Tuż obok niego ktoś stał. Frank wyczuwał czyjąś obecność ale jego rozmyty wzrok zatrzymał się gdzieś miedzy brunatną plamą po Brandy na podłodze, a frędzelkowym motywie wieńczącym nierówno położony koc okrywający sofę. Zaszurały podeszwy, stuknęły obcasy w oddalającym się echu, powoli przeistaczając się w jednostajny szum, z którego jak pierwsze fale spowodowane rodzącym się wiatrem wyłoniły się realne dźwięki donośnego pukania do drzwi.
We Franku jakby coś zaskoczyło, przywróciło świadomość. Oparł się o nocny stolik przewracając stojącą na nim niedopitą szklankę Brandy. Do brunatnych kleksów na podłodze dołączył kolejny.
-Frank, jesteś tam? – usłyszał stłumiony głos zza drzwi.
-Idę już, kurna, idę.
Stąpając ostrożnie po, jak zwykle, porozwalanym mieszkaniu Frank dotarł do drzwi. Za nimi stał Henry Harrison, jego znajomy i pracownik wydawnictwa, dla którego pisał.
-Czego, Harrison? – ryknął na niego wystawiając głowę na zewnątrz i rozglądając się na boki jednocześnie wykonując gest zapraszający go do środka.
-Ja też się cieszę, że cię widzę ale nie drzyj się tak od wejścia. Jezu, jak ty wyglądasz. Wykąp się, stary, cuchniesz jak stragan rybny.
-Daruj sobie te wyszukane porównania...Nikt ode mnie nie wychodził?
-Stałem tu z dziesięć minut i nikogo nie widziałem, a co, został ktoś u ciebie na noc?
-Ty mnie, kurwa, nie denerwuj! Przyszedłeś po coś konkretnego?
-Ano wpadłem tu właśnie ze względu na wyszukane porównania, ale nie mojego autorstwa, tylko twojego. Przełożeni z Aeriala kazali mi się ciebie spytać, czy mają już cię skazać na przegraną, czy też może mają liczyć, że jednak zdołasz napisać kolejną książkę?
-Skazać na przegraną, dobre! Henry, ja nie jestem jakimś słabym gównem. Takich widzisz tylko przez moment, jak spływają z nurtem, w przeciwnym niż ty kierunku, a ja trwam, jak widzisz, Henry, ja wciąż trwam!
-Może z prądem to ty nie spływasz, Frank, ale do przodu też nie masz sił iść.
-I tu się mylisz. – odrzekł z triumfem w głosie podnosząc ze stołu maszynopis i rzucając nim
niedbale w Henry`ego – Zacząłem pisać parę dni temu.
Część kartek była pofałdowana i zabarwiona na brązowo. Pachniała alkoholem. Nie było tego jeszcze dużo, ledwie dwadzieścia parę stron ale był to dla Henry`ego wystarczający dowód, że jego przyjaciel w końcu odzyskał wenę. A wszystko, co do tej pory napisał, stawało się bestsellerem.
-Brandy?
-Nie dzięki. No to sprawa załatwiona, w Aerialu się ucieszą. Wierzyłem stary, że w końcu znowu zdołasz coś napisać. Właściwie to wpadłem tylko na chwilę, jak zobaczyłem, że twój samochód stoi przed domem. Muszę już iść, spóźnię się do pracy. Trzymaj się.
Niedomyta szklanka pełna Brandy znów została jego jedynym towarzyszem. Westchnął i opadł na fotel rozstawiając nogi na nocnym stoliku, między fotografią uśmiechniętej, pięknej brunetki.
-Tak, Sue, od kiedy odeszłaś moje istnienie uwidacznia się tylko dzięki zaparkowanemu samochodowi...
Sue Alice Cage, jego była żona, jedyna prawdziwa miłość. Poznał ją trzy lata temu, gdy cała Ameryka rozchwytywała jego książki. Były buntownicze, agresywne, dynamiczne tak, jak on. Odkąd poznał Sue, zmienił się jednak, ustatkował, przestał pić, naprawdę ją kochał. Ich ślub i narodziny Rachel były najszczęśliwszymi momentami w jego życiu. I nagle przyszedł kryzys, opuściła go wena. Sue nie mogła pracować, była zajęta dzieckiem, Frank nie zarabiał, cierpiał, nie mogąc zapewnić dostatecznego poziomu życia swojej rodziny. Dwa lata poświęcił na bezskuteczne odnajdywanie w sobie tego, co pewnego dnia po prostu z niego uszło. Nic to – powtarzał sobie – mam kochającą żonę i córkę, przetrwamy jakoś te trudne chwile, z nimi jest mi lżej. I właśnie wtedy, trzy miesiące temu, Sue nagle zażądała rozwodu. Ten cios znienacka powalił go na łopatki. Opuszczony przez rodzinę, zapomniany przez swoich fanów spędzał wieczory z butelką Brandy, jedynego tolerowanego alkoholu.
Ze wspomnień wyrwał go dźwięk dochodzącego SMS`a:
MAM NADZIEJE ŻE TYŁEK JESZCZE CIĘ BOLI, NALEŻAŁO CI SIĘ OD DAWNA. O 13 00 BĄDŹ NA ROGU AVENUE I GREENSTONE STREET.
PRZYJACIEL
Przejeżdżając na czerwonym świetle przez kolejne skrzyżowanie, Frank nie martwił się o to, czy gdzieś w pobliżu nie stoi wóz policji albo, czy nadjeżdżająca z boku ciężarówka zdąży wyhamować i nie roztrzaska jego jeepa. Jedyną rzeczą, którą obecnie się martwił to to, czy w obecnym stanie zdoła zrewanżować się porannemu gościowi za skopanie tyłka. Taki już był i nie potrafił się zmienić.
Na rogu Grennstone i Avenue nie musiał długo czekać. Z naprzeciwka nadeszła Sue.
-Więc to tak, teraz nasyłasz na mnie goryli ? – spytał bez owijania w bawełnę.
-Frank...o czym ty mówisz?
-Nie rób ze mnie idioty. Najpierw ten bramkarz, później sms, a teraz ty, dokładnie w tym miejscu. Zadziwiający zbieg okoliczności.
-Frank, ja nic nie rozumiem, martwię się o ciebie, wyglądasz okropnie. Może powinieneś...
-Gówno powinienem! Jak już chcesz się mnie pozbyć na dobre, to mnie nie nękaj, tylko karz to zrobić kolesiowi szybko i bezboleśnie. Po tych wszystkich wspólnych chwilach odsuwasz się ode mnie, gdy przeżywam kryzys, gdy nas już nie stać na twoje fanaberie jeszcze zabierasz mi moje dziecko i nasyłasz goryli, ty...
Frank zatoczył się, z trudem łapiąc równowagę. Sue stała z wciąż uniesioną ręką. Pierwsze krople, wraz z tuszem, spływały po jej twarzy.
-Żebyś ty...żebyś ty chociaż rozumiał, co się wokół ciebie dzieje! Żebyś ty wiedział, ile ja dla ciebie poświęciłam!
Wieczór i noc spędził analizując zdarzenia dzisiejszego dnia przy szklance Brandy oraz dopisując dwie strony w maszynopisie. Rankiem obudziła go komórka.
POROZMAWIAJ Z MARSHALLEM BROCKIEM, ZNAJDZIESZ GO W WIEZIENIU NA IVINGTON, CELA NUMER 117B.
PRZYJACIEL
Marshall odsiadywał dożywocie za zabicie siedmiu osób. W wiezieniu przypatrywano się uważnie człowiekowi, który chce go odwiedzić. Gdy wreszcie za szybą usiadł brodaty mężczyzna o mocno zapadniętych oczach ubrany w niebieski mundur więzienny, Frank nie wiedział, co ma powiedzieć.
- Czy wiesz, kto wczoraj skopał mi tyłek?
Marshall najpierw szerzej otworzył oczy, po czym je zamknął, pochylił się nad mikrofonem i zaczął mówić bardzo, bardzo powoli:
-Koleś, od czterech lat tu siedzę i nikt mnie do tej pory nie odwiedził. Wreszcie zjawiasz się ty, rośnie we mnie nadzieja, że chociaż zamienię parę słów z kimś z zewnątrz, a ty pytasz się mnie, kto ci złoił wczoraj dupę?
Poczułem się jak kompletny idiota.
-Przepraszam, ktoś mi zrobił debilny kawał, już nie przeszkadzam.
Chciałem odejść ale Brock podniósł się i rzucił na oddzielającą nas szybę z pleksiglasu.
-Nie, proszę! Skoro już tu jesteś, to chociaż pogadajmy.
Mimo wszystko, Frank poczuł litość dla tego człowieka.
-Dobra, o czym?
-Opowiedz mi o sobie.
-Nazywam się Frank Cage, jestem pisarzem.
-O żesz, kurna, tym od „Syzyfa w próżni”?
-Dokładnie.
-Czytałem parę twoich książek, rządzisz człowieku.
-Dzięki.
-Kiedyś słyszałem, że się ożeniłeś.
-Tak było ale rozwiedliśmy się trzy miesiące temu.
-Przykro mi stary.
-Mnie też...a, kim ty był...jesteś?
-Kiedyś byłem taksówkarzem, lubiłem swoją pracę, lubiłem gadać z moimi klientami. Pewnego dnia, gdy odwoziłem kolesia do domu, wypadł mu gruby plik banknotów studolarowych. Do tamtej pory nie wiedziałem, że ze mną jest coś nie tak...wtedy poczułem, że muszę mieć tę forsę. Nie wiem, jak to nazwać, to po prostu siedziało we mnie. Wpadłem przez karty kredytowe. Teraz mam dużo czasu na przemyślenia ale i tak to już niczego nie zmieni.
-Wiesz, zawsze możesz żałować za grzechy i...
-Nie o tym mówię, stary.
-A o czym?
-Ty chyba nie wiesz, jak to jest, gdy coś jest dominującą częścią ciebie i starasz się tego pozbyć. Tego się po prostu nie da, natury ludzkiej nie zmienisz. Czasem coś może ten element coś przyćmić, jeśli bardzo tego pragniesz ale długo tak nie wytrzymasz, udusisz się. Ja już się nie zmienię, wiem o tym.
Patrzał na niego próbując dopasować jego puzzle do własnej układanki życia. I gdzieś któryś z elementów zaczął pasować.
-Koniec wizyty.
-Dzięki człowieku za rozmowę. Wpadnij do mnie jeszcze kiedyś.
-Masz to jak w banku.
Wieczorem, pomiędzy kolejnymi stronami maszynopisu, a łykami Brandy w jego umyśle nieśmiało przewijała się kiełkująca myśl, jeszcze niepewna swojej logiki ale z każdą chwilą coraz śmielsza.
63 PIĘTRO WIEŻOWCA CANSAS ELECTRONIX LTD. GODZINA 16 00.
PRZYJACIEL
Portierka była zajęta rozmową z parą zdenerwowanych mechaników i w ogóle nie zauważyła, że ktoś wszedł. Szyby windy musiały być dwudzielne, gdyż pierwsza wjeżdżała tylko na 31 piętro. Druga winda była jednak zepsuta. Frank nie miał wyjścia, nie mógł się teraz wycofać, ruszył schodami.
Piętra 63 nie było.
Ostatnie drzwi prowadziły na dach. Na tej wysokości wiatr wiał przeraźliwie. Jakaś jego część, ta buntownicza, agresywna cząstka kazała mu stanąć na krawędzi. Wokół rozciągała się panorama miasta.
-Frank?
Obejrzał się. Za nim stała Sue z teczką pod pachą.
-Frank, proszę cię, nie skacz.
-Co ty tu robisz?
Wzruszyła ramionami.
-Pracuję.
-Skąd wiedziałaś, że tu będę?
-Widziałam, jak wchodziłeś schodami, bo...
-Winda nie działała.
Uśmiechnął się do siebie.
-Im wyżej człowiek stoi, tym czuję się potężniejszy, nie sądzisz? Może właśnie na tym polega cała władza...
-Frank, martwię się o ciebie!
-Nie martw się o mnie do cholery!
Zszedł z dachu, podbiegł do Sue i chwycił ją za ramiona.
-Martwić należy się o słabych, Sue, a słabych widzisz...
-...tylko przez moment, jak spływają z nurtem, w przeciwnym niż ty kierunku, tak, Frank. Tak.
Sue rozkleiła się wtulając w niego.
-A słabi nie powinni się uczepiać ciebie na całe trzy lata, bo takiego ciężaru nawet ty nie utrzymasz w nurcie życia, Frank. Nawet ty. Myślisz, że nic dla mnie nie znaczysz? Całe moje życie wiązałam tylko z tobą, od kiedy tylko cię poznałam! Ale ciebie nie można było zmienić, nie wytrzymałbyś tego, nie mógłbyś pisać. Dwa lata patrzałam na twoje cierpienia i w końcu zrozumiałam, że to ja jestem ich źródłem, Frank, tylko ja.
-Niech pan nam opowie, jaka będzie pana następna książka?
-Pierwotnie miała to być opowieść o kobietach i ich zgubnym wpływie na mężczyzn ale później zmieniłem koncepcję. Będzie to opowieść o trwałości natury ludzkiej, o jej niezmienności.
-To dość nietypowy temat, jak na pana.
-Tak, ale wydaje mi się, że książka będzie dzięki temu bardziej realna.
-Sadzi pan, że człowiek nie może zmienić swojego charakteru, że wszystko jest z góry ustalone? Wierzy pan więc w przeznaczenie?
-Nie. Widzi pan, nie należy mówić o czymś, w istnienie czego nie wszyscy wierzą. Lepiej używać słów bardziej uniwersalnych.
-Dawno cię nie odwiedzałem, przyjacielu, a ty wciąż o mnie pamiętasz. Wiesz, tyłek wciąż jeszcze mnie boli.
Świece paliły się spokojnym płomieniem.