Rok milenijny był dla mnie rokiem okrutnym. Z jego początkiem zmarła moja prababcia, z końcem babcia. Gdzieś pomiędzy o raku dowiedział się wujek. Na szczęście wygrał. Ja zapamiętam ten rok także dlatego, że spotkało mnie coś, co tak niekorzystnie ukształtowało mój charakter.
W ogóle były to dziwne czasy. Każda stacja telewizyjna miała w swojej ramówce program kryminalny, który przybliżał widzom szczególnie brutalne zbrodnie popełnione na terenie kraju. W pasmach reklamowych często pojawiały się niezawodne drzwi antywłamaniowe i nowoczesne skomplikowane zamki, których mechanizm miał być nie do złamania dla najsprawniejszego złodzieja. Dorośli mówili, że Polska to niebezpieczny kraj. Kiedyś nie było strach wyjść na ulicę, powtarzali. Mnie wydawało się to abstrakcyjne i wyssane z palca. Sam na własne oczy nigdy nie widziałem zła. A telewizja? Skąd miałem wiedzieć, że nie kłamie?
Ta smutna dla mnie historia zaczęła się w czasie ferii zimowych, które spędzałem u dziadków. Byłem wtedy w pierwszej klasie. W mieszkaniu naprzeciwko mieszkał dziwny facet. Miał podłużną twarz o ostrych rysach. Jego oczy były duże i bystre. Niebieskie, bardzo ładne. Zawsze nosił okulary z ledwo widocznymi oprawkami, a na jego ciemnych włosach pojawiło się już sporo siwizny. Był bardzo rosły i dobrze zbudowany. Mierzył ponad metr dziewięćdziesiąt i miał długie, silnie zbudowane ramiona. Mówił wysokim donośnym głosem, zawsze starannie artykułując każdą głoską.
Miałem o nim jakieś wyobrażenie, ale nie potrafiłem go opisać – brakowało mi słownika i wiedzy. Dzisiaj przedstawiłbym go jako wyznawcę dziwnych teorii spiskowych, który zewsząd dopatruje się zagrożenia. Myślę, że miał jakieś kompleksy, chyba zaczynał odczuwać odpływ sił. Młodość była dla niego synonimem zła. Nie wierzył w szczęście i wolność. Należałoby go uznać za człowieka smutnego. Jedna tylko rzecz uniemożliwiała taką ocenę. Jego oczy. Te piękne niebieskie oczy świeciły obłędem i kłuły nienawiścią każdego, kto w nie spojrzał. Nie rozumiałem go. Był dla mnie tak dziwny jak to, że do jego mieszkania prowadziło dwoje drzwi. Zewnętrzne zaopatrzone były w antywłamaniowy zamek. Nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim poza telewizją. Ba, nigdy nie doświadczyłem, ani nie widziałem zła. Uznawałem swój dom za najbezpieczniejsze miejsce na świecie i nie rozumiałem, dlaczego on nie myśli w ten sposób o swoim. Dlatego miałem go obłąkanego dziwaka.
Nie wiem czy słusznie mieszam w tę historię nieszczęsnego chłopaka, którego zwłoki zobaczyłem pewnego słonecznego poranka, gdy wyszedłem z dziadkiem na balkon. Przecież to pan Zbyszek, bo takie imię nosił wielkolud z naprzeciwka, zadał mi ranę, po której do dzisiaj została szpetna blizna. Jakże chciałbym, żeby była to trauma wywołana widokiem ludzkich zwłok. Niestety było inaczej.
Chłopak miał dwadzieścia kilka lat. Nocą skoczył z dachu. Policja, prokurator, całe to zamieszanie pod balkonami dziesięciopiętrowego wieżowca na świdnickim osiedlu, na trawniku ozdobionym kilkoma krzaczkami obumarłymi na zimę. Za żywopłotem przedszkole. Nie zareagowałem źle, była to dla mnie raczej sensacja. Ot nagle coś, o czym czasami słyszałem z telewizji, stało się tuż pod moim nosem. No i co z tego? Książki o dinozaurach i kolorowanka z Tomem i Jerrym pochłaniały znacznie więcej mojej uwagi. Oczywiście zamierzałem o wszystkim opowiedzieć dzieciom w szkole.
***
Dziadek był emerytowanym milicjantem. Miał sporo kontaktów, które jeszcze poszerzył, dorabiając do emerytury jako taksówkarz. Gdy wrócił do domu na obiad, powiedział babci, że samobójcą był syn jej znajomej, z którą kiedyś pracowała.
Reszta popołudnia i wieczór dłużyły się. Siedziałem sam, bawiąc się plastikową koparką. Babcia wisiała na telefonie. Gdy już obdzwoniła wszystkie koleżanki, przyszła do niej sąsiadka z czwartego piętra, pani Zosia. Moją uwagę zawsze przykuwały jej fioletowo – siwe włosy. Była niska i miała wyraźną nadwagę, co odróżniało ją od mojej babci, która również była niewysoka, ale niezwykle szczupła. Cały wieczór dyskutowały o niefortunnym zdarzeniu. Paliły dużo więcej papierosów niż zazwyczaj. Tylko raz im przeszkodziłem, prosząc o kanapki z szynką i ketchupem, które wówczas były głównym składnikiem mojej diety.
Babcia odprowadziła panią Zosię na korytarz, razem czekały na windę. Gdy dźwig wreszcie wjechał na dziesiąte piętro, wyszedł z niego jak zwykle groźnie wyglądający sąsiad z naprzeciwka. Potrzebował zaledwie kilku zdań, by wpaść w furię. Dokończyłem kanapki i pobiegłem do przedpokoju. Drzwi na korytarz były otwarte.
- Cieszcie się, póki możecie! – krzyczał. – Tylko wnuki wywieźcie daleko stąd!
- Zbyszek! Nic nie wiesz, ale jak zwykle masz najwięcej do powiedzenia! – babcia była wyraźnie poirytowana.
- Oczywiście! Nic nie wiem! Są wszędzie! Narkomani! Bandyci! Gwałciciele! – sąsiad nakręcał się coraz bardziej. Łapał się za głowę i mocno gestykulował. Jego ręce były niemal proste w łokciach. Wyglądał jak bardzo duża i bardzo zła małpa, której ktoś zabrał banan. Swoimi rosłymi plecami zasłonił drzwi prowadzące do jego mieszkania.
- Jednego mniej! – ciągnął. – Niejeden jeszcze tam wejdzie i skoczy. Byle tylko sam! – Jego oczy płonęły. Zrobił się czerwony, a na skroniach pulsowały mu żyły. Zaczynałem odczuwać niepokój.
- Zbyszek! Robiłam z jego matką! Coś musiało się stać!
- To nam się coś niedługo stanie! – jego ręce ciągle latały jak skrzydła wiatraka. – My tu spłoniemy! Zginiemy wszyscy! Przez takich bandytów i narkomanów! – mówiąc to, niemal rwał włosy z głowy. Po tych słowach coś we mnie pękło.
- Dobra, wiesz lepiej! – babcia nie miała ochoty z nim dyskutować. Pani Zosia wsiadła do windy, którą przez kilka minut przetrzymywała.
- Wspomnicie moje słowa! – odwrócił się z wyraźnym poczuciem tryumfu. Przekręcił zamek w pierwszych drzwiach. Był przekonany, że wszedł z kłótni zwycięsko. Nie wiedział jednak, że wygrał jedynie ze mną. Niespełna ośmioletnim dzieckiem, które przypatrywało się mu z progu mieszkania.
***
Dziadek miał wrócić dopiero nad ranem. Mogłem dzięki temu spać z babcią, zamiast na rozkładanym polowym łóżku. Była poddenerwowana, nie mogła zasnąć. Ja też czułem niepokój. Telewizja nadawała program kryminalny. Redaktor Fajbusiewicz opowiadał o morderstwie dwojga staruszków. Dwie rzeczy szczególnie zapadły mi w pamięć. Beznadziejna marynarka z krótkim rękawem, w którą ubrany był prowadzący, oraz rekonstrukcja zdarzeń.
- Kto tam? Kto tam? – pytała starsza pani. Nie otrzymała odpowiedzi. Ktoś wciąż pukał do drzwi. Gdy je uchyliła, została wepchnięta do mieszkania przez włamywaczy.
- Matko! Józek, to bandyci!
Oboje zostali zamordowani. Był to napad na tle rabunkowym.
Babcia już spała. Sam wyłączyłem telewizor. Jeszcze długo, zanim zasnąłem, miałem przed oczami machającego rękami Zbyszka i mordowanych staruszków.
***
Siedziałem na taborecie pod oknem. Na tym, na którym babcia zazwyczaj siedziała i paliła. Poczułem silny uścisk na ramieniu. Ktoś wspiął się po ścianie dziesięciopiętrowego wieżowca i próbował wyciągnąć mnie przez okno.
- Babciu!!! Pomocy!! Porywają mnie!
Zaczęła się szarpanina. Babcia ciągnęła mnie w jedną, porywacze w drugą stronę. Na szczęście babcie są groźne. Wylądowałem na dywanie po środku kuchni. Okno samo się zatrzasnęło.
***
Przebudziłem się. Spałem zaledwie godzinę. Miałem ochotę sprawdzić, czy drzwi do mieszkania są dobrze zamknięte. Nie odważyłem się. Nie zebrałem się nawet, by odwrócić się na drugi bok i sprawdzić, czy babcia leży koło mnie. Wpatrywałem się w czerwoną diodę znajdującego się w stanie czuwania telewizora. Teraz już wiedziałem, że niebezpieczeństwo czyha z każdej strony.
***
Rano chciałem czym prędzej zadzwonić do rodziców. Usłyszeć głos matki. Poczuć się bezpiecznie. Po śniadaniu, na które zjadłem kanapki z szynką i ketchupem, wykręciłem numer do domu.
- Kiedy po mnie przyjedziecie?
- Co ci się stało? Przecież nigdy nie chcesz wracać.
- Tak tylko pytam.
- Będziemy w sobotę. Daj babcię.
Podałem jej słuchawkę. Zacząłem zbierać swoje zabawki w jedno miejsce. Odkąd pamiętam, zawsze dobrze szło mi nasłuchiwanie.
- Nie wiem… Normalnie się zachowuje, ale dzisiaj jest jakiś speszony – babcia odpowiadała na pytanie.
Plastikowa koparka, Action-Man ze wszystkimi akcesoriami, pluszowa piłka z dzwonkiem i inne zabawki powkładałem do kartonowego pudła po proszku do prania przywiezionym z Niemiec, który włożyłem postawiłem w przedpokoju.
- Zabierasz zabawki do domu?
- Nie.
- Czemu je tu postawiłeś?
- Bo na razie się nimi nie będę bawił.
Wiedziałem, że musiało ją to zaboleć. W zasadzie z każdego wyjścia na zakupy wracałem choćby z głupim drobiazgiem, a w czasie sobotnich wyjść na targowisko zdobywałem łupy. Tymczasem zabawki wylądowały w kącie. Tam miały być bezpieczne. Gdyby blok rzeczywiście zaczął płonąć lub walić się, chwyciłbym karton i zabrał ze sobą. Wtedy babcia spojrzałaby na mnie z dumą.
Obiadu już nie zjadłem. Żołądek skurczył mi się do wielkości ping-ponga. Serce biło mi mocniej niż zwykle. Patrzyłem na diodę telewizora i co chwilę słyszałem „My tu spłoniemy”.
***
Kolejnej nocy znowu chciano mnie uprowadzić. Ponownie nieskutecznie, ale tym razem trochę bardziej poobijałem się w szamotaninie.
***
Lęk zaczął mi towarzyszyć regularnie. Gdy odchodził, czułem się swobodnie. Zazwyczaj wracał niespodziewanie, a ja odczuwałem go w głowie i brzuchu. Chowałem się, przytulałem do oparcia wersalki. Nawiedzały mnie wizje męczeńskiej śmierci, kataklizmów i rabunków. Szczególnie w chwilach, gdy wokół mnie było wesoło. Nie potrafiłem tego pojąć. Radość i śmiech wzbudzały we mnie strach. Widziałem, jak uśmiechnięte twarze w mgnieniu oka zmieniają swój wyraz. Ból i przerażenie musiały być bardziej zaskakujące w chwilach szczęścia. Ja chciałem być gotowy. Nie zamierzałem pozwolić cierpieniu nadejść niespodzianie. Byłem pewien, że kiedy przyjmę jego taktykę, ono się wycofa. Wtedy zacząłem uciekać od radosnych chwil, świadomie nurkując w otchłań mroku.
- Co ci się dzieje? – usłyszałem ze słuchawki podczas popołudniowej rozmowy telefonicznej z mamą.
- Boję się… - urwałem. Powiedziałem to nie do końca świadomie. Nie chciałem z nikim się tym dzielić, ale chyba już nie mogłem dłużej w sobie tego tłamsić.
- Czego się boisz?
- Że coś stanie, że nas ktoś napadnie, że blok się spali – wydusiłem z siebie. Już nie było odwrotu, musiałem o wszystkim opowiedzieć.
- Jutro przyjedziemy po ciebie.
***
Prawie połowa ferii minęła przeplatana napadami lęku i chwilami spokoju. W sobotę czułem już tylko zniecierpliwienie. Czekałem na rodziców. Kiedy przyjechali, byłem już prawie spakowany. Przez dziecięcą naiwność liczyłem na to, że rodzice wejdą, zabiorą moje rzeczy i ruszymy do domu. Nie przyszło mi do głowy, że babcia uraczy ich obiadem, a następnie kawą i ciastem. Moja cierpliwość została wystawiona na próbę, której nie przeszła. Tematem podczas poobiedniej rozmowy był oczywiście samobójca.
- Wiadomo w końcu, o co chodziło? – spytała mama.
- Nie radził sobie – babcia wiedziała już wszystko. – Rodzice mieli się rozwieść, on nie mógł się z tym pogodzić. Mieszkał z nimi, oni się awanturowali. Cały czas gęsta atmosfera w domu. Nie wytrzymał.
- Do tego jeszcze głęboko wierzył – dodał dziadek. – Nie wyobrażał sobie, żeby mogli się rozwieść. Bał się głosów ludzi.
- Zbyszek oczywiście wie swoje. – babcia nadepnęła mi na palce, gdy ledwo już trzymałem się krawędzi. – Awanturował się na korytarzu, zrobił z niego ćpuna… ach… szkoda słów.
Z tyłu głowy doszedł mnie głos. „My tu spłoniemy”. Wybiegłem z kuchni i usiadłem na wersalce w pokoju. Zacząłem szlochać. Szloch przeszedł w głośny płacz. Mama wychyliła się zza drzwi.
- Czemu ty płaczesz?
- Bo się boję, że zaraz coś się stanie! – złość zaczęła przebijać się spod strachu. – Boję się, bo pan Zbyszek opowiadał, że jest pełno bandytów i w ogóle.
- Nie słuchaj go, wiesz, że to furiat!
Reszta zjawiła się w pokoju. Patrzyli na mnie, tak jak ja patrzyłem na Zbyszka tydzień wcześniej. Zaskoczeni i zaniepokojeni, ale zarazem zaciekawieni. Mama otarła mi łzy. Mój wybuch płaczu przyśpieszył nieco wyjazd. Mieli tylko dopić kawę, a ja spakować resztę swoich rzeczy.
- Cały tydzień był taki wystraszony, ale tak jeszcze nie płakał – babcia starała się mówić szeptem, ale ja zawsze dobrze nasłuchiwałem. – Porozmawiam sobie z tym starym durniem, niech tylko wrócą do domu.
- Może trzeba z nim pójść do jakiegoś psychologa? – rzucił ojciec.
Był ostatnią osobą, którą posądziłbym o bagatelizowanie problemów. Jednak ten pomysł mi się nie spodobał. Nie chciałem iść do psychologa, chciałem być normalnym dzieckiem.
Tego dnia rana zadana mi przez Zbyszka zaczęła się powoli zabliźniać. Wizja terapii psychologicznej sprawiła, że zacząłem uczyć się nieokazywania emocji. Nie umiałem ich jednak oddzielić. Ze złymi zacząłem skrywać w głębi siebie również te pozytywne. Postanowiłem, że od tamtej pory będę radził sobie ze wszystkim sam.
Zabrałem do domu wszystkie swoje zabawki.
***
Latem jechaliśmy w odwiedziny do w zasadzie obcej mi osoby. Była to siostra chrzestnej mojej mamy. Od zawsze nienawidziłem takich spotkań. Nigdy nie widziałem, co powiedzieć, więc zazwyczaj nie mówiłem nic i obserwowałem zegarek. Napady lęku zdarzały mi się coraz rzadziej. Niekiedy nawet udawało mi się przyzwyczaić do spokoju.
- Zbieramy się? – ojciec nie wyspał się wystarczająco po nocnej zmianie. Chciał odpocząć w domu.
- Czekaj, za pięć minut zaczyna się „Teleexpress” – mama odłożyła wyjazd o dwadzieścia minut.
Wtedy wróciły koszmary. Informacją dnia było odkrycie przez astronomów ogromnej asteroidy, która w ciągu kilkunastu lat miała zmieść życie z powierzchni Ziemi.
Jeszcze późnym popołudniem tego samego dnia wyszedłem na podwórko. Nie znam miejsca, w którym mieszkałoby więcej dzieci. W ciągu roku szkolnego była nas prawie trzydziestka, w wakacje zawsze znalazł się ktoś, kto zaprosił swoje kuzynostwo lub przyjaciół. Właśnie wtedy przyjechało do nas rodzeństwo, starszy brat i młodsza siostra. Nie pamiętam u kogo gościli. Byli u nas kilka dni, ja widziałem ich raz. Oboje byli wysocy, wyżsi od każdego dziecka z podwórka. Byli także obrzydliwie chudzi. Przez nadmierną wysokość i zbyt niską masę ciała ich koordynacja ruchowa nie była prawidłowa. Ruszali się pokracznie i wyglądali komicznie. Dla wielu byli przez to obiektem drwin. Tylko przez chwilę. Ja właśnie za to ich polubiłem. Tylko na chwilę.
Oprócz swojej postawy mieli jeszcze jedną wadę. Oboje byli ponadprzeciętnie pogodni. Byłem pod wrażeniem z jaką łatwością nawiązali z nami kontakt, jak sprawnie weszli w struktury tak licznej grupy i jak szybko stali się centrum uwagi. Cieszyli się ze wszystkiego i nie skrywali radości. Zacząłem ich za to nienawidzić.
Graliśmy wtedy w piłkę, a ich cieszył każdy moment tej zabawy. Nie zwracali uwagi na to, czy wygrywają czy nie. Każde kopnięcie piłki było dla nich powodem do uśmiechu. Każda przerwa w grze okazją do opowiedzenia czegoś zabawnego. Stałem na bramce, a on (nie pamiętam ich imion) grał w przeciwnej drużynie. Strzelił i spudłował.
- Ajjjj! Widzieliście ten strzał? Tyle, tyci zabrakło! – mówił to, śmiejąc się do każdego. Kiedy zobaczyłem jego rozweseloną twarz, niebo zapłonęło.
Zrobiło się gorąco. Spadające meteoryty przecinały sklepienie ognistymi pręgami. Twarz nowego kolegi zmieniła się nie do poznania. On i jego siostra cierpieli najbardziej. Głazy spadały wszędzie, tylko nie na mój blok. Ostatnie spojrzenie na twarze moich kolegów i koleżanek z podwórka było widokiem cierpienia i rozpaczy.
Otrząsnąłem się, kiedy piłka wturlała się do mojej bramki.
- Co ty robisz?
- Za karę dalej bronisz!
Gola zdobył uśmiechnięty chłopiec. Głupcze, pomyślałem. Nie mogłem na niego patrzeć. Jego radość potęgowała moją panikę. Zaczęła też wzbudzać we mnie złość.
- Idę do domu – wybiegłem z bramki i skierowałem się w stronę bloku.
Wiedziałem, że czeka mnie przeprawa z matką. Zawsze wiedziała swoje.
- Czemu już przyszedłeś?
- Bo już mi się nie chce siedzieć na podwórku.
- Ktoś ci coś zrobił?
- Nie.
- Pokłóciłeś się z kimś?
- Mamo, nie.
- Z kim się pokłóciłeś? – wiąż pytała. Rozmowa w tym tonie trwała do wieczora.
Niedługo czekałem, aż zadzwoni domofon.
- Weź wyjdź! Nie będziesz już musiał bronić!
- No wyjdź! – przekrzykiwali się nawzajem.
- Dzisiaj już nie – odpowiedziałem stanowczo i odłożyłem słuchawkę. W domu czułem się bezpiecznie.
***
Dorastając, nauczyłem się panować nad emocjami. Zrozumiałem, że mój strach jest bezpodstawny. Lęki pojawiały się coraz rzadziej. Wreszcie ustąpiły. Nie uległo zmianie moje samopoczucie w szczęśliwych momentach. Ciągle czuję się nieswojo, gdy wszyscy wokół zapominają o całym świecie i pozwalają unieść się chwili. Wówczas tracę pewność siebie. Mam ochotę być samemu. Uciec. Schować się. Zanurzyć się w odmętach mroku, który daje mi poczucie bezpieczeństwa.
Niejaki pan Zbyszek, właściciel najpiękniejszych oczu jakie widziałem, w biały dzień na środku ulicy wbił nóż głęboko w moją duszę. Nie próbował się maskować, nie uciekał. Nikt go nie widział. Dokonał zbrodni doskonałej. Pozbawił mnie radości, umiejętności zarażania się śmiechem. Zmusił do nadmiernego myślenia. Odebrał spontaniczność. Uświadomił mi niemal na początku drogi, że śmierć jest nieuchronna. Przedwcześnie wyssał ze mnie dar błogiej nieświadomości, który z każdego prędzej czy później i tak ulatuje. Może chciał go dla siebie?
Dzisiaj, kiedy odwiedzając dziadka, wysiadam z windy, odwracam głowę i widzę Zbyszka machającego rękami we wszystkie strony. Dokładnie w tym miejscu, w którym stał wiele lat temu. Do mieszkania za jego plecami prowadzą już tylko jedne drzwi. Wyjechał. Zbudował dom. Ja żyję z blizną, a tatuaż, którym przez wiele lat próbowałem ją zakryć, nieustannie blaknie, bo nie mam siły dłużej znosić bólu wbijanej igły.
Po co się cieszysz? I tak skończysz jak wszyscy.