Noc była ciepła i spokojna. Złodziejowo, jak nazywaliśmy owo osiedle domków jednorodzinnych, już spało. Metju, Kubuś i ja, czyli Franek, zajęliśmy ławkę na placu zabaw. Popijaliśmy barmańską cytrynówkę. Nie mówiliśmy nic. Bo po co?
Metju schylił się i podniósł kamień. Chwilę poobracał go w palcach, wreszcie zamachnął się i rzucił nim w metalową drabinkę. Wysoki dźwięk przerwał piękną ciszę, którą ja i Kubuś delektowaliśmy się od dobrych kilku chwil. Metjemu, widać, przeszkadzała.
Metju zawsze czymś rzucał. Kopał wszystko, co napotkał na swojej drodze, głośno bekał i klął tak, żeby słyszała go cała ulica. Potrafił nawet, zwykle kiedy wracaliśmy nawaleni, wyciągnąć fiuta i szczać, idąc i zostawiając na chodniku mokre szlaczki. Lubiłem go, choć wkurwiał mnie i nierzadko wstydziłem się z nim pokazywać.
- Debilu – odezwał się Kubuś. – Może właśnie zniszczyłeś jakiś piękny świat?
- Co?
- Może w tej rurce był malutki światek malutkich ludzi? Może nasz świat też jest tylko niewidoczną cząsteczką w jakiejś pieprzonej dużej drabince?
- Może jakiś skurwysyńsko wielki debil też właśnie rzucił kamień, który rozjebie nas? – dorzuciłem od siebie.
- Chyba już byśmy zdechli – Metju próbował nas uciszyć.
Nigdy nie chciał wdawać się w dyskusje. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego negacje działały na nas konstruktywnie. Za każdym razem, kiedy próbował przerwać rozmowę, której nie rozumiał, uruchamiał serię argumentów sprawiających, że milkł i finalnie dawał się przekonać.
- Niekoniecznie – odpowiedziałem. – Bo widzisz, jeśli on jest tak kurewsko olbrzymi, to rzuci ten kamień na równie kurewską odległość.
- I dla niego ten kamień będzie leciał chwilę…
- A dla nas pieprzony milion lat – dokończyłem za Kubusia.
- Dla niego i dla nas czas inaczej zapierdala.
- W ogóle czas zapierdala – stwierdziłem.
- Czemu zapierdala? – Metju włączył się w rozmowę.
- Bo cząsteczki się przemieszczają – odpowiedziałem.
- Jakie cząsteczki? – Metju był coraz bardziej ciekaw wniosków.
- Fizyczno-chemiczne… - zacząłem.
- No właśnie! – wtrącił Kubuś. – Gdyby cząsteczki fizyczno-chemiczne się nie ruszały, to czas by nie płynął. I świat byłby permanentnie niezmienny.
- Ale wtedy byśmy chyba nie żyli? – spytałem.
- No, chyba tak. Tylko nie wiem, w którą stronę ten czas płynie.
- Z lewej na prawą – odrzekłem.
- Skąd niby wiesz? – Metju znów chciał uciąć dyskusję.
- A jak piszesz i czytasz? – warknąłem, ucinając jego wątpliwości.
Zamilkliśmy. Zaczęliśmy podawać sobie butelkę coraz częściej. Metju wyzerował. Zawsze zerował.
- Ciekawe, czy da się zatrzymać czas? – Kubuś wrócił do rozmowy.
- Da się – odpowiedziałem.
- Niby jak? – Metju zapytał w swoim stylu.
- Trzeba zabić Złodziei Czasu – zacząłem. – To takie cienie. Czarne i brzydkie. Cholernie nieuchwytne, zwinne skurwysyny. Każdy człowiek ma swojego. Więc nasi są gdzieś tutaj. I najważniejsze…
Zapadła chwila milczenia.
- No? – Kubuś był podekscytowany.
- Nas muszą wykańczać z osobna. Ale oni są jakoś połączeni. Jak zabijemy jednego, zdychają wszyscy. Wtedy my stajemy się Panami Czasu. Spowalniamy go i dzielimy, dajemy każdemu tyle, ile zapragnie.
- Idziemy na nich! – wykrzyknął Kubuś, wyjąwszy z plecaka trzy pistolety. Trzy glocki. Piętnaście pocisków w magazynku, szesnasty w komorze nabojowej. Takie jak noszą policjanci.
- Idziemy! – powtórzył Metju.
- Tylko przydaj się na coś – Kubuś odrzekł ostrzegawczym tonem. – Znam cię i wiem, że bardziej masz ochotę pobawić się spluwą niż rzeczywiście coś zrobić.
Metju nie odpowiedział. Wyciągnął rękę po pistolet. Kubuś niechętnie podał mu broń.
- Idziemy! – przytaknąłem i wziąłem swojego glocka.
- Kto dowodzi? – Metju spytał tonem sugerującym, że to on powinien objąć kierownictwo nad akcją.
- Kubuś – odrzekłem. – On przyniósł gnaty.
Obaj milczeli. Metju, bo się obraził. Kubuś wiedział, że będzie najlepszym dowódcą, ale nie chciał o tym głośno mówić.
- Okej – powiedział cicho. – Biorę to.
- Tylko gdzie oni są? – spytałem.
- Trzeba ich wypatrzeć – powiedział Kubuś.
Wspięliśmy się na drabinkę, którą Metju potraktował wcześniej kamieniem. Stawialiśmy stopy na szczeblach tak delikatnie, jak tylko było to możliwe. Nie chcieliśmy rozdeptać kolejnych światków, które mogły znajdować się w ich cząsteczkowej strukturze. Kiedy wreszcie byliśmy na górze, rozejrzeliśmy się na trzy strony.
- To na nic. To są cienie, a jest ciemno jak w dupie – Kubuś zwątpił.
- Ale postrzelać można – Metju wycelował w poprzeczkę huśtawki.
- Nie waż się, bo ci łeb odstrzelę – Kubuś tracił cierpliwość.
- Chłopaki. Znalazłem – pokazałem na ławkę, którą wcześniej zajmowaliśmy.
Trzy cienie, nasi osobiści Złodzieje Czasu siedzieli dokładnie na naszych miejscach. Wpatrywali się w nas swoimi czerwonymi ślepiami. Im dłużej ich wzrok skupiony był na nas, tym szybciej wskazówki zegara obracały się na cyferblacie. Im dłużej trwaliśmy w bezczynie, tym więcej naszego czasu ulatywało z nas i lądowało w ich bezdennych oczodołach. Ziemia obracała się, zbliżając do momentu, kiedy słońce oświeci horyzont. Coraz mniej sekund dzieliło nas od świtu. Coraz mniej chwil pozostawało do końca. Złodzieje Czasu zahipnotyzowali nas, żywiąc się tym, co było dla nas najcenniejsze. Z każdą chwilą czyniły nas uboższymi o kolejne tyknięcia sekundnika. Trwaliśmy w bezruchu, ale fizyczno-chemiczne cząsteczki budujące nasze ciała nieustannie przesuwały się z lewa na prawo.
- Chuj wam w dupę – Kubuś był najbardziej wprawiony w strzelaniu.
Był naturalnym przywódcą. Równocześnie myślał i działał. W mgnieniu oka wycelował w jednego ze Złodziei i oddał strzał. Cienie rozpierzchły się każdy w inną stronę. Były niebywale szybkie i zwinne. Zaczęły uciekać. Zeskoczyliśmy z drabinki i pobiegliśmy za nimi. Uciekały w kierunku naszego betonowego osiedla.
Zaczęła się wojna. Trzej Złodzieje Czasu próbujący zabrać nam kolejne cenne sekundy naszego życia. Z drugiej strony barykady my, rebelianci dążący do tego, by uwolnić świat od przemijania, chcący zatrzymać czas i zmienić go w taki sposób, by nie przesypywał się przez palce jak piasek z helskiego cypla, a następnie rozdać go hojnie i sprawiedliwie każdemu mieszkańcowi Ziemi.
Biegliśmy ile sił. Po kilku zakrętach straciliśmy Złodziei z oczu. Stanęliśmy plecami do siebie. Każdy gotów do strzału. Cienie zdążyły się uzbroić. Oddały w naszym kierunku strzał. Kula wbiła się w asfalt kilka metrów od nas. To musiało być ostrzeżenie. Rozbiegliśmy się. Ja schowałem się za kontenerem na śmieci, Kubuś i Metju za niebieskim oplem vectrą. Złodzieje zaczęli się cofać. Broń trzymali uniesioną, gotową do strzału. Wciąż zmierzali w kierunku naszych domów. Ich plan był prosty. Próbowali przehandlować nic nie warty chłodny świt za bezcenną, pełną błogości noc. Siłą swoich ssących sekundy ślepi, zaciągali nas do domów.
- Skurwysyny chcą nam zabrać wieczór – szepnąłem do kompanów. – Próbują nas zaciągnąć do łóżek. To ich podły sposób.
- Za chuja! – wrzasnął Metju.
Wychynął zza samochodu i oddał w kierunku cieni cztery niecelne strzały. Złodzieje nie pozostali dłużni. Szyby w oplu posypały się w drobny mak. Lewa strona samochodu opadła po przestrzeleniu opon.
- Osłaniam was! – krzyknąłem do kolegów.
Wychyliłem się i strzeliłem pięciokrotnie. Kubuś i Metju zdołali przebiec za kolejny samochód. Znaleźli się kilkanaście kroków od wroga. Cienie rozpoczęły piekielną salwę. Kryliśmy się, nie mogąc oddać ani jednego strzału. Kule dziurawiły samochód i śmietnik. Huk strzałów uniemożliwiał nam porozumiewanie się. Wreszcie salwa ucichła. Kubuś wychylił się zza forda.
- Weszli w Krętą – powiedział i nakazał wyjście z kryjówek.
Szedłem wzdłuż ogrodzeń kolejnych domów. Po drugiej stronie ulicy moi kompani kryli się za kolejnymi autami. Wreszcie weszliśmy w ulice Krętą. Zobaczyliśmy Złodziei Czasu przebiegających przez skrzyżowanie z Armii Krajowej. Byli coraz bliżej naszych domów.
Znów nie oszczędzaliśmy płuc. Przebiegliśmy Krętą i w ślad za wrogiem udaliśmy się w stronę dobrze nam znanych betonowych bloków. Znaleźliśmy się na jednym z podwórek między blokami. Cienie wciągnęły nas w pułapkę. Brakowało nam wojennego kunsztu. Byliśmy zbyt odsłonięci. Usłyszałem strzał i poczułem ukłucie w piersi.
Upadłem na trawę. Zacząłem głęboko oddychać. Zamiast cierpienia poczułem niemożliwy do opisania spokój. Wbiłem paznokcie w chłodną, wilgotną glebę. Spojrzałem na zachmurzone niebo. Czas spowolnił. Czyżby Metju i Kubuś kropnęli jednego ze Złodziei? Może to mnie uratuje? Niebo otwierało się przede mną. Ziemia usłała mi miękkie posłanie. Oboje szeptali do siebie. Zechciałem poznać ten nowy, nieznany świat.
- Cześć – powiedziałem. – Mam na imię Franek.
Milczeli. Zwolniłem uścisk palców.
- Tak lepiej – odpowiedziała ziemia.
Pogładziłem ją, czesząc palcami źdźbła trawy.
- Cześć, Franku. Nie musisz się przedstawiać – ziemia mówiła szorstkim, ale przyjemnym głosem. – Wiem o tobie wszystko.
- Oboje wiemy – dodało niebo.
Ich głosy koiły mnie. Czułem się coraz swobodniej. Więc wygraliśmy. Złodzieje Czasu już nie żyli.
- Zatem poznaj nas – zaprosili chórem.
Spadł ulewny deszcz. Ustał tak niespodziewanie, jak się pojawił. Noc przeszła w dzień. Wiatr rozgonił chmury, a słońce błyskawicznie wysuszyło mnie i ziemię, na której leżałem. Trawa urosła i przykryła moje ciało.
Otworzyłem usta. Źrenice rozszerzyły się do granic możliwości. Światło mnie oślepiło, przestałem widzieć. Poczułem, że coś ze środka głowy napiera na moje bębenki. Pękły, przestałem słyszeć. Ustami i nosem wydmuchiwałem powietrze. Było go dużo, o wiele więcej niż mogłem zmieścić w płucach. Miało słono-gorzki smak. Moje ciało rozpadło się. Zupełnie zniknęło. Razem z nim utraciłem zmysły. Odszedł także rozum.
Moja świadomość rozerwała sznury, którymi była spętana. Pozbyła się ciężaru tłamszącego ją ciała. Była wolna. Rozpierzchła się we wszystkie strony. Wzleciała wysoko, wdarła się w głąb ziemi, wniknęła w kwiaty, drzewa i ptaki, ponownie stając się częścią życia. Pozbawiony rozumu pojmowałem więcej. Bez fizycznych zmysłów czułem to, do czego dotychczas nie byłem w stanie dotrzeć. Rozumiałem wszystko. Stałem się wszystkim, choć nie byłem niczym. Odtąd harmonia świata była oczywistością. Życie nie było już pytaniem, lecz odpowiedzią.
Czas ciągle płynął. Ale ja nie chciałem już się temu sprzeciwiać. Sekundy mijały w idealnym rytmie, a z upływem każdej z nich życie zbliżało się do ostatecznej harmonii. Czas musiał płynąć. Jego upływ był przeznaczeniem każdej istoty. Koniec czasu miał być początkiem piękna.
Świtało. Poczułem chłód i wilgoć gleby. Wiatr muskał moją twarz nieosłoniętą już wysoką, gęstą trawą. Usłyszałem świerszcze. Otworzyłem oczy i zobaczyłem zachmurzone niebo. Złodzieje Czasu zostali zabici. Nie przez Metju i Kubusia. Zabiłem ich sam, swoim trzeźwym umysłem. Znów miałem swój czas pod własną kontrolą. Dotarło do mnie, że złowrogie cienie nie miały wcale złych zamiarów. Zapragnąłem położyć się w miękkim łóżku. Zasnąć i oddać swój czas do ich dyspozycji.
Było dobrze. Zbyt dobrze, żebym mógł to kiedykolwiek powtórzyć. Dlatego postanowiłem już nigdy nie palić trawy. Metju i Kubuś siedzieli obok siebie na jednej ławce. Ciągle byli na bombie. Nie wiem, czy spalili kolejnego jointa, czy po prostu trzymało ich dłużej niż mnie. Im też było dobrze. A może nie? Może wąchali mlecze, a może próbowali złapać każdy, choćby najmniejszy oddech, tonąc w kroplach rosy, która osadzała się na ich niezadbanych brodach. Pewnie odlecieli w dwie różne strony, ale każdy z nich był przekonany, że drugi czuje to samo. Gówno mnie to obchodziło. Zostawiłem ich i poszedłem do domu.