Zasnąłem i po krótkiej chwili, nazywanej w
teatrze klasycznym "blackoutem", znalazłem się na wielkiej, rozciągającej się w cztery strony świata równinie. Powiał lekki, suchy, kontynentalny wiatr. "Jesteś tu teraz sam, przypatrz się wszystkiemu" - dał się posłyszeć cichy, o miłym tembrze, ale wyraźny głos. Rozejrzawszy się dokoła, zdałem sobie sprawę, że stoję w samym środku stepu, na którym rosła tylko wysoka, ostra trawa, przypominająca trzciny mazurskie, nadbrzeżne szuwary morskie, czy sitowie leśne. Trawa owa chwiała się lekko, jakby chciała coś namalować na bladoniebieskim, skąpanym w ostrym słońcu południa niebie.
Naraz dał się słyszeć ogromny huk, jakby tysiąca wodospadów, od zachodu nadszedł z wolna narastający cień, wszystko zastygło w grozie oczekiwania, jakby ktoś powoli przekręcał kontakt w pokoju, w którym bardzo wolno przygasało słońce. Po chwili ujrzałem burzę, gromy i z nieba runął wielki grad, a lodowe kostki, których kilka podniosłem, ledwie mieściły się po jednej w każdej dłoni. Schowany po jedynym rosnącym na środku wolno stojącym drzewem, zacząłem rozmyślać, co to wszystko ma znaczyć, jednak nie dane było dokończyć tych fakultetów, ponieważ grad zaczął ścinać cały porośnięty florą step. Cała falująca jak wielkie wody Oceanii trawa przywarła zbita do ziemi, pokornie uniżyła się przed żywiołami nieba, by potem już nie powstać dumnie, lecz utworzyła coś w rodzaju jasnozielonego dywanu, którego nie mogłem objąć wzrokiem. Kiedy ta scena dobiegła końca, wszystko było gotowe.
Zaraz też za sobą ujrzałem nadciągającą niby fatamorganę. Olbrzymia husaria, konnica, wozy, a na przedzie herold wiodący biało odziane wojska, których policzyć nie zdołałem. Szli zza horyzontu, od zachodu, i wyraźnie byli zdecydowani na wszystko, co miało nastąpić. Obróciłem wzrok w przeciwnym kierunku - półkoliście ze wschodu nadciągały również wojska, ale odziane na czarno, z wielką flagą z jakimś dziwnym, mrocznym symbolem, którego nie potrafiłem skojarzyć. Oba wojska nadciągnąwszy na odległość może kilometra, może dwu, naraz zatrzymały się, a ich krańce z brzegów prawie się dotykały, stali bowiem w półkolu, jakby na widowni antycznego amfiteatru w Grecji. Powiało ciszą. Niebo zamarło, w słońce zostało przesłonięte połową księżyca, który wyglądał nieco czerwonawo na tle jasnych promieni. Stałem pomiędzy.
Pierwsi ruszyli czarni, jak na szachownicy wystawiając najpierw pionki do przodu. Pierwszy szereg nabierał rozpędu, niczym jumbo-jet, szykujący się do startu, za nim kolejne, aż po daleki horyzont, gdzie widniały mgliście jakieś wysokie góry. Na znak dany przed herolda ruszyli z impetem biali, a kiedy się zbliżyli do mnie, przebiegli przeze mnie, nie przewracając mnie, jakby przeniknęli przez mur. Zauważyłem, że mają biodra opasane jakimś pasem, podobnym do różańca, zrobionego z żywych, czerwonych róż, niektóre były dojrzałe, inne mniej i pobiegli na spotkanie nadciągającej czerni. Pierwsze starcie konnicy miało przetrzeć szlaki piechocie. Dwa pierwsze szeregi zderzyły się z prędkością jadącego samochodu, padały konie, po obu stronach na ziemię runęła połowa szeregu, a ich upadek był wielki. Kiedy konnica zrobiła wyrwę, pozostali, którzy nie upadli, zawrócili i udali się na tyły swoich sił, a teraz zwarła się piechota. Nie było dowódców, każdy jakby wiedziony niewidzialnymi nićmi, wiedział, co ma robić sam z siebie. Piechota z podniesionymi kijami, bagnetami, szablami, i mnóstwem rozmaitej broni, od zwykłych desek, kamieni, i co tylko było na podorędziu, walczyła na życie i na śmierć, na niebo i ziemię, czyściec i otchłań. Kolejne szeregi padały po obu stronach, jednak największe straty tym razem ponieśli biali.
Zaniepokojony tym wyraźnie, poczuwszy, że to biali są "dobrzy", spytałem w przestrzeń, co mam robić. Od razu usłyszałem wewnątrz głos: "Podnieś ręce i trzymaj je uniesione wysoko ku niebiosom, aż przyjdzie niechybne zwycięstwo". Mijały minuty, a moje siły z wolna słabły. Biali jednak wymienili szeregi i zmienili strategię, zaczęli bowiem zachodzić czarną masę z obu krańcowych boków, podczas gdy trzon nieprzyjaciela szedł środkiem. Gdy nagle usunęły się niczym wody morskie obie flanki, czerń wpadła w otwartą pustkę. Gdy moje ręce prawie opadły, ostatkiem sił, raz jeszcze wzniosłem je resztką nadziei tlącej się jak niedogaszony knotek świecy, nagle obie strony ludzkiego muru zwarły się i zamknęły czerni drogę powrotu, rozpoczynając pościg.
Upadłem. Ostatnim spojrzeniem, zanim się nie obudziłem w swoim pokoju daleko od stepów, gdzie byłem, ujrzałem jak krok po kroku tętent białej konnicy cichł. Zrozumiałem, że już nie gnają po zniszczonej gradem trawie, ale po najeźdźcach odzianych czarno, którzy przybyli z daleka, aby kraść, gwałcić i zabijać, a teraz jeden za drugim spadali na ziemię, a upadek ich wspólny był naprawdę wielki. Odczułem wielką ulgę na sercu i otworzyłem oczy: za oknem właśnie skończyła się nocna burza z gradem, a przez ustępujące kumulusy przebił się jak pierwszy wiosenny przebiśnieg, chuderlawy promyczek światła. Rozpoczął się następny dzień.