Wiele o tym myślał. Nie spał całą noc, robiąc życiowy rozrachunek. Ścigany przez wierzycieli, ze związkiem w stanie kompletnego rozkładu. Kłopoty z szefem, który ciągle się go o coś czepiał. Nic mu nie wychodziło. Tom miał permanentnego pecha. Gdyby na chodniku leżała psia kupa, to właśnie on by w nią wdepnął. Dwa razy spaliło mu się mieszkanie. Kilka razy go okradli. Gdy zgłosił to na policję, "tamci" odnaleźli go bez trudu. Oberwał od oprychów tak, że wylądował w szpitalu. Nigdy niczego nie wygrał. Nawet w głupich, szkolnych konkursach był zawsze na szarym końcu. Studia ukończył z trudem, z etykietką nieudacznika i frajera.
Kiedy w końcu doszedł do wniosku, że jego życie straciło sens, włożył najlepszy ze swoich garniturów, ostatnią czystą koszulę, zaparkował samochód na podziemnym parkingu i metrem pojechał do centrum miasta, gdzie odszukał najwyższy wieżowiec. Musiał mieć pewność, co do skuteczności swojego działania. Jego wybór padł na biurowiec jakiejś dużej korporacji finansowej. Idealny na tę chwilę. Wjechał windą na ostatnie piętro i wszedł na dach. Stanął na jego skraju i spojrzał w dół. Wiatr zawiewał mu włosy na oczy, a przez moment zachwiał się nawet, tracąc równowagę. Nie, jeszcze nie. To nie ten moment. Rozejrzał się. Zrobi to. Już postanowił. Dość tego. Zrobi to... Tak, musi to zrobić. Teraz albo nigdy. Powoli zaczął przesuwać się na krawędź dachu. Wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Już miał skoczyć, gdy zadzwonił jego telefon komórkowy. Cofnął się. „Cholera, miałem to wyłączyć.” – pomyślał. Nawet nie miał zamiaru sprawdzać, kto dzwoni. Jakie to teraz miało znaczenie?
Długo zwlekał, zanim skoczył. Zastanawiał się, jak to zrobić: czy skoczyć z miejsca, w którym stoi, czy też wziąć rozbieg. „Przecież nigdy tego nie robiłem. To mój pierwszy raz.” – pomyślał i zaśmiał się szyderczo. Rozejrzał się. Tak, to dobre miejsce. Z niższych budynków nie widać miejsca, w którym stoi, więc nie będzie zauważony. Zaraz wezwaliby pomoc. Ściągnięto by policyjnego negocjatora, który próbowałby przemówić mu do rozsądku, używając idiotycznych argumentów, typu: „życie jest piękne, nie bądź głupi” i takie tam inne pseudo-psychologiczne bzdety. A potem ściągnięto by go na dół. Afera w prasie i w telewizji. Najadłby się wstydu. Spojrzał w górę. Niebo było bezchmurne, świeciło słońce. Idealna pogoda na… „Tylko mi się tu nie rozklej.” – skarcił sam siebie. Zdjął marynarkę i rzucił jak najdalej od siebie. Odpiął pasek zegarka, zdejmując go i delikatnie kładąc na ziemi. Prezent od ojca. Obok położył telefon komórkowy. Już chciał zdejmować buty, ale rozmyślił się. Nie. Buty zostawi. Jakoś tak dziwnie, bez butów. Jeszcze raz spojrzał wokół. Sięgnął po zegarek i sprawdził godzinę. Za pięć dwunasta. Ustawił sygnał. Skoczy w samo południe, jak w tym westernie. Lubił westerny. W dzieciństwie bawili się z bratem w cowboi, naśladując bohaterów filmów. Biegając po ogrodzie, wydawali dzikie okrzyki, trzymając pomiędzy chudymi nogami jakieś badyle, imitujące dzikie mustangi. O tak, dzieciństwo miał beztroskie. A potem nastało brutalne życie. Z początku nawet nieźle mu szło. Po śmierci rodziców musiał szybko wydorośleć. Zdobyć jakieś wykształcenie, usamodzielnić się. Kobiety w jego życiu pojawiały się na krótko, bo był oszczędny i nie robił im kosztownych prezentów. Może trafiał na niewłaściwe? Do kobiet też nie miał szczęścia.
Włączył się sygnał w zegarku. A więc to już. To TA chwila. Za moment już go nie będzie. Przestanie istnieć. Koniec. Finito. Szlus. Najsmutniejsze było to, że właśnie w tej chwili zdał sobie sprawę z tego, że nikt nie będzie po nim płakał. Zabolało. Zatem tym bardziej nie ma już po co żyć. "Życie to jedno wielkie gówno." - myślał rozgoryczony. - "Albo, jak ktoś kiedyś powiedział: życie jest jak papier toaletowy: długie, szare i do dupy." Zamknął oczy i przełknął ślinę. Kilkakrotnie zacisnął i rozluźnił pięści. Odgarnął włosy z czoła. Wykonał jeszcze parę bezsensownych gestów. Czyżby po to, by zyskać na czasie? Czy się bał? Tak, bał się. Tylko wariat się nie boi. On nie był wariatem. Dlaczego się tu znalazł? Czy nie właśnie dlatego, że zabrakło mu rozsądku? A może nie miał już siły, by mierzyć się z trudnościami? Czego bał się bardziej: śmierci, czy… życia? Targały nim sprzeczne odczucia. Czuł suchość w ustach. Wahał się. Ciągle jeszcze się wahał. Zastanawiał się, jak to jest, gdy leci się w dół. Do którego momentu dzieje się to świadomie. Z opowiadań słyszał, że w pewnej chwili traci się przytomność. Kiedy? I czy zderzenie z ziemią boli. Co za różnica. Przy tej wysokości… Cholera. Koniec rozmyślań. Nie ma odwrotu. Nie po to tu wlazł, żeby teraz dumać. Niepotrzebnie przeciąga sprawę. Nie może się już wycofać. Zacisnął szczęki i zamknął oczy. Przesunął się powoli na sam brzeg dachu. Zamknął oczy. Wziął głęboki wdech. Skoczył.
Od razu zaczął szybko spadać. Wiatr gwizdał mu w uszach. Czuł nieznaczny opór powietrza i przez chwilę pomyślał, ze to nawet przyjemne. Minął już kilka pięter, gdy nagle poczuł silne szarpnięcie i… poszybował w górę , a następnie gwałtownie w dół… i znów w górę… i w dół, zupełnie tak, jak odbijana piłka, po czym zaczął łagodnie huśtać się to górę, to w dół. Sprężynujący ruch po linii prostej. Poczuł ucisk w klatce piersiowej. Dlaczego przestał spadać? „Co jest?” – pomyślał zdziwiony, spoglądając w górę. Zamarł. Szelki, dotąd podtrzymujące jego spodnie, zahaczyły podczas skoku o metalową konstrukcję dachu i teraz podtrzymywały również… jego samego. „No nie.” – pomyślał. „To już nawet głupie szelki są przeciwko mnie.” Bał się, że spadnie. A przecież jeszcze przed chwilą chciał się zabić. Teraz jednak bardzo chciał żyć. Doszedł do wniosku, że dość niefortunne miejsce wybrał na skok, jeśli wziąć pod uwagę jego świeżo rozbudzoną wolę życia. Górna część północnej ściany budynku, na której zawisł i dyndał teraz jak odpustowa piłeczka na gumce, pozbawiona była okien. To, co było jej architektonicznym atutem, stało się w tej chwili kompletną porażką. Okna zaczynały się gdzieś na dwóch trzecich wysokości ściany, kilkanaście metrów niżej, i niezłym wyczynem byłoby dostrzeżenie stamtąd faceta, zwisającego z dachu. Tak więc nikt nie mógł dojrzeć tragikomicznej sytuacji, w której się znalazł. Jeszcze raz spojrzał w górę. Zastanawiał się, jak to w ogóle możliwe, że metalowe sprzączki i zapięcia wytrzymały takie obciążenie. No a guma? Jak długo wytrzyma? Dawno już powinna pęknąć. Nie mógł tego pojąć. O nie, nie odepnie teraz szelek. Dobrze wie, jak to się skończy. A on nie chce umierać. Już nie.
Zaczął gorączkowo poszukiwać rozwiązania swojego problemu. Bo MIAŁ problem. Telefon pozostawił na dachu. Krzyk też raczej na nic się nie zda, bo kto go stąd usłyszy? Oprócz tego niższego budynku obok, żadnych innych zabudowań. Nikt go nie dojrzy. Jest nikła nadzieja, że zauważą go z przelatującego helikoptera, ale któż by pomyślał, że jakiś idiota zawiśnie na własnych szelkach na dachu budynku? W pewnym momencie zachciało mu się nawet śmiać, gdy spróbował spojrzeć na całą tę sytuację z dystansem. Ale w sumie nie było mu do śmiechu. Nagle go olśniło: BUTY!!! Nie zdjął butów! Miał je cały czas na sobie! Zrzuci jeden but, a po chwili drugi. Oba spadną na ulicę lub chodnik i może… wtedy ktoś z przechodniów spojrzy w górę. Próbował zsunąć obuwie pocierając jedną nogą o drugą. Bał się zrobić to za pomocą rąk, bo wtedy szelki mogłyby się odpiąć, gdy będzie wyginał ciało. Każdy ruch powodował kołysanie, a guma w szelkach napięta była do granic możliwości. Obawiał się, że nie wytrzyma. Znów zaschło mu w gardle. Zrobiło mu się niedobrze od tego kołysania. W końcu zebrał całą odwagę i spróbował ponownie. Tym razem powoli uniósł do góry prawą nogę, balansując i starając się zbytnio nie zginać ciała, zdjął but ręką. Zajęło mu to dobrą chwilę. Rzucił go w dół, spoglądając, jak leci….leci…leci…aż stał się tak mały, jak dziecięca zabawka. Czekał. Zastanawiał się, kiedy zrzucić drugi. Może od razu? Nie, jeszcze zaczeka. Albo zrzuci go teraz. Zdjął kolejny but. Stracił już rachubę czasu. Jak długo będzie tu dyndał? A jak zacznie się ściemniać? Czy ma tu spędzić całą, cholerną noc? A jeśli zaśnie i wtedy szelki pękną? A co, gdy zacznie padać deszcz? Wzdrygnął się na samą myśl. Nagle usłyszał pod sobą wesołe:
- Żebyś nam nie spadł, koleś, hehehe…
Spojrzał w dół. I oto ujrzał ekipę uśmiechniętych strażaków, montujących w jednym z niżej położonych okien ogromną siatkę, wyglądającą zupełnie jak podbierak, używany przez wędkarzy, podczas połowów ryb. „URATOWANY!” – pomyślał Tom. „Jestem uratowany… Ktoś zauważył spadające buty, podniósł głowę do góry i…” W tej chwili zrozumiał niedorzeczność swojej myśli. Przecież nawet, jeśli ktoś zauważył spadający but, to czy mógł dostrzec człowieka wiszącego na takiej wysokości? I jak skojarzyłby go z tym butem, nie dostrzegłszy go wcale? W takim razie, jak… Nie próbował teraz tego analizować. Znów usłyszał radosny, męski głos poniżej:
- No to trzymaj się, stary. Powodzenia! Teraz nawet, jeśli spadniesz, to masz asekurację. Kozak z ciebie, nie ma co! Tak bez zabezpieczenia…
I sympatyczni panowie strażacy znikli tak szybko, jak się pojawili, pozostawiając osłupiałego Toma w... zawieszeniu. „Na co oni czekają? Dlaczego mnie stąd nie ściągną?”. – myślał przerażony. „Mam już tego serdecznie dość.” Po godzinie pojawili się na dachu jacyś ludzie. Głośno coś mówili. Spojrzał w górę. I zobaczył… kamery. „Telewizja? Co to ma być?”- myślał. „Jeszcze tych tu brakowało. Chcą filmować akcję ratunkową? Świetnie. Teraz zobaczą mnie wszyscy ludzie z firmy. Ubaw będą mieli po pachy.” Był poirytowany. Z dachu znów dało się słyszeć czyjeś podekscytowane głosy i gorączkę przygotowań. „Aaa, wszystko mi jedno, byleby już było po wszystkim.” – pomyślał. „Niech mnie wreszcie stąd zdejmą. Z telewizją, czy bez.”
- Tu kanał VBN, witamy państwa serdecznie! Oto relacja z bicia niezwykłego rekordu: śmiałek od kilku godzin wisi na zwykłych, a może jednak…hahaha…niezwykłych szelkach na szczycie najwyższego budynku w naszym pięknym mieście! Oto relacja na żywo. Bądźcie z nami!
„Co, u licha…? Czy oni oszaleli?! Jaki rekord?! Co to za farsa?!” – myślał Tom gorączkowo.
- Eeej, to nieporozumienie! – wołał w kierunku dachu. Ale nikt go nie słuchał. Zresztą na górze panowała taka wrzawa, że sam nie słyszał własnego głosu. Potem nadleciał helikopter. Lecący nim ludzie machali do niego przyjaźnie, wystawiając kciuki w geście: „Trzymaj się, jesteś super!” Tom myślał, że śni jakiś koszmar. Że zaraz się obudzi i…
Helikopter odleciał. Wrócił po godzinie, z przyklejoną do szyby dużą planszą z jakąś cyfrą. Rozradowani pasażerowie helikoptera wskazywali na planszę i znów wystawiali kciuki, szczerząc się w uśmiechu. Po upływie kolejnej godziny sytuacja powtórzyła się. Cyfra była już inna. Z początku Tom był zdezorientowany, aż pojął wreszcie, co cyfry oznaczają. Pokazują mu, która to już godzina zwisania z dachu! „Pięknie, nie ma co.” – myślał. – „Banda debili.” Zaczynał żałować, że nie spadł. Byłoby po problemie. Niektórym pechowym samobójcom po prostu zrywa się sznur i spadają na podłogę. Ale on ma super-pecha. I jeszcze cała ta szopka z mediami. Przecież to gratka dla prasy. Jutro będzie o tym we wszystkich gazetach. Jak go wreszcie stąd zdejmą (bo chyba zdejmą?), spali się ze wstydu. Dlaczego musi przez to przechodzić? Czy nie dość mu życie robiło pod górkę? Pod spływał mu z czoła. Był głodny i wściekły. Szelki wrzynały mu się w klatkę piersiową. „Z czego robią to cholerstwo, że takie to mocne?” – myślał, przyglądając się wzorzystej, rozciągniętej do oporu gumie.
Po chwili, jakby odczytawszy wreszcie jego potrzeby, z góry spuszczono na linie mały koszyk. Przez chwilę nawet się ucieszył. „Co to ma być?! – oburzył się, gdy zajrzał do środka. –„Krakersy i woda? To jakaś kpina? Też mi wyżerka. Hmm, pewnie nie chcą, żebym zanadto przytył, bo szelki się urwą i rekordu nie będzie. Skurczysyny, żeby ich pokręciło.” Zjadł więc, co dali. Zastanawiał się, co jeszcze wymyślą. Może im się znudzi. Nie miał już siły walczyć. Kiedy nastała ta upragniona chwila i wreszcie spuszczono mu z dachu linę z uprzężą, w którą skwapliwie się zapiął w obawie, że się rozmyślą, odetchnął z ulgą. „Pozwę ich. – pomyślał. Wytoczę im proces o nie udzielenie pomocy. Jest chyba na to jakiś paragraf?” Gdy jednak znalazł się na dachu i poczuł wreszcie grunt pod stopami, zapomniał o wszystkim. Od razu obległa go ekipa telewizyjna. W asyście kamer, nieustannie poklepywany po plecach, schodził schodami pożarowymi. Przed budynkiem zaś czekał rozemocjonowany tłum gapiów i spora grupa reporterów. Z wycelowanymi weń mikrofonami, przepychali się jeden przez drugiego, krzycząc i żywo gestykulując.
- Brawo! Gratulacje dla naszego bohatera! – krzyczał ktoś z tłumu. Dzieci machały chorągiewkami z kolorowym logo jakieś nie znanej mu firmy.
- Może się pan przedstawić? – pytał reporter. – Ile pan ma lat? Czym się pan zajmuje?
Spoglądał wokół błędnym wzrokiem. Był oszołomiony. Nie dowierzał, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nerwowo oblizywał usta. Na przemian ocierał pot z czoła i drapał się po głowie, zażenowany. O nie, nie był przyzwyczajony do takich sytuacji. To jakaś ściema. Robią z niego czubka, tak? Usiłował zebrać myśli.
- Jak się pan czuje? Jest pan szczęśliwy?
- Ja..? Świetnie… Czuję się świetnie. - powiedział. - Jak cholera. - dodał ciszej.
- Cieszy się pan z miejsca w Księdze Rekordów? Co pan zrobi z nagrodą?
- Z jaką nagro…? Cooo?! – krzyknął, szeroko rozwarłszy oczy. Brakowało mu tchu.
- No, jak to: z milionem dolarów, przyznanym przez producenta szelek. Wie pan, jak wzrosły jego obroty? Jego szelki znikły ze wszystkich sklepów w mieście. Wykupił też na wyłączność naszą relację z bicia rekordu, która posłuży za reklamę jego produktu!
- Jest pan bogaty, człowieku! BO-GA-TYYYY!!!