bitwa na stepie...

Rafał

Zasnąłem i po krótkiej chwili, nazywanej w
teatrze klasycznym "blackoutem", znalazłem się na
wielkiej, rozciągającej się w cztery strony świata równinie.
Powiał lekki, suchy, kontynentalny wiatr. "Jesteś tu teraz
sam, przypatrz się wszystkiemu" - dał się posłyszeć cichy,
o miłym tembrze, ale wyraźny głos. Rozejrzawszy się dokoła,
zdałem sobie sprawę, że stoję w samym środku stepu, na którym
rosła tylko wysoka, ostra trawa, przypominająca trzciny mazurskie,
nadbrzeżne szuwary morskie, czy sitowie leśne. Trawa owa chwiała
się lekko, jakby chciała coś namalować na bladoniebieskim,
skąpanym w ostrym słońcu południa niebie. 
Naraz dał się słyszeć ogromny huk, jakby
tysiąca wodospadów, od zachodu nadszedł z wolna narastający cień,
wszystko zastygło w grozie oczekiwania, jakby ktoś powoli
przekręcał kontakt w pokoju, w którym bardzo wolno przygasało
słońce. Po chwili ujrzałem burzę, gromy i z nieba runął wielki
grad, a lodowe kostki, których kilka podniosłem, ledwie mieściły
się po jednej w każdej dłoni. Schowany po jedynym rosnącym na
środku wolno stojącym drzewem, zacząłem rozmyślać, co to
wszystko ma znaczyć, jednak nie dane było dokończyć tych
fakultetów, ponieważ grad zaczął ścinać cały porośnięty
florą step. Cała falująca jak wielkie wody Oceanii trawa przywarła
zbita do ziemi, pokornie uniżyła się przed żywiołami nieba, by
potem już nie powstać dumnie, lecz utworzyła coś w rodzaju
jasnozielonego dywanu, którego nie mogłem objąć wzrokiem. Kiedy
ta scena dobiegła końca, wszystko było gotowe. 
Zaraz też za sobą ujrzałem nadciągającą
niby fatamorganę. Olbrzymia husaria, konnica, wozy, a na przedzie
herold wiodący biało odziane wojska, których policzyć nie
zdołałem. Szli zza horyzontu, od zachodu, i wyraźnie byli
zdecydowani na wszystko, co miało nastąpić. Obróciłem wzrok w
przeciwnym kierunku - półkoliście ze wschodu nadciągały również
wojska, ale odziane na czarno, z wielką flagą z jakimś dziwnym,
mrocznym symbolem, którego nie potrafiłem skojarzyć. Oba wojska
nadciągnąwszy na odległość może kilometra, może dwu, naraz
zatrzymały się, a ich krańce z brzegów prawie się dotykały,
stali bowiem w półkolu, jakby na widowni antycznego amfiteatru w
Grecji. Powiało ciszą. Niebo zamarło, w słońce zostało
przesłonięte połową księżyca, który wyglądał nieco
czerwonawo na tle jasnych promieni. Stałem pomiędzy. 
Pierwsi ruszyli czarni, jak na szachownicy
wystawiając najpierw pionki do przodu. Pierwszy szereg nabierał
rozpędu, niczym jumbo-jet, szykujący się do startu, za nim
kolejne, aż po daleki horyzont, gdzie widniały mgliście jakieś
wysokie góry. Na znak dany przed herolda ruszyli z impetem biali, a
kiedy się zbliżyli do mnie, przebiegli przeze mnie, nie
przewracając mnie, jakby przeniknęli przez mur. Zauważyłem, że
mają biodra opasane jakimś pasem, podobnym do różańca,
zrobionego z żywych, czerwonych róż, niektóre były dojrzałe,
inne mniej i pobiegli na spotkanie nadciągającej czerni. Pierwsze
starcie konnicy miało przetrzeć szlaki piechocie. Dwa pierwsze
szeregi zderzyły się z prędkością jadącego samochodu, padały
konie, po obu stronach na ziemię runęła połowa szeregu, a ich
upadek był wielki. Kiedy konnica zrobiła wyrwę, pozostali, którzy
nie upadli, zawrócili i udali się na tyły swoich sił, a teraz
zwarła się piechota. Nie było dowódców, każdy jakby wiedziony
niewidzialnymi nićmi, wiedział, co ma robić sam z siebie. Piechota
z podniesionymi kijami, bagnetami, szablami, i mnóstwem rozmaitej
broni, od zwykłych desek, kamieni, i co tylko było na podorędziu,
walczyła na życie i na śmierć, na niebo i ziemię, czyściec i
otchłań. Kolejne szeregi padały po obu stronach, jednak największe
straty tym razem ponieśli biali. 
Zaniepokojony tym wyraźnie, poczuwszy, że to
biali są "dobrzy", spytałem w przestrzeń, co mam robić.
Od razu usłyszałem wewnątrz głos: "Podnieś ręce i trzymaj
je uniesione wysoko ku niebiosom, aż przyjdzie niechybne
zwycięstwo". Mijały minuty, a moje siły z wolna słabły.
Biali jednak wymienili szeregi i zmienili strategię, zaczęli bowiem
zachodzić czarną masę z obu krańcowych boków, podczas gdy trzon
nieprzyjaciela szedł środkiem. Gdy nagle usunęły się niczym wody
morskie obie flanki, czerń wpadła w otwartą pustkę. Gdy moje ręce
prawie opadły, ostatkiem sił, raz jeszcze wzniosłem je resztką
nadziei tlącej się jak niedogaszony knotek świecy, nagle obie
strony ludzkiego muru zwarły się i zamknęły czerni drogę
powrotu, rozpoczynając pościg. 
Upadłem. Ostatnim spojrzeniem, zanim się nie
obudziłem w swoim pokoju daleko od stepów, gdzie byłem, ujrzałem
jak krok po kroku tętent białej konnicy cichł. Zrozumiałem, że
już nie gnają po zniszczonej gradem trawie, ale po najeźdźcach
odzianych czarno, którzy przybyli z daleka, aby kraść, gwałcić i
zabijać, a teraz jeden za drugim spadali na ziemię, a upadek ich
wspólny był naprawdę wielki. Odczułem wielką ulgę na sercu i
otworzyłem oczy: za oknem właśnie skończyła się nocna burza z
gradem, a przez ustępujące kumulusy przebił się jak pierwszy
wiosenny przebiśnieg, chuderlawy promyczek światła. Rozpoczął
się następny dzień. 

 

 

Oceń ten tekst
Rafał
Rafał
Opowiadanie · 15 sierpnia 2017
anonim