Cień gorszego boga rozniecał we mnie płomień, kiedy dotarło do mnie, że jedyną rzeczą pewną jest ulotność mojego ja. Wszystko inne przestało mieć większy sens lub przestanie za chwilę, co i tak jest przerażające. W ciągu minuty zaledwie od myśli, że za chwilę się skończę, zmieniłem się w medium i zacząłem rozmowę z demonem, którego siła większa była od mojej, większa od wszystkiego co mogłem zamienić w energię. Tego dnia byłem czysty, wszystkie używki stały jeszcze nietknięte, w zamkniętych fiolkach, zdala od ciała i duszy, a ja miałem nadzieję, że czystość mojego ja pozwoli zmierzyć się z tym co wgniatało mnie w fotel, miażdźyło mózg, raniło serce. Cichość samotnej chwili nieprzerwanie grała rytmem równym i nie przerywało jej moje czekanie na tego, który miał przyjść. Nie znałem imienia, nie znałem nawet cząstki jakiegokolwiek śladu, zapachu, smaku, który pozawałby mi na wyczucie czegoś więcej niż obecności wszechobecnej. Każda część mnie wiedziała, że demon nie śpi, że patrzy właśnie jakąś swoją gebą, w bezkresy mojej duszy i ładuje się swoimi niewidzialnymi buciorami w środek moich żył, wypełniajac mnie energią zła. Ten moment wejścia był jedyną szansą na przerwanie drogi którą szedł, Imię, pomyślałem, muszę znać jego imię, wtedy zobaczę jego słabe punkty, dotknę bijącego serca, jeśli je ma, i wbiję swoje długie kły w jego pomarszczony łeb. Demon był mądry, skradał się jakby nie miał nic więcej oprócz lekkości unoszonej w niebycie, nieistnieniem swoim był, ale patrzył tak mocno i nucił przy tym pieśń, że zapadłem w leatarg chwilowego upadku. Zmuszony do uznania go za boga pozostawiłem wszystko co ważne, zapomniałem, że życie ma równy stabilny rytm, ma nudę w bezkresie tańca na dzikiej polanie, ma źbła kłosów we włosach tych, których kochać powinno się zawsze, ma głosy stworzonego przez nas życia. Ptaki przestały się liczyć. Ostatnia częśc mnie rozumiała bezsilność mojego ja, prosiła o śmierć, o koniec, ale on dotykał we mnie ścian życia i kawałek po kawałku tworzył skorupę za którą życie tliło się silniej niż zwykle. Odszedł na koniec dnia, pozostałem ledwie ostatnim wolnym tchnieniem.