Krople wczesnojesiennego deszczu rozbijały się powoli o szyby pociągu, sunącego po jednotorowej linii, biegnącej wzdłuż wymarłych już pól. Pudła piętrowych wagonów kołysały się skrzypiąc na nierównych torach, a para z lokomotywy, zasnuwała i tak szare już niebo. Właściwie cały widok za oknem, aż po horyzont tonął w szarości.
Zamyślony wpatrywał się w okno, na kolanach trzymał książkę, której nie zaczął nawet czytać. Pociąg co chwilę zatrzymywał się na małych wiejskich stacjach, ktoś wsiadał, ktoś wysiadał, uprzejme „dziękuję” i „przepraszam” rozbrzmiewały raz po raz z różnych stron. Wydawało mu się, że ten gwar brzmi dokładnie takimi samymi zgłoskami i szmerami, jak przed laty, kiedy to odbył ostatnią podróż tą trasą. Spoglądał w twarze przechodzących obok niego ludzi - być może znał ich kiedyś, może ściskał kiedyś ich dłonie mówiąc „dzień dobry” i „do widzenia”... Czas skutecznie wymazał obraz wielu z tamtych twarzy robiąc miejsce dla kolejnych.
Przez większość czasu jechał sam i nikt się do niego nie dosiadał, obok ani naprzeciw. W końcu, pociąg wjechał na większą stację w jakimś mieście, gdzie nastąpiła znaczniejsza niż do tej pory wymiana pasażerów. Ktoś się przepychał, ktoś coś krzyknął, potem gwizd, pociąg ruszył zostawiając za sobą zasmarkany peron, a on znów wbił swój wzrok w okno. Nagle usłyszał wręcz sakramentalne w lokalnych pociągach:
- Można?
Stał nad nim mężczyzna, około pięćdziesiątki i uśmiechał się błyszcząc złotym zębem z przodu. - Można – odparł.
Mężczyzna usiadł naprzeciw, wbił w niego swój wzrok na kilka sekund i uśmiechając się ni to przyjaźnie ni szyderczo zapytał:
- Pan przyjezdny?
- Tak... Znaczy się... Nie. To znaczy... Mieszkałem przed laty w okolicy, ale dawno mnie tu nie było, no będzie ze dwadzieścia lat.
- Czyli swój – powiedział, wyciągając do niego swoją zniszczoną dłoń – Marian.
- Zdzisław.
- Po tylu latach wracasz do domu?
- Jadę na pogrzeb.
- Przykro mi.
- W zasadzie – poczuł się dziwnie, jakby tłumaczył się z przewinienia – nikogo bliskiego, rodziny tu już nie mam, zmarł...
- A tak, słyszałem! - przerwał - Miał gość szacunek ten stary nauczyciel, bo o niego chodzi prawda? Panie całe miasto żyje tym pogrzebem, ma być orkiestra i strzelanie w powietrze.
- Pana też uczył?
- Nie, ja pochodzę z północy, tutaj sprowadziłem się kilkanaście lat po wojnie, czyli chyba mniej więcej wtedy kiedy pan wyjeżdżał, ale za to moja żona chodziła do jego klasy więc pewnie pójdę też razem z nią na cmentarz.
- Ech... Stary Kołecki... Gdyby pana uczył, wiedziałby Pan, dlaczego tak bardzo go szanowano, był niezwykłym człowiekiem, wie pan z jednej strony stanowczym i surowym, a jednocześnie niesamowicie wyrozumiałym i opanowanym, z przedwojennymi manierami, potrafił mówić o swoim przedmiocie z taką pasją, że wszyscy uczniowie w klasie słuchali z rozdziawionymi ustami. Ale wie pan, prawdę powiedziawszy ten pogrzeb to był tylko impuls, pretekst, żeby tu przyjechać.
- To mówisz pan, że mieście rodziny pan nie masz?
- Już nie. Rodzice nie żyją od dawna, starszy brat parę lat po wojnie uciekł na zachód i nie wiadomo od tamtej pory gdzie jest.
- To chyba musi być okropne uczucie, wracać do miejsca swojego urodzenia i nie mieć w nim nikogo.
- Nie wiem, może spotkam na pogrzebie kogoś ze swoich szkolnych kolegów i uda się odświeżyć jakąś znajomość.
- Ma pan kogoś konkretnego na myśli? To małe miasto, a ja mam taki zawód, że wożę ludzi do pracy w fabryce, więc znam wielu mieszkańców.
- W sumie nie... Na przykład Igor Zuchniewicz?
- Zuchniewicze, mają piekarnię przy rynku, ale Igora żadnego nie znam, możliwe, że się wyprowadził.
- Paweł Janus?
- Znałem, wszyscy znali, alkoholik, trudnił się zamiataniem ulic i malowaniem ławek, wszystko przepijał. Zapił się na śmierć dwa lata temu.
- Mój Boże.
- Poczciwy był z niego chłop, ale nie chciał dać sobie pomóc. Co zrobisz – wzruszył ramionami.
- A Andrzej Myszcz?
- Andrzej żyje, ma dom z ogrodem i sadem, sprzedaje owoce do skupu, jego żona jest nauczycielką.
- Piotrek Królikowski?
- Nie znam.
- Ambroży Psiarczuk?
- Też nie.
- To by byli wszyscy z moich dawnych najlepszych kumpli. Chyba, że... - zawahał się i uciął.
- No niech pan śmiało pyta – znów uśmiechnął się odsłaniając złoty ząb.
- Kinga Kwiatkowska?
- Ha! Widzisz pan! - prawie podskoczył z ekscytacji - To moja żona! Teraz już nie ma Kwiatkowska tylko Walczak bo po mnie, ale takie było jej panieńskie więc podejrzewam, że o nią chodzi, zwłaszcza, że nie znam drugiej osoby o tym imieniu.
Przybysz próbował coś powiedzieć ale zamilkł, poczuł się jak gdyby lodowa kula podeszła mu do gardła. Wziął głęboki oddech, żałował, że w ogóle zapytał, spojrzał w milczeniu na swojego współtowarzysza, któremu z twarzy nie schodził uśmiech ukazujący jego złoty ząb.
- Ech... Cóż za przypadek. - bąknął w końcu.
- Dobrze się znaliście?
- Tak.
- Nie mów pan! - prychnął z jeszcze większej ekscytacji - chodziliście ze sobą za szczeniackich lat? - przyklasnął w dłonie.
Skinął głową.
- Ooo! To ci dopiero! – uśmiechnął się szeroko – Teraz rozumiem, czemuś pan taki blady. Jeśli to pana pocieszy, albo i zasmuci - nigdy nie wspominała o Panu, w ogóle niewiele mówiła o czasach zanim ją poznałem, ot kilka ogółów. W sumie nie interesowało mnie to specjalnie nigdy, więc nie pytałem. Zdążyłem jeszcze poznać jej matkę, kiedy zaczęliśmy się spotykać. Potem ona odeszła, jej nie został już nikt inny na świecie, więc szybko postanowiliśmy założyć rodzinę i teraz mamy siebie nawzajem.
- Matkę? – powtórzył bardzo cicho, czując w ustach dziwną suchość.
Obcy poklepał go przyjaźnie po plecach.
- Nie myśl pan, że ja zazdrosny jestem albo co, ja nie z tych. Mało to ja sam dziewczyn miałem w młodości? No ale Kinga, Kinga to złota kobieta jest, niech mnie diabli ale nigdy nie kochałem tak żadnej. Łagodna jak baranek, opiekuje się domem i dziećmi, nie kłócimy się nawet za bardzo, udało mi się. Kumple w robocie to ciągle narzekają na swoje baby, a się z nich śmieję, bo ja tam jestem szczęśliwym człowiekiem, bardzo szczęśliwym, nigdy złego słowa nie powiedziałbym o mojej Kindze.
- Jak się poznaliście? - wypalił – To znaczy proszę wybaczyć ciekawość, mam nadzieję, że nie uraziłem – dodał szybko.
- Nie no, skądże. Byłem wtedy młodym kierowcą PKS oddelegowanym tu przez zakład, mieszkałem w hotelu robotniczym, szybko przepuszczałem wypłatę. Wie pan, człowiek miał jeszcze pstro w głowie, żadnego celu w życiu, byle do pierwszego, byle do potańcówy w sobotę i tak to się toczyło. W pracy jeździłem głównie po wioskach, wożąc ludzi z i do miasta. To było jakoś tak dziewiętnaście albo dwadzieścia lat temu, czyli tak jak mówiłem, mniej więcej wtedy kiedy pan wyjechał - w sierpniu. Widziałem ją już wcześniej kilka razy w lusterku wstecznym, w tygodniu jeździła z miasta na jakąś wiochę, nie mam pojęcia po co. I słuchaj pan tego, sytuacja jak z filmu no nie? Normalnie lato, piękna pogoda, ona jedzie jako jedyna pasażerka i widzę ją w lusterku. Aż tu nagle trzask jak cholera i stoimy w szczerym polu. Ja lecę do tyłu, patrzę siwy dym z chłodnicy, myślę zagotował się, ale patrzę spod silnika kapie olej, no to klops – grubsza sprawa. Lecę po narzędzia... No właściwie nie ważne, silnik w kawałkach, nic nie mogłem zrobić... No... Była to jakaś wczesnopopołudniowa pora i ona siedziała cierpliwie w środku kiedy ja latałem jak furiat koło silnika. W końcu wszedłem do wozu i powiedziałem jej, że nie pojedziemy dalej i że muszę iść do najbliższej wsi, znaleźć telefon, zapytałem czy chce iść ze mną, bo to bez sensu żeby siedziała tu sama przez kilka godzin. Zgodziła się, więc szliśmy przez pola, słoneczko przyjemnie grzało, no mówię jak w filmie. Chyba musiałem wyglądać na bardzo przejętego, awarią autobusu, bo ona nagle zaczęła mnie pocieszać – tu uśmiechnął się promiennie - zresztą chyba wiesz pan jaka ona jest nie? Serce na dłoni i zawsze ogromy uśmiech do wszystkich wokół... No... I minęło nam tak z półtorej godzinki zanim doszliśmy do wsi. Nie, żebym celowo nie zwalniał kroku, wie pan – mrugnął prawym okiem. - We wsi, zaproponowałem jej oranżadę, bo gorąco się zrobiło, wypiła przez słomkę z butelki spoglądając na mnie tymi swoimi kasztanowymi oczami. No i trach, zakochałem się na zabój wtedy. Więc zaprosiłem ją na dansing i... Tak to już się potoczyło. Najszczęśliwszy dzień mojego życia, mówię panu. Kocham ją, mimo tylu lat i co najważniejsze – tu zrobił znaczącą pauzę - wiem, że ona kocha mnie. Może być coś piękniejszego w życiu?
Pociąg stukał kołami wybijając wciąż ten sam rytm. Siedział, pochylony z łokciami opartymi na kolanach i rękami splecionymi na karku, patrząc w podłogę, kiedy nieznajomy przestał w końcu mówić, nastała dłuższa chwila milczenia.
- Niebywałe – powiedział w końcu.
- Może chce nas Pan odwiedzić? - wyszczerzył się tamten - Powiem Kindze, że pana spotkałem, pewnie się ucieszy, pogadacie o starych czasach.
- Dziękuję, ale myślę, że to zbyteczne. Byłoby to bardzo niezręczne, a starych czasów, cóż czasem lepiej nie pamiętać...
- Ale dziwny pan jesteś, młodość to najpiękniejszy okres życia, ja tam często chciałbym do niego wrócić... Już panu mówiłem, że nie jest ze mnie zazdrosny typ, a to, że pan i Kinga byliście dawno temu parą, dla mnie to naturalne. Każdy ma jakąś tam przeszłość, a skoro Pan nie ma nikogo w mieście...
- Nie, nie o to chodzi, naprawdę, ale dziękuję za serdeczną propozycję, pewnie skorzystałbym, ale naprawdę co do przeszłości jest w mojej... naszej... - był zmieszany nie umiał dokończyć zdania, na szczęście za oknami pociągu ukazały się już charakterystyczne dla ich miasta fabryczne kominy oraz trzy wieże, kościoła, ratusza i wodociągowa. Skład zwolnił na zakręcie i wyszedł na ostatnią prostą przed stacją.
- No nic, pora wysiadać. Pewnie zobaczymy się na pogrzebie, bo będziemy tam z żoną.
Wstali z miejsc i podali sobie dłonie. Pociąg wtoczył się na peron i zatrzymał z przeraźliwym piskiem.
Stacja wyglądała dokładnie tak samo jak przed laty, puste klomby i pobielone wapnem krawędzie peronów. Ale wszechobecne twarze ludzi tłoczących się wokół pociągu wciąż były dlań zupełnie nie do rozpoznania. Ruszył przed siebie. Była dosyć wczesna godzina, ludzie przemykali tylko między zaułkami obcego miasta jego dzieciństwa. Tu i tam spływały z rynien cienkie strugi, wspomnienia deszczu, który przed chwilą jeszcze padał. Na placu przy dworcu, stał na cokole pomnik żołnierzy armii czerwonej z tablicą „od wdzięcznych mieszkańców” - to była chyba jedyna rzecz, która się tu zmieniła. Zapalił papierosa, od wilgoci w powietrzu zamokły mu zapałki i dopiero trzecia roztliła się żółtym płomieniem. Szedł wolno, przyglądając się ścianom i witrynom sklepów i zakładów szewskich. Tu i ówdzie, narożniki budynków zalepione były kolorowymi plakatami i obwieszczeniami, które, drukowano na jaskrawożółtym papierze. Dopiero kiedy dworzec zniknął za rogiem zdał sobie sprawę, jak bardzo, poczuł się samotny – ale przecież czy nie było to do przewidzenia? Tam w wielkim i odległym mieście, gdzie znalazł wszystko wokół czego, kręciło się teraz jego życie, nigdy nie miał czasu na takie rozterki. Jednak w głębi ducha nigdy nie zaakceptował tamtego miejsca jako swojego domu i zapytany o niego zapewne wskazałby to miasteczko w którym właśnie się znalazł. W tym momencie zdał sobie jednak sprawę, że nie ma już kawałka na ziemi, który mógłby tak nazwać, że miejsce do którego przybył mimo, żyjących w jego głowie wspomnień, jest już mu zupełnie obce, że bruk który kiedyś tam nosił jego kroki, przykrył się grubą warstwą kurzu, a deszcze zmyły z poręczy i klamek jego dotyk.
Minął go samochód pierwszy od momentu przyjazdu do miasta – cicho tu. Ogrody domów, które mijał były często porośnięte chwastami spośród których czasami wystawały szkarłatne kielichy malw. Skręcił w uliczkę przy której według jego pamięci kiedyś znajdował się hotel. Istniał. Trochę podupadły, jednak podświetlany kaseton „Hotel Ameryka” funkcjonował do tej pory. W restauracji na parterze, mimo porannych godzin siedziało kilkoro mężczyzn rozmawiając przy wódce. Podszedł do barmana – jedynej osoby z obsługi, którą napotkał, zapytał o pokój. On kazał mu udać się na tyły, gdzie miał odnaleźć właściciela.
Zastał go stojącego i karmiącego sporą gromadkę kotów tłoczącą się u jego stóp, której rzucał skórki z kiełbas, a one chwytały łapczywie spadające kawałki.
- Dzień dobry!
Mężczyzna odwrócił się i zmierzył go wzrokiem od kapelusza po trzymaną w ręce walizkę.
- Witam szanownego Pana! Czego szanowny pan sobie życzy?
Właściciel zaciągał po śląsku, słychać, że był rdzennym mieszkańcem tych okolic.
- Chciałbym wynająć pokój do niedzieli.
- Żodyn problem, wszystkie pokoje są puste. Rzadko ktoś się tu u nas zatrzymuje, najczęściej partyjni w delegacjach. Pan z partii?
- Nie. Przyjechałem na pogrzeb Profesora Kołeckiego.
- Oh, pan z rodziny? Wielka strata.
- Nie, uczył mnie, a wcześniej mojego ojca jeszcze przed wojną. Dzięki niemu dostałem się na studia i wyjechałem z miasta. Rozumie pan, dług wdzięczności do profesora.
- Och, to Pan tutejszy! - uśmiechnął się serdecznie - Nie wolał pan u rodziny, albo przyjaciół się zatrzymać? Mój hotel, to już hotel bardziej z nazwy, cud, że pozwolili mi go zatrzymać i to spod tym samym zyldem, kiedyś tu było tak pięknie ale teraz cóż, nie jest już szczytem luksusu.
- Mi wystarczy mi łóżko, luksusów nie trzeba. Nie było mnie tu dwadzieścia lat, rodziny już nie mam, a przyjaciele... No wie pan.
- Rozumiem. Jak pana godność?
- Wiślewski.
- Rzeczywiście, kojarzę rodzinę o takim nazwisku. Dobrze niech Pan wejdzie do środka, napijemy się wódki, jeśli nie ma pan nic przeciwko, na mój koszt, za pana powrót. - To mówiąc rzucił kotom resztę trzymanych w ręce skórek, a te zbiły się ciasno pragnąc pochwycić dla siebie najlepszy kąsek.
Weszli do restauracji, właściciel skinął na barmana, by ten zaniósł rzeczy gościa do pokoju, sam stanął za barem, wyciągnął flaszkę żytniej i rozlał do dwóch musztardówek.
- To mówi Pan, że pierunie dwadzieścia lat... Gdzie pan wyjechał? Do Katowic?
- Najpierw do Krakowa, a potem do Warszawy, gdzie mam teraz mieszkanie.
- Ma pan rodzinę?
- Nie, jestem kawalerem, za dużo pracuję, nie miałbym czasu dla żony – powiedział by jak najszybciej uciąć temat.
- Kim Pan jest z zawodu?
- Lekarzem. Chirurgiem.
- Bardzo szlachetny zawód – powiedział z podziwem unosząc szklankę z wódką na znak toastu. Wypili, bezbarwny trunek rozlał się ciepłem po ich ciałach.
Pierwsze kroki po wyjściu z hotelu, skierował na rynek. Po drodze kupił w piekarni, świeży bochen chleba. Przysiadłszy na ławce obok przystanku autobusowego, urywał kawałki ciepłego jeszcze pieczywa i wkładał do ust – robił tak za młodu i miał nadzieję, że ten smak przywoła jeszcze więcej wspomnień. Miasteczko brodziło w półśnie. On siedział pośrodku największego z jego placów, nikt z sunących przechodniów nie zatrzymywał się obok niego, nie pytał go o nic, tak jakby oni byli aktorami a on niewidzialnym widzem, w teatrze do którego przybył, lecz nie stanowi żadnej jego części – nawet klepki w podłodze. Tym czasem jego głowa nabrzmiała była od myśli i wspomnień, które teraz nieznośnie świdrowały w jego umyśle. Przecież spodziewał się, że przyjazd tu na pewno go rozczaruje, przez te wszystkie lata, miejsce to obrosło w jego wyobraźni mitem dziecięcej krainy szczęśliwości. Raju z którego go nie tyle go wygnano, co uciekł, przed ciężarem czegoś co nieoczekiwanie się mu w nim przytrafiło. Stchórzył? Nie, po prostu podjął rozsądną decyzję, jedyną słuszną w obliczu tak przytłaczającego zła. Tak przynajmniej wierzył, chciał wierzyć. Wiedział od dawna, że kiedy w końcu odważy się na przyjazd tu, nie będzie to dla niego łatwe. Jednak oczekiwał uczucia katharsis, zmycia z pamięci tamtej mrożącej krew w żyłach chwili. Liczył, że kiedy zobaczy to miejsce po latach, światło dnia przegoni zalegający w jego głowie mrok, który mimowolnie powracał z każdym wspomnieniem lat spędzonych tutaj. W zasadzie wszystko szło zgodnie z planem, dobre wspomnienia powracały, realizował się scenariusz, który od dawna tkwił w jego głowie... Prawie - ten pieprzony mężczyzna z pociągu. To nie może być prawda! Może zasnął jedynie i cała ta rozmowa mu się przyśniła? Takie przypadki się nie zdarzają. Ilu ludzi było w tym pociągu? Kilkuset? Co jednak jeśli to celowe zrządzenie losu, że usiadł naprzeciwko. Co jeżeli karma, w którą starał się nie wierzyć, jednak wróciła. Boże dlaczego na to pozwoliłeś!? - krzyczał w myślach - tak bardzo pragnął przekonać się, że dawne blizny zostały zatarte w ciągu tych lat kiedy był daleko. Myślał, że wszystko co przez tyle lat nie dawało mu spokoju, w końcu ucichnie w nim, kiedy przekona się, że tu, pośród tych ulic nie dzieje się nic szczególnego, że nikt nie pamięta! Tym czasem on jako na pierwszego wpada na człowieka, który nie dość, że żyje obok niej, to w dodatku jest niczego nieświadom.
Nawet nie zauważył, kiedy wokół niego zaroiło się od gołębi, które dziobały rozsypane okruchy z jego chleba. Pociemniało mu w oczach, ciężko łapał kolejne oddechy. Przecież siedzieli tak wczoraj, na ławce przed szkołą, w ostatni dzień przed maturą. Gołębie dziobały grunt wokół nich. Trzymali się ukradkiem za ręce, między nimi była tylko cisza i pewność. Pewność!? Wszystko wydawało się proste. Przyszłość, nie miała ich niczym zaskoczyć. Jej czarne włosy połyskiwały metalicznymi iskrami w ostrym popołudniowym słońcu...
Wstał nagle, nie mógł znieść dłużej tego wspomnienia. Podszedł do miejskiej pompy stojącej obok aby opłukać twarz. Niedojedzony chleb, zostawił na ławce, po chwili przykryły go ptasie pióra i pomruk zadowolenia.
Na rogu rynku i jednej z głównych ulic, znajdował się zakład fotograficzny. Jak to było w zwyczaju, na wystawie znajdowały się najlepsze zdjęcia wykonane, przez miejscowego rzemieślnika. Głównie portrety, zdjęcia rodzin, par młodych, grupowe na którym strażacy miejskiej remizy prężyli się w mundurach niczym struny. Setki czarno-białych twarzy, patrzących na niego swoimi niewidzącymi oczami. „Kim jesteś?” Przez chwilę, wyobraził sobie, że stoi pośród nich, w odświętnym mundurze. Tak! Strażak to przecież dobry i pożyteczny zawód. A lekarz nie? Lekarz też. Każdy człowiek, który ratuje choćby jedno ludzkie istnienie, jest... Przebiegł wzrokiem po pozostałych fotografiach i zamartwiał, dziwne uczucie lodu w gardle wróciło ze zdwojoną siłą. Odnalazł w tłumie znajomą twarz towarzysza porannej podróży, który na fotografii z poważną miną pozował w towarzystwie swojej żony i dwóch nastoletnich synów. Aż dziwne, że najpierw poznał jego twarz, nie jej. Nie tą, którą przysiągł kiedyś czcić w swojej pamięci. Może nie poznał jej dlatego, że uśmiechała się. Nie widział, a może zwyczajnie nie pamiętał uśmiechu na jej ustach. Jeżeli poranne spotkanie było prztyczkiem w nos od losu, teraz poczuł się tak jakby uderzono go pięścią w twarz. Stał osłupiały, drugi nieprawdopodobny przypadek w przeciągu kilku godzin, trząsł jego racjonalnym światem, jak wielki wicher potrząsa brzozą, która z każdym podmuchem staje się wątlejsza i bliższa upadkowi.
Prawie biegnąc puścił się w dół ulicą w kierunku wiaduktu na obrzeżach miasta. Kiedy tam dotarł pod akurat przejeżdżał pociąg, ukrywając za kłębami dymu i pary wykop w którym biegła jedna z kilku linii kolejowych oplatających miejscowość. Zsuwając się po rosnącej na stromej skarpie, mokrej trawie, dostał się na tory i biegł potykając się o podkłady. W powietrzu wciąż unosiła się, woń pociągu, który niknął za zakrętem gdzie tory wchodziły do tunelu. To tu. To tu, to tu... Usiadł na szynie i nagle wszystko w nim pękło, rozpłakał się głośno jak dziecko. Płakał długo, a wyczekiwany katharsis zdawał się być na wyciągnięcie ręki. Potem wstał. Otarł przemoczone oczy rękawem i wrócił w ponure uliczki by dojść z powrotem do hotelu.
Kiedy dotarł na miejsce, zastał właściciela, który tak jak poprzednio otoczony był przez chmarę kotów. Powitał go przyjacielskim skinieniem głowy.
- I jak tam rekonesans, pewno wiele zmieniło się miasto od kiedy był Pan tu po raz ostatni?
- Jest jakby bardziej szaro...
- Ech, biednie tu, uruchomili parę lat temu ponownie dawną fabrykę Schneiderów. Teraz istnieje pod nazwą Państwowa Fabryka Przekładni Mechanicznych Nr 6. Większość ludzi w mieście pracuje właśnie tam, nie ma już nikogo kto by dbał o wygląd miasta, nikogo to nie obchodzi. Inteligentów wybili Szwaby albo Ruscy – powiedział ściszając głos niemal do szeptu przy słowie „Ruscy”– ich wille stały puste więc zamieniono je na mieszkania dla robotników, a ci pracują dzień w dzień, wiele godzin, potem piją i tak w kółko. Miasto upadło, aż dziw, że takie poruszenie w nim wywołała śmierć dziewięćdziesięciopięcioletniego nauczyciela...
Zamilkł na chwilę, potem wskazał stado kotów nachalnie ocierających się o jego nogawki.
- Te koty – zaczął tonem człowieka, który musi zrzucić z siebie jakiś ciężar– po wojnie jak tu stacjonowali Ruskie – znów ściszył głos - to dla zabawy strzelali do kotów i psów. W całym mieście zostało zaledwie kilka sztuk. Nie wiem czy pan pamięta, może nie zwrócił pan na to uwagi w młodości, że w mieście nie ma żadnych zwierząt, niewielu zaprzątało sobie tym głowę. W każdym razie, te które zostały, a było ich zaledwie kilka sztuk, rozmnożyły się ze sobą i teraz znów jest ich w mieście mniej więcej tyle co kiedyś, przed wojną. Jednak przez to, że wszystkie były blisko ze sobą spokrewnione, te które się rodziły były coraz gorszego zdrowia.
Wziął na kolana jedno z kociąt i uniósł dłonią jego głowę.
- Widzi pan? Jest zupełnie ślepy. Jego oczy są białe. Takich jak ten jest tu blisko kilkadziesiąt sztuk. Opiekuję się nimi. To koty gorszego Boga, nie mają szczęścia w życiu, tylko dlatego, że urodziły się takie, a nie inne, w takim, a nie innym czasie. Wszyscy których znam, dawno by je dawno utopili, szydzą ze mnie na mieście, że śmierdzę kocim gównem, ale ja uważam za dużo już było śmierci, za dużo krwi spłynęło w tak krótkim czasie, że tak kolosalnego zła, nic nigdy już nie będzie w stanie naprawić. Upodliliśmy się jako gatunek, nie jesteśmy godni nazywać siebie istotami rozumnymi – panami świata i choć kiedyś dano nam tą ziemię, byśmy sprawowali nad nią władzę, to po tym co zaszło w tym stuleciu, sprawiło że nie wolno nam już odebrać życia nawet jednej najmniejszej istocie. Nie wolno sprawić cierpienia, choćby tym najbardziej bezrozumnym – bo niewiele brakuje już, żeby cały ten świat pękł od goryczy i krwi którą nieustannie w niego sączmy. Ale co stary głupiec ja mogę zrobić, poza chronieniem tych kilku ślepych kociąt?
- Gorszego Boga... - Powtórzył w zamyśleniu przybysz. - Czy są też tacy ludzie?
- Byli... – odpowiedział tamten. - Żydzi
Następnego dnia, wstał przed dziewiątą. Znów było szaro i deszczowo. Założył czarny garnitur, płaszcz i kapelusz, po czym wyszedł. Wstąpił jeszcze do kwiaciarni, przed którą stała długa kolejka. Kupił wiązankę i skierował swoje kroki, na cmentarz. Nie było tu żadnego grobu, który mógłby odwiedzić, więc swoje kroki skierował pod kaplicę w której stała czarna, wypolerowana na wysoki połysk trumna ze złotymi okuciami. Ludzie szeptali cicho między sobą, przy samym wejściu stała delegacja ze szkoły ze sztandarem, obok orkiestra strażacka. Panowała podniosła atmosfera i skupienie. Po mszy, podczas której, kapłan nie szczędził pochlebnych słów na temat zmarłego, orszak ruszył w kierunku otwartego już grobowca. Były salwy honorowe, orkiestra grała, jakiś partyjniak oddelegowany z ratusza, bredził coś o towarzyszu, który pozostał na służbie prawie do końca swoich dni (co wywołało gniewny pomruk pośród zgromadzonych). Nikt nie płakał - w końcu odszedł stary człowiek. Kiedy trumna opadła na dno grobu, grób przykrył się oceanem kwiatów.
Stał z boku, obserwował twarze, w nadziei, że rozpozna którąś, wymieni zdawkowe „To ty?”, „To już tyle lat minęło!”, „Zmieniłeś się”, ale nic takiego nie miało miejsca. Nikt nie rozpoznał jego, ani on nie rozpoznał nikogo. Dopiero przy wyjściu dostrzegł ich. Zlewali się z czarnym potokiem żałobników. Wymienił jej mężem uprzejme skinienie głowy. Mąż szturchnął ją porozumiewawczo w bok i coś szepnął do ucha, jej piękne oczy błysnęły spod ronda czarnego kapelusza. Przez ułamek sekundy ich spojrzenia spotkały się. Nie wytrzymał tego, spuścił wzrok, kiedy podniósł głowę, ona nadal stała wpatrzona w niego i blada jak ściana. Nie przypominała w niczym dziewczyny, którą kochał przed laty, zniknęły długie rozpuszczone włosy i smutek trwale wpisany w rysy jej twarzy, która wydała mu się teraz o wiele łagodniejsza. Jedynie błysk ciemnych oczu pozostał ten sam. Jej mąż pociągnął ją za ramię, odeszli, pozostawiając go samego na pustoszejącym cmentarzu.
Wrócił do hotelu. Zjadł obiad, przeczytał kilka rozdziałów książki. Czuł, że zamiast oczyszczenia, na które liczył, jego trauma tylko się pogłębiła, a demon przeszłości nie tyle rozpostarł nad nim swe skrzydła, co zupełnie go nimi zdusił. Była już noc, niebo poczerniało, padał rzęsisty deszcz. Zszedł na dół do baru gdzie zamówił setkę wódki, siedząc przy barze, unikał spojrzeń pozostałych obecnych na sali. Zdążył wychylić już dwie szklanki, kiedy drzwi otwarły się i do środka wsunęła się przemoczona postać, otrzepała swój prochowiec z zalegających na nim kropel po czym podeszła do baru. Dopiero w świetle wiszącej nieopodal żarówki dało się rozpoznać rysy mężczyzny.
- Tak myślałem, że cię tu znajdę – przemówił, do siedzącego lekarza.
Ten tylko skinął głową i spojrzał w twarz przybyłego towarzysza ostatniej podróży, zniknął z niej zawadiacki uśmiech, pojawiło się raczej zakłopotanie.
- Napijemy się? - odezwał się w końcu.
- Oczywiście. Kelner, dwie wódki.
- Dlaczego mnie szukałeś?
- Uzna mnie pan pewnie za wariata...
- Zdaje mi się, że przeszliśmy już na ty.
- Racja...
- Dlaczego miałbym cię uznać za wariata?
- Po tej rozmowie w pociągu, najpierw miałem cię za tchórza, który uciekł łamiąc serce pięknej dziewczynie. Śmiałem się w duchu z Ciebie, nie miej mi proszę za złe, taka męska, a może bardziej szczeniacka satysfakcja, z pokonania kogoś. Powiedziałeś w pociągu, że jest coś czego nie chcesz pamiętać, wtedy pomyślałem, że mówisz o romansie ewentualnie rozstaniu. Zapomniałem potem o całej sprawie, ale dzisiaj na pogrzebie kiedy pokazałem jej ciebie, w jednej chwili zupełnie się zmieniła. W drodze do domu nie powiedziała ani słowa, potem zamknęła się w pokoju, gdzie przez półtorej godziny płakała, kiedy próbowałem się dowiedzieć, co jest powodem jej histerii, powiedziała, że nic o niej nie wiem, że całe jej życie jest kłamstwem. Tylko tyle udało mi się z niej wyciągnąć, potem zamknęła się na klucz w pokoju i nie odezwała się już do mnie ani słowem. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić, po kilku godzinach, stwierdziłem, że poszukam ciebie, bo zdaje się, że ty też wiesz to czego ona nie chce mi powiedzieć i w dodatku zdaje się, że męczy cię to tak samo jak ją.
- Nie chcesz wiedzieć – odparł zdawkowo, upijając duży haust wódki i zaciągając się papierosem.
- Błagam powiedz, jestem dobrym uczciwym człowiekiem, nigdy nie stosuję w swoim życiu przemocy, więc nie bój się o nią i cokolwiek to jest powiedz mi, ja mam dwóch dorastających synów! Muszę znać prawdę, prawdę która w jednej chwili zmieniła moją żonę nie do poznania, nigdy podczas tych lat razem nie widziałem jej w takim stanie. Słyszysz! Muszę wiedzieć co jej jest!
Westchnął ciężko i powiedział:
- Znajdźmy więc bardziej spokojne miejsce.
To mówiąc wstał i podszedł do pustego stolika na samym końcu sali. Był sobotni wieczór, muzycy grali na scenie kawałki do tańca, ale większość gości siedziała przy stolikach pijąc wysokoprocentowy alkohol.
Kiedy usiedli, wypili jeszcze jedną kolejkę. Dopiero wtedy rozpoczął swoją opowieść.
- Urodziłem się tutaj, ale przed wojną rodzice przeprowadzili się do Warszawy, gdzie ojciec objął wysokie urzędnicze stanowisko. Ponownie przyjechałem tu miasta z matką i braćmi jeszcze w czasie wojny. Ojciec, wiedząc o zbliżającym się powstaniu, kazał nam uciekać z miasta - wtedy widzieliśmy go po raz ostatni. Trafiliśmy tu, pod opiekę jego siostry. Kingę, a właściwie... Ingę – bo tak naprawdę ma na imię, poznałem ją w szkole, krótko po wojnie, mieliśmy wtedy oboje po 13 lat.
- Ingę?
- Tak. Inga Rosenbaum, tak nazywa się twoja żona - westchnął.
- Żydówka...?
Lekarz puścił mimo uszu ostatnie słowa rozmówcy i zasnuty dymem papierosowym kontynuował opowieść.
- Łączyło nas to, że oboje czuliśmy się osamotnieni pośród obcych szczęśliwych dzieci. Szybko zaczęliśmy się kolegować. Inga pochodziła z dobrze sytuowanej wielodzietnej rodziny, która miała kilka hektarów ziemi we wsi kilkadziesiąt kilometrów stąd. W czasie wojny ukrywali ich przez trzy lata sąsiedzi, na swoim poddaszu. Pewnie przeżyli by tak wojnę, ale wydał ich za kilka „srebrników” sąsiad, Niemcy rozstrzelali wszystkich - Żydów i Polaków którzy ich ukrywali – sąsiad natomiast przyglądał się wszystkiemu z boku. Jedenastoletnia wówczas Inga, widziała wszystko, przez szparę w deskach szopy na drewno, w której zdążyła ukryć się kiedy nadjechali Niemcy. Uratowało ją to, że wyszła na polecenie matki zaczerpnąć wody ze studni. Zapłakana dziewczynka, przeszła boso w samej tylko koszuli nocnej, ponad osiemnaście kilometrów do innej wsi, gdzie mieszkała jej daleka krewna - Polka Helena Kwiatkowska. Kiedy zapukała nad ranem do jej drzwi, miała prawie czterdzieści stopni gorączki. Lekarz stwierdził, że umrze jeszcze tego samego dnia, jednak ona ponownie nie dała się śmierci. Ciotka, postarała się o fałszywą metrykę chrztu, imię Inga zmieniono na Kinga a nazwisko dostała po Ciotce, która od teraz udawała jej matkę. Oczywiście w małej wiosce nie dało się uchować tego w tajemnicy, dlatego kiedy tylko Inga poczuła się lepiej, przyjechały do miasta, gdzie bez przeszkód mogły udawać matkę i córkę. Wojna się skończyła, życie toczyło się dalej. Inga nie wiele mówiła, słuchała za to moich wyimaginowanych historii. Była w tamtym czasie moją jedyną przyjaciółką, to mi jako jedynemu opowiedziała o tym co stało się z jej rodzicami. Pomogło jej to wtedy bardzo, znów odzyskała trochę radości życia, jednak zawsze towarzyszył jej melancholijny nastrój. Nie uśmiechała się prawie nigdy, nawet kiedy była szczęśliwa. Współczułem jej strasznie jej tragedii, jako że sam straciłem ojca, który najprawdopodobniej zginął na barykadach powstania. Pocałowałem ją pierwszy raz kiedy mieliśmy po szesnaście lat. To było nad rzeką w czasie lata, wtedy pierwszy i chyba ostatni raz widziałem na jej twarzy uśmiech. Od tamtej pory byliśmy parą. Dużo starszy brat naśmiewał się ze mnie, ale my planowaliśmy wspólną przyszłość. To był początek szkoły średniej, chcieliśmy oboje wyjechać z miasta, zostać porządnymi ludźmi i oczyszczać świat ze zła. Mieliśmy ideały w które głęboko wierzyliśmy. To były piękne lata. Cztery klasy liceum przeleciały szybko. Nagle okazało się, że zrealizowanie naszych planów nie będzie takie łatwe. Po maturze włóczyliśmy się dużo po okolicy, śpiąc w cudzych stodołach i starając się nie myśleć o niczym istotnym. Pewnego dnia, a było to bodajże w maju, ona przyszła do mnie bardzo roztrzęsiona. Rozpłakała się i w końcu wydusiła z siebie, że spotkała na targu swojego dawnego sąsiada. Powiedziała: „To na pewno był on, nigdy nie zapomnę tej gęby, kiedy szczerzył się patrząc jak giną moi rodzice, stał dwa metry od miejsca w którym się ukryłam i palił z ss-manami papierosy”. Gotowała się we mnie wściekłość, chciałem ją pocieszyć, powiedziałem jej, że go zwabię w ciemny zaułek, pobiję, następnie, wydam milicji jako kolaboranta. Przestała płakać, zgodziła się, ale powiedziała, że chce przy tym być. Spędziłem kilkanaście dni na obserwowaniu mężczyzny. W dzień targowy, przyjeżdżał do miasta obładowanym rowerem, po to by sprzedawać na rynku jakieś nędzne warzywa. Droga którą opuszczał miasto prowadziła, przez wiadukt kolejowy, nad wykopem który kończył się tunelem. Było to wtedy odludne miejsce, bo do ruin zaminowanej ponoć fabryki Schneiderów, mało kto się zapuszczał. Wymyśliłem, że zaczaję się na niego przy moście i kiedy nadjedzie zwabię do wykopu. Był piękny majowy wieczór, na niebie ani jednej chmury, powoli zachodzące słońce złociło zielone liście drzew. Pamiętam każdą sekundę tamtego wieczoru, pamiętam spokój. Kiedy nadjechał, podbiegłem do niego i powiedziałem: „Błagam, niech mi pan pomoże, tam ktoś nieprzytomny leży na torze, nie mogę sam go przenieść, a zaraz nadjedzie pociąg!” Mężczyzna odstawił rower, zszedł ze mną do wykopu, kiedy minęliśmy zakręt, tak że staliśmy się niewidoczni z wiaduktu, wtedy pojawiła się Inga. Uderzyła niespodzianie mężczyznę w twarz z takim impetem, że ten przewrócił się na tory. Ułamek sekundy później Inga trzymała w ręce szpadel. Musiała schować go tam wcześniej, musiała dokładnie to zaplanować... Nie wiedziałem nic o tym... A ona... Ona... Zatłukła go jak psa... Widziałem obłęd w jej oczach. Między kolejnymi uderzeniami łopaty, krzyczała „Nazywam... Się... Inga... Rosenbaum...”. „Rosenbaum.” zdołał tylko wycharczeć tamten. Byłem tak zszokowany zajściem, że ona zdążyła zadać mu już kilkanaście ciosów, zanim zacząłem krzyczeć „Inga, Inga!” Próbowałem wyrwać jej szpadel, ale odepchnęła mnie z taką nadludzką siłą, że przewróciłem się na tory gdzie na chwilę mnie zamroczyło. Przez ułamek sekundy pomyślałem, że zaraz zabije i mnie. A ona nie przestawała uderzać, głuche uderzenia łopaty zmasakrowały zupełnie twarz martwego już człowieka. Kiedy wreszcie przestała, dyszała ciężko, miała zakrwawioną twarz i całe ubranie. Usiadła na torach obok trupa i rozpłakała się. Jej łzy mieszały się z krwią i spływały wielkimi szkarłatnymi kroplami na podkłady i tłuczeń. Patrzyłem na to w milczeniu. Pomogłem jej się podnieść. Posadziłem ją w krzakach i kazałem się stamtąd nie ruszać. Ciało i łopatę, zaciągnąłem na teren zrujnowanej fabryki. Poszedłem jak gdyby nigdy nic do miasta, po ubranie dla Ingi, które ukradłem ze sznura na bieliznę. Kiedy przyszedłem do niej, wciąż łkała, była zupełnie bezwładna, jakby po nadludzkim wysiłku jej ciało zamieniło się w watę. Przebrałem ją w czystą koszulę. Zakrwawione szmaty zabrałem ze sobą. Poszedłem do miejsca gdzie zostawiłem trupa. W tym momencie rozryczałem się jak dziecko. Zalany łzami wykopałem płytki dół, do którego najpierw wrzuciłem zakrwawione ubrania Ingi a potem ciało. Łopatę i rower, wrzuciłem do jednej głębokiej studni, których pełno znajdowało się na terenie fabryki. Kiedy wróciłem pod krzak Ingi już nie było. Wróciłem do domu, to była najdłuższa noc mojego życia. Dopiero wtedy zrozumiałem co tak naprawdę się stało, straciliśmy tamtego dnia nie tyle dziecięcą czystość i naiwność dwójki zakochanych w sobie marzycieli, co człowieczeństwo. Przez jakiś czas spotykaliśmy się jeszcze, ale nic już nie było takie samo. Inga zmieniła się zupełnie, nie rozmawialiśmy o tym co zaszło choć sprawiała wrażenie, jakby ogromny ciężar spadł z jej serca, za to ja wciąż w jej oczach widziałem tamten obłęd, tamtą zwierzęcą wściekłość. Miałem odłożone trochę pieniędzy na nasz wspólny wyjazd z miasta. Wykupiłem za nie korepetycje u profesora Kołeckiego. Przygotował mnie do egzaminów wstępnych na Medycynę. Dostałem się z najwyższą ilością punktów. Wiedziałem, że tylko niosąc pomoc innym, naprawiając to co zepsuł los, mogę odzyskać swoje człowieczeństwo. Wyjechałem z końcem września. Bez pożegnania. Kazałem mojej matce nie informować nikogo gdzie się udałem, zresztą ona wkrótce po tym, także wyjechała za mną do Warszawy.
Skończył swoją opowieść. Twarz mężczyzny naprzeciw niego zamarła nie zdradzając żadnych emocji. Niedopalony papieros który zgasł, już dawno drżał lekko w jego palcach. Muzycy skończyli już grać, z wyjątkiem saksofonisty, który usiłował grać jazz, co wcale mu nie wychodziło jak należy. Mąż Ingi powoli wstał wstał i chwiejąc się na nogach wyszedł z lokalu.
Następnego dnia Zdzisław Wiślewski wstał przed świtem. Do walizki wrzucił odświętny garnitur oraz buty i wyszedł. Pociąg przyjechał o czasie. Był jedynym podróżnym na peronie. Wsiadł do wagonu i zatrzasnął drzwi. Pociąg ruszył, dysząc ciężko. Wyjrzał przez okno w kłębach pary znikała obdrapana stacja kolejowa, kominy i wieże miasteczka. Tymczasem wzeszło słońce i dzień zapowiadał się bezchmurnie.
Bogusz Jan Szulc 2016