnić się od krawata i marynarki, wskoczyć w powycierane sztruksy. Wykona kilka telefonów do podobnych jemu przebierańców oszukujących rzeczywistość. Zawsze znajdował się ktoś, kto akurat miał ochotę pobyć sobą. Zwłaszcza w piątek wieczorem.

Wsiadł do windy, która oznajmiła swoje przybycie triumfalnym dzyń i przygaszonym światełkiem strzałki jednoznacznie wskazującej kierunek: w dół.

Piątek i wolne całe dwa dni przed nim. Całkiem naturalnym odruchem skierował kroki do małego baro-sklepu z piwem. Miał po drodze do wyboru kilka dużych, czystych, nowoczesnych sklepów, lecz spelunka była najlepsza. Najtańsze piwo w okolicy i najzwyklejsi ludzie. Dobrze, że już go znali i nikogo nie dziwił młody człowiek w eleganckim stroju pośród ludzi popijających napoje wino podobne i cienkie piwa w promocyjnej cenie złoty czterdzieści dziewięć. Z promocji nie skorzystał, kupił ulubioną markę za dwa pięćdziesiąt, jak zwykle w piątek wypełniając puszkami teczkę po brzegi. Zanim wyruszy na nocną wycieczkę po mieście musi zatankować swój bak dobrego humoru. Poza tym w knajpach piwa kosztowały nawet dziesięć złotych (w tych z ambicjami).

Zdecydowanie jego barometr nastroju zaczął zwyżkować, kiedy garnitur znalazł się w szafie, a eleganckie buty za ponad dwieście złotych spoczęły po ciężkim tygodniu na półeczce w przedpokoju nakarmione pastą kiwi. Teraz mógł stać się sobą. Zwykłym młodym luzakiem lubiącym ostrą muzykę, absurdalnego Monty Pythona i stare, polskie kryminały. Z kanapką zamiast obiadu zasiadł do zaniedbanego od pewnego czasu ćwiczenia gry na gitarze. Zagrał kulawo kilka pasaży, odstawił gitarę i ułożył się wygodnie na kanapie. Miał trochę czasu: niech znajomi wrócą z pracy, poleżą chwilę. Jeszcze cały wieczór przed nimi. I cała noc. Tak. Mają czas. Nie musi się spieszyć. Może spokojnie obejrzeć teleturniej, pokłócić się z telewizyjnymi wiadomościami, albo po prostu się zdrzemnąć.

To był dobry dzień. Większość jego znajomych miała ochotę na szlajanie się po knajpach. Umówili się na dwudziestą pierwszą w pubie znajdującym się pięćdziesiąt metrów od jego domu. Zawsze sobie chwalił okolicę, w której mieszkał. Wszędzie miał blisko. Centrum miasta. Co prawda, opłaty nie należały do najniższych, lecz wygody związane z lokalizacją rekompensowały comiesięczny ból serca kiedy rozstawał się z większą kwotą niż jego znajomi. Miał więc jeszcze ponad godzinę czasu. W telewizji mimo piątku nie było nic ciekawego. Postanowił ponownie wrócić do gitary. Po piętnastu minutach palce mu się rozgrzały i ćwiczenia wychodziły mu już znacznie lepiej. Kiedy poczuł zmęczenie, zagrał kilka luźnych kawałków i przy refrenie „O Ela” jego nowiutkie CASIO za ponad trzysta złotych energicznym i nieco przygłośnym piknięciem poinformowało go, że już jest godzina dwudziesta pierwsza i mógłby się już udać na spotkanie.

Koledzy już czekali, a raczej opróżniali na szybko pierwsze kufle piwa przy akompaniamencie acid jazzowej muzyki. Jak zwykle na początku spotkania rozmowy dotyczyły ubitych w minionym tygodniu interesów, wymianie informacji o nowych znajomościach i wzajemnym obiecywaniu przysług, aby w miarę wlewanego w siebie piwa przejść na tematy damsko męskie, co przy szóstej kolejce niezmiennie kończyło się pseudofilozoficzną dyskusją. W tym momencie, na ogół najtrzeźwiejszy z towarzystwa, nie będący w nastroju filozoficznym proponował zmianę lokalu. Nocna wędrówka w poszukiwaniu kolejnego pubu wywoływała wspomnienia beztroskich czasów końca liceum i początków studiów. Z pijackim rozrzewnieniem wspominali swoje wybryki, zaśmiewając się do łez z historii powtarzanych od lat.

Koło drugiej w nocy towarzystwo powoli zaczynało się wykruszać. Każdy żeglował w swoją stronę, ostro halsując od krawężnika do krawężnika, tylko na widok patrolu policji łapiąc nadspodziewanie prosty i pewny kurs. Nie musiał wracać sam. Pod jednym z pubów spotkał kolegę, który mieszkał na jego ulicy i był w znacznie lepszym stanie. Bezpiecznie doholowany do domu nie zawracał sobie głowy rozbieraniem się i rozścielaniem pościeli. Jak stał, tak zwalił się na łóżko i od razu zasnął, szczęśliwie unikając czasem pojawiającego się helikoptera w głowie, który najczęściej odprowadzał go w środku nocy do toalety.

Rano, koło pierwszej w południe obudził się z olbrzymim bólem głowy i trampkiem w ustach. Klnąc gorzej niż przysłowiowy szewc zawlókł się do łazienki po to, by przespać kolejną godzinę w wannie pełnej zimnej wody. Kiedy zimno zaczęło wypędzać ostatnie resztki sennych marzeń wygramolił się z wanny i poszedł do kuchni rozejrzeć się za jakimś śniadaniem. Nic nie wydawało się być zjadliwe w jego stanie, więc wziął tylko karton mleka i wrócił do łóżka. Popijając nim papierosy, które z założenia miały mu pomóc w cierpieniach bezmyślnie wpatrywał się w telewizor. Bo z pewnością nie można by tego nazwać oglądaniem telewizji. Obrazy przewijały się jeden za drugim, całkowicie nierejestrowane przez jego mózg. Na tej bezczynności upłynęła mu paczka papierosów: o czasie nie warto wspominać- przechodził po prostu obok.

Z odrętwienia wyrwał go telefon. Jeden towarzyszy nocnej eskapady nie radził sobie z kacem gigantem i zdecydowanie potrzebował klina. Uznał, że jemu też przyda się lekarstwo i umówił się na wycieczkę do znajomego baro- sklepu. W sobotnie popołudnie panował tam tłok. Roiło się od mężczyzn ochoczo wbijających w siebie kliny i tych, co dopiero teraz zaczynali weekendową popijawę. Pierwszy łyk zimnego, taniego piwa był bolesny. Organizm stanowczo protestował przeciwko kolejnej dawce alkoholu. Jednak każdy następny wchodził coraz lepiej, aż do momentu, kiedy kolejna butelka stała się chwilowo celem życia. Poczuwszy zbawienne działanie lekarstwa w wyśmienitych humorach rozeszli się do domów. Teraz mógł pooglądać głupawe filmy z kategorii zabili go i uciekł. Przełączając kanały dotrwał w błogim nieróbstwie do dwudziestej drugiej i stwierdził, że może już zakończyć dzień. Tym razem pościelił łóżko, rozebrał się i umył.

Niedzielę powitał znakomitym humorem, w który wprawiła go świadomość, że pozbył się wczorajszego kaca. Wsiadł w samochód i pojechał na rundkę po hipermarketach. Przez trzy godziny robił zakupy na nadchodzący tydzień. Zafundował swojemu ukochanemu środkowi lokomocji nowy komplet piór do wycieraczek, sobie krawat, który pasował idealnie do zeszłotygodniowego prezentu: koszuli w delikatne paseczki. Lubił sprawiać sobie takie małe prezenty. Niedziela była zdecydowanie udana. Bez większych oporów zabrał się za pracę. Musiał przygotować kilka rzeczy na poniedziałkowe spotkania z klientami. Wypoczęty i radosny szybko skończył pracę i zabrał się do czytania książki, którą już miesiąc temu powinien oddać do biblioteki. Nawet nie zauważył, kiedy dzień dobiegł końca, a wraz z nim cudowny weekend.

Pełen życia, wypoczęty stanął przed windami w swoim biurowcu. Nacisnął guzik w górę. Na szczyt. Po raz kolejny stawał do ostrej walki o duże pieniądze, zaszczyty i stołki. Ta myśl nie napawała go nawet niechęcią. Przecież to tylko pięć dni. Potem znów będzie weekend. Znów będzie sobą.

nookee
nookee
Opowiadanie · 9 marca 2000
anonim