Trabant stał zaparkowany pod latarnią. Północ. Peryferie miasta. Dwóch dresiarzy przechodzących obok, najwyraźniej zainteresował samotnie stojący pojazd.
- Hehehe, sprawdzimy, czy "Trampek" ma autoalarm? - śmiali się, podchodząc bliżej.
Jeden z nich kopnął w oponę. Raz i drugi. Alarm nie włączył się. Najwyraźniej alarmu nie było. Za to po chwili drzwi otwarły się i z auta powoli wyjrzała męska głowa. Duża głowa. Z krótkim "jeżykiem". Olo pracował jako ochroniarz w dyskotece. 180 cm w kłębie. 120 w klatce. 150 kg żywej wagi. Był bardzo spokojnym facetem. Niewiele mówił. Trabanta kupił okazyjnie, za dwie stówy. Od kumpla. Sam go wyremontował. "Trampek" był jego oczkiem w głowie. Nawet imię mu nadał. Prawie w nim mieszkał. Miał w nim wszystko: od ubrań i przedmiotów higieny osobistej poprzez wyleniały kraciasty koc, aż po stary, biwakowy grill i wszystko, co nadawało się do grillowania. Rzadko wracał na noc do domu. Bo i po co? Wolał raz tu, raz tam. Wiódł cygańskie życie. Gdy cała reszta Ola wygramoliła się już z samochodu i Olo stanął obok w całej okazałości, jeden z dresiarzy natychmiast padł na kolana i skulił się, zasłoniwszy głowę rękoma. Gdy ujrzał to, co ujrzał, nawet nie próbował walki. Ale cała uwaga Ola skupiła się na tamtym drugim, który - zorientowawszy się w sytuacji - zaczął natychmiast uciekać. Olo ruszył w pościg. Podszedł do sprawy metodycznie. Biegł spokojnym, wyrównanym truchtem. Jak maratończyk. Biegnąc, od czasu do czasu wołał w stronę tamtego:
- Biegnij, biegnij.
Odległość pomiędzy ścigającym a ściganym zmniejszała się drastycznie. Dresiarz powoli opadał z sił. A Olo biegł... Gdy delikwent pojął wreszcie, że nie ma szans, zatrzymał się i położył na ziemi, przyjmując pozycję embrionalną. Czekał na nieuchronne. Olo zbliżył się do delikwenta. Pochylił się nad nim z uśmiechem.
- Nie bij… - usłyszał Olo błagalne.
- BIĆ? Jaa? Nieee... - powiedział Olo, kręcąc głową przecząco. - Strasznie pryszczatą masz gebę. - rzekł, przyglądając się dresiarzowi uważnie. - ... Miałeś kiedyś...ten, no... "peeling?" - sptytał Olo dobrotliwie. Dresiarz wybałuszył oczy. A Olo ciągnął dalej:
- Widzisz ten świeżutki asfalt? - spytał.
I zanim gość zdążył załapać, o co chodzi, jego ogolona głowa znalazła się w kleszczowym uścisku wielkiej łapy Ola, a jego czerwony, pryszczaty policzek, przyciśnięty mocno przez Ola do asfaltu, przesuwał się po porowatej powierzchni to w górę, to w dół... i znów w górę...
Powoli, spokojnie, metodycznie. Cały Olo. Nigdy się nie denerwował.