pisarz

marleyka

Kiedy stojąc przed lustrem w salonie swojego mieszkania w samych majtkach, wkładała stanik, pomyślała z żalem: Dlaczego piersi mi nie rosną? Choć skończyłam już dziewiętnaści lat, mam je wciąż jak mała dziewczynka... J tak też wyglądam: niemal jak dziecko...

I dotknęła ich rękoma: prawej jedną dłonią, drugą-lewej, i poczuła, że pokrywa je nagle gęsia skórka i sutki twardnieją, choć przecież tak tu ciepło. Słońce wdzierało się gwałtownie przez okna, wywołując z desek smolisty zapach żywicy i blask rozświetlał jej prawie nagie ciało.

Włożyła szmaragdową sukienkę z dużym dekoltem. Na smukłą szyję założyła naszyjnik z wisiorkiem w kształcie czterolistnej (na szczęście!) koniczyny, i przygładziła jasne, opadające na ramiona włosy.

Gdybym miała na sobie granatową spódnicę i białą bluzkę, wyglądałabym jak uczennica. Może odprawi mnie, bo wydam mu się za młoda?...

W te niespokojne myśli wtargnął dźwięk dzwonów. Odezwały się naraz, ze wszystkich kościołów, zapowiadając południe.

Od umówionego spotkania nie dzieliło jej więc już tak wiele. Anna raz jeszcze spojrzała w lustro, uznała, że nic już nie zdoła w swoim wyglądzie poprawić i przypomniała sobie JEGO słowa, że całą ta współczesna młodzież jest tępa i niedouczona, i że glany są dla niej więcej warte niż Miłosz...

A ja tam Miłosza kocham!

Rozparta na tylnim siedzeniu, przymknęła oczy i usiłowała i usiłowała wyobrazić sobie to spotkanie.

Kołysanie taxówki uśpiło ją.

Ocknęła się, słysząc głos kierowcy, który oznajmił jej, że są już na miejscu... Wysiadając, stanęła przed bramą JEGO domu.

-Wspomóż mnie, Panie! - szepnęła żarliwie i ukradkiem przeżegnała się trzy razy, przywołując na pomoc czary, dobre prawosławne czary, w których zawsze pokładała ufność i nadzieje. Lecz mimo to czuła na twarzy rumieniec, a w piersi tłukące się niespokojnie serce. Wspinała się po schodach nieśpiesznie, jakby miała zdobyć niebotyczny wierzchołek, trwało to długo, w końcu jednak znalazła się przed drzwiami mieszkania pisarza.

Widać oczekiwano jej, bo drzwi otwarły się natychmiast, ledwie zdążyła nieśmiało zapukać, i w sieni powitał ją sam gospodarz, którego twarz tak dobrze znała z wielu portretów i fotografii.

-Proszę niech pani wejdzie dalej, pani Anno – powiedział.- Serdecznie witam w moich skromnych progach.

I poprowadził ją do swojego gabinetu, niewielkiego i mrocznego, z biurkiem, przy którym pisał, zarzuconym książkami, pismami i papierami, z fotelem, stolikiem i kilkoma krzesłami, i z obitym zielonym suknem łóżkiem, nad którym wisiała olejna kopia Madonny z Dzieciątkiem Rafaela.

Pisarz podszedł do biurka, bo choć poprosił dziewczynę by usiadła w fotelu, sam przemierzał pokój wolny krokiem, dyktując jej ostatnią część „Zbrodni i kary”...

Anna zastanowiła się nagle:

Dlaczego zmyślam? Przecież to spotkanie odbyło się gdzie indziej, inaczej. To nie ja poszłam do niego tylko on przyjechał do mnie, i nie stało się to w lecie, tylko zimą, chyba w listopadzie... Na pewno jednak miałam na sobie tę szmaragdową sukienkę z dużym dekoltem i stanik, aby wydawało się, że mam duże piersi.

Tak to było w listopadzie...

A zresztą jakie to ma znaczenie?

Potem spotkałam się z nim jeszcze kilka razy, zanim oświadczył mi się w niezwykły sposób, a ja zapewniłam go o swojej miłości.

Kiedy następnego dnia Anna przyszła ze starannie przepisanym pierwszym epizodem powieści, a nie była to wcale „Zbrodnia i kara”, ale „Gracz”, pisarz powitał ja bardzo życzliwie. Ładne pismo młodziutkiej stenopisarki spodobało mu się, a jeszcze bardziej jej piękne szare oczy i ta smukła sylwetka.

Anna zauważyła, że podnosząc niekiedy wzrok, patrzył na nią, więcej, wpatrywał się w nią, jakby odkrywał w niej, odnajdywał podobieństwo do kogoś, kogo pamiętał, kogo na pewno znał choćby jedynie z widzenia... A może nie tylko?

Nie mogła wiedzieć - bo skąd? – że pisarz wrócił nagle pamięcią do Krakowa swoich lat dziecinnych, do tego ciasnego mieszkania w szpitalu dla ubogich, gdzie gnieździł się wraz z rodziną, jego ojciec, miejscowy lekarz, i oczyma dziesięcioletniego chłopca widział to, co się działo.

Pijany ojciec zrywa z małej szarookiej dziewczynki, niemal jeszcze dziecka, o krótko przyciętych włosach, lnianą sukienką, kładzie ją na łóżku i klęcząc wtula twarz między jej rozchylone nogi, przywiera ustami do nagiego podbrzusza, a po chwili unosi się i przygniata ją swoim ciężkim ciałem.

Zapamiętał te zdyszane oddechy, te niepojęte ruchy i westchnienia, i jęki...

A potem dziewczynka wstaje, całuje doktora w rękę, dziękując mu za hojny dar, i pośpiesznie wychodzi, naciągając w sieni przez głowę tę szarą sukienkę, ale dostrzega chłopca ukrytego za komodą i rzuca mu wymowne spojrzenie.

I podglądającemu przypadkiem Krzysztofowi utkwiły na zawsze w pamięci nie tylko jej szare oczy, lecz także dziewczęce, ledwie zaokrąglone piersi i nagie podbrzusze, „ta goła cisia”, jak ją nazywał, którą potem i on sam... Tak jak ojciec.

I nagle pisarz nie zdołał się powstrzymać, odłożył na biurko kartki, z których dyktował, podszedł do Anny ujął ją za rękę i poprowadził w przeciwległy kąt pokoju i posadził na łóżku pod Madonną i zaczął powoli odpinać szmaragdową sukienkę, odsłaniając te drobne, dziewczęce piersi i odkrywał ją całą, oniemiałą ze zdumienia: Co się ze mną dzieje? I dlaczego mu na to pozwalam? Dlaczego nie opieram się, nie krzyczę nie wzywam pomocy w niebogłosy?

I nagle jakby się stało: jakby usłyszał, że ktoś biegnie jej na ratunek, bo znieruchomiał, ale wzrok utkwił w tych skręconych, jasnych włoskach na podbrzuszu, tak kłócących się z tym, co pamiętał, co zapamiętał na zawsze, kiedy...

Opuścił na chwilę dziewczynę, wybiegł z pokoju i wrócił z ręcznikiem, z miseczką ciepłej wody, mydłem, pędzelkiem i brzytwą.

-Nie bój się – uspokoił Annę, której głos na widok ostrego narzędzia wzniósł się do krzyku, ale jego słowa sprawiły, że spłynął na nią spokój i już bez lęku patrzyła jak namydla jej podbrzusze, jak pokrywa je grubą warstwą białej piany, a potem ostrożnie, by nie skaleczyć, goli starannie, po czym obmywa ten niepokalanie już gładki wzgórek u zbiegu ud i osusza ręcznikiem, którego dotyku sprawił, że poczuła u dołu brzucha i wysoko na udach, gęsią skórkę.

-Koniec – powiedział pisarz, sprawdziwszy dłonią, tak jakby dotykał twarzy córeczki, i ukląkł między rozchylonymi udami dziewczyny, a ona położyła mu ręce na głowie, jak dziecku, i drżała, czując niezwykłą, nie znaną jej dotychczas pieszczotę, a zresztą nigdy jeszcze nie był z nią tak blisko żaden mężczyzna i ta jego czułość sprawiła, że w uniesieniu poruszała głową w górę i w dół, jakby przytakiwała rodzącemu się zdumieniu i lękowi.

I czuła się tak, jakby zstępował na nią z góry serafin i wydawało się jej, że słyszy szelest jego skrzydeł w zwichrzonym ich ruchami powietrzu, i wkrótce nadeszło to oszołomienie, w którym błąkała się niespokojnie, nie wiedząc, co będzie jego kresem, bo przecież może to być...

I zadrżała z lęku: ś m i e r ć ?

nie...

marleyka
marleyka
Opowiadanie · 25 listopada 2001
anonim