blisko port de bras
tu chodzi o to, aby uwolnić się z jarzma zbędnych słów
pozwolić skraść sobie duszę z ciałem aż po pierwsze pas,
które oddali poręcz, stłucze lustro i zaprosi w adagio,
o spokojne wejście na satynowych łukach podbicia, o pique
wznoszące ponad, wznoszące tam gdzie czuje się czystość barw
gdzie zatrzymane światło pozornie błądzi po cieniach kropkami
i nagle faluje feeriami tonów na brzegach tiuli zdobiących trykoty,
zatrzymuje ulotność wyrazu w bielach czy paryskich błękitach
tu chodzi o to, by wyłuskać jądro z głębi jeziora, podpłynąć
blisko tak, i zrzucić tutu byś poczuł dziką radość, otwarcie
rozpuszczone jak włosy, w które zanurzysz szokującą myśl
i nie zauważysz, że idąc tak lekko raniłam sobie zgięte palce
chcąc dotknąć, zatrzymać, uchylić twoje usta pointą
opowiadanie bez butów.
Jesteś Życiem. Zachłannym, stale głodnym kultur namiastek kiełkujących z ograniczonej ilości materiału przydatnego do budowania żywej taśmy nośnej. Ja sobą. Nietrwałym węzłem unerwionych cząsteczek, które transportują cię w czasie.
Sądzą, że przychodzisz z przeszłości gnając w przyszłość po mgnieniu drzew, zwierząt, ludzi. Ale ja odnoszę wrażenie, że upływ lat to miara wymyślona przez śmiertelników dla śmiertelników. Stoisz w przejściu, oglądasz samo siebie w przebłyskach, może kombinujesz jak wydostać się z matni między dwoma obszarami bez żywego ducha. Jeśli miewasz zmartwienia, to dla mnie są one problemami egocentryka, który dla swojego dobra gotów jest na każdą sfiksowaną deformację usilnie mnożonych nosicieli.
Nie tylko usilnie, bo także panicznie, z naciskiem na zdążyć przed wyczerpaniem się, podobno niewyczerpanych, wariantów. Jakby to była życiowa gra z rodzaju: mam pomysł na siebie.
Chyba nie cierpisz, chociaż nie wykluczam, że przypadłością może być idea: jak metodą prób i błędów uczynić rzeczą drzewną, zwierzęcą, ludzką - zatem rzeczą tragarzy - swoje stałe trwanie w przejawach. Ludzie realnie dochodzą twoich tajemnic, które przecież nie muszą istnieć. Sprawdza się podtrzymywanie cię przez byty pragnące życia od chwili narodzin, otoczone życiem i śmiercią, ale zachłystujące się tylko życiem z każdym oddechem, widokiem, odczuciem wykazywanie na nie apetytu aż do końca. W istocie ta intensywna gra jawi się makabrycznym żartem, z uwagi na zależność twojej kondycji od nieuchronnego umierania jednostek zastępowanych ciągłym powoływaniem do życia. Z człowieczego punktu widzenia jesteś hojne, wręcz rozrzutne, gdy spojrzeć na ogrom materiału rozrodczego. Niepoliczalnie liczebne, a w przypuszczeniach wieczne. Lecz kto wie, jak miewasz się faktycznie, skoro prowadzisz się przez cmentarzyska i nie możesz prosperować bez procesów rozkładu, odzysku, powtórnego wykorzystania.
Nie znamy się dobrze, Życie, nigdy nie poznamy się dostatecznie, czego jestem absolutnie pewna. Cóż może wiedzieć o tobie ogromnym nieforemna korpuskuła? Nie oczekuje się po łupieżu rozpisywania w tematach:
- Co dzieje się w głowie, z której posypał się łupież?
Nie znamy się dobrze, Życie, nawet mnie nie poznajesz, czego jestem absolutnie pewna. Cóż może wiedzieć o niepokojach pyłu to ogromnej wagi rozdrobnienie?
Nie oczekuję twojego bólu głowy ani z powodu, ani po stracie łupieżu.
Póki żyję mogę dla siebie - a tak z tym jest, że jednocześnie dla ciebie - zapaść na uśmierzającą fikcję. Mogę wyobrażać i chcieć żyć fantomami z własnej woli. Długo obecne i uwikłane w przetrwanie nie masz zielonego pojęcia o mojej wolnej woli. Ona rodzi się w świadomych strat oraz braku szans. Nie możesz mnie pozbawić czegoś, co rozwinęło się nieoczekiwanie, co dobiera w moment napędowy, ustala się w radość, świruje w sens czucia. Zdarza się, że miraże bywają cenniejsze od tego, co ofiarujesz niektórym bagażowym. Fantazje rosną, są przeciwieństwem ubywania od chwili urodzin.
Prawdą jest, że nie doznaję nic równie wspaniałego i wartego żalu, niż życie. Ale nie znam także nic bardziej okrutnego, kategorycznie niesprawiedliwego, od przymusu ostatecznego pożegnania pojedynczych istot. Bo śmierci nie uważam za sprawiedliwość wymierzaną czującym, a wtłoczonym w twoją histerycznie budowaną i ulepszaną na żywca wieczność.
Podejrzewam, że po rozproszeniu na drobiny określa cię tylko ta, dla mnie bezcenna, marność tragarzy, ich maleńki, widzialny i namacalny, pełen wrażliwości i zawsze za krótki byt. Masz szczęście, gdy nie rezygnują z ciebie, gdy zabierają cię ze sobą aż do stacji, przy której znikasz im z oczu.
Ludzie z wyboru udają się do sal wyłożonych jasną, jesionową klepką, których kubaturę złudnie powiększa lustrzana ściana, przez co każda postać zdaje się być drobniejsza, za to natychmiast w dwójnasób zarejestrowana. Tam kształty wpadają w swoje odbicie, jak kamyki w sam środek jeziora. Toną bezboleśnie, dziwnie, w jednej chwili, zdumiewająco pięknie.
Z wrażenia można nie zauważyć podstępnej znikomości własnego istnienia. Dlatego chce się tonąć, być meduzą zawieszoną w szmaragdowej toni, albo kroplą deszczu, która płynnie dąży do innych kropel, umyka przed miarowo kiwającym się skrzydłem granicy.
Jeśli jest sala z wielkim lustrem, to musi być także muzyka i skupienie na dźwiękach. Wsłuchiwanie się w tony pełzające tuż koło stóp. Melodia jedna się z cieplejszą falą. Unosi się wysoko pod sklepienie. A kiedy osiągnie pułap zrównoważenie chłodnego nieba - na nowo spływa po strugach światła, pozwala szukać odpowiednich wyrazów w napięciach. Sekwencje ruchu powstają w poświacie bijącej od żarówek. Żarzenie doraźnie odsuwa mrok, na lakierze podłogi kładą się żółtawe kręgi przewidzeń.
Miesiące sumują się w lata stania koło poręczy, której trzeba trzymać się jak matczynego fartucha. Do utrudzenia powtarzać maksymalne przechylenia struny grzbietowej, podskoki, zatrzymania. Wreszcie ból jest tak błahy, że głowę zaprząta myśl o czerni trykotu podkreślonej kremową satyną pointy. Gdy procentują strużki potu inaczej błyszczy śliska wstążka przewiązana w kwadraty na łydce. Drży tiul tutu. Materia przynagla do oderwania się od ściany.
Wyjściem jest stopić się w jedno z rytmem. Żywić się tonami rozkołysanymi na pięcioliniach, wydalać płynny ruch, mnożyć skłony i podniesienia. Stać się gestem sprowokowanym przez frazę, mimiką twarzy, mową ciała, która zastąpi wszystkie słowa.
Dłonie na pewno opuszczą poręcz, wcześniej oswoją się i polubią lustrzane oko, które wytyka każdy błąd. Nogi na pewno oderwą się od podłoża. Psyche podąży blisko miejsca, gdzie w domyśle siedzą ludzie z twarzami w woalach. Szacują i przeżywają spełnioną po brzegi historię. Zdecydowany krok, pierwsze pas, po którym wszystko jest tańcem, który za pośrednictwem ciała z umysłu wyłowi trzepot łabędzich skrzydeł na świętowanie wiosny, na sny i pobudki, dla dziadka do orzechów, dla ognistych ptaków i bajadery. Potem przychodzi moment odrzucenia tutu dla skromnej tuniki. Spadają na podłogę śliskie tasiemki, rozsypują się kwadraty na łydkach. Przez klepki biegną bose Isadory.
Może taka powinna być pointa bez point? Nieograniczona w pogoni za wschodem słońca? Rozpędzona i złapana w szal przed zmierzchem? A może wyjęta na wierzch ze starej szuflady? Tej wyłożonej ceratą w paski, które wizualnie podwajają długość.
Leżały w niej prostokąty czerpanego papieru o chropowatej fakturze. Na bloku metalowe pudełka kredek z numerami kolorów wytłoczonych na drewienku. Obok czarnonose ołówki, które nie raz zwęszyły okazję do pląsania po kartce z gęsią skórką. Zamaszyście drapały szkicownik, nosiły się z dumą po kawałku brystolu od kreski do kropki. Przylgnięte palce nabierały odcisków. Dłonie trzymały się dzielnie realizując zamysły wspinaczek po kręconych schodach w wysokiej wieży z martwych natur i perspektyw. Upór prowadził rękę, auto-zoil wytykał krzywizny i stale wybrzydzał.
Niektóre ołówki miały czubki twarde jak stal i mogły ciąć aluminiową linią, odgradzać ważne od reszty. Inne były miękkie niczym puder, skłonne do rozlewania się w smołowate smugi. Wszystkie poddawały się bez szemrania chlebowej gumce. Zostawione ślady mogła rozciągnąć, skrócić, znieść. Przy blokach ołówki i kredki są gibkimi tancerzami. Wirują w abstrakcjach popełnionych przez człowieka z fotograficzną pamięcią, który zdaje relację ze sposobu pojmowania.
Spory stół był wykonany z twardego, ciemnego drewna. Na blacie, wyszlifowanym łokciami, stały pudła po trunkach. Walce i sześciany, wysokie i niskie. Odwrócone do góry dnem trzymały w kupie chude linijki, zestaw cyrkli, przybory do tuszu. Dyżurny spodek pod szklankę z herbatą, głęboka popielnica ze szkła. W ręcznie zdobionym wazonie, wykonanym z litrowej butelki na mleko , bukiet suszek: żółte i bordowe kocanki, gałązki pomarańczowej miechunki, pergaminowe łuszczynki i zbrązowiałe makówki na wysokich łodyżkach. A pod bukietem łódka innej suszki, wyścielona od spodu bibułą za 3 grosze arkusik, i niezbyt drogie, wieczne pióra na ładnej, kamiennej podstawce z kałamarzem.
Jeśli nikt nie zamienił dużego stołu na szczapy, w co już nie wierzę, to nadal powinna być szuflada, w niej kartki ze szkicami. Na pewno to wszystko jest w mojej głowie. Dowody zadumy, przyglądania się detalom, analizowania łuków, które były pomostami prowadzącymi do wnętrz osobliwych, o jakich istnieniu nie wiedział nikt oprócz autora rycin. Grafit wybierał mikre cząstki zawartości z wielokomorowej spiżarni, więc po trosze inni mogli rozgościć się w widokach, pomyszkować w tłach. Kartki z projektami zdradzały kompleks na wzgórzu, prowadziły przez zaułki latami ukrywane przed wścibstwem codzienności upstrzonej tysiącami masek na mnogość okazji. Codzienności świetnie wyposażonej w pogardy i sprowadzającej do zera odsłony emocji, odsuwającej ludzi w nieoświetlone kąty, na nieożywione pobocza, w martwe od ciszy nisze.
Trzeba trafu, pomyślnego złożenia się różnych sytuacji, by zrozumienie objęło zapisane, zarysowane papiery, by ktoś rozejrzał się uważniej, by bez lekceważącego machnięcia ręką zapytał o niedokończoną grafikę, o przecinek w zdaniu.
Widziałam jak płomień otwiera kartki notatników, wiem na czym polega ogrzewanie żeliwnego kotła maczkiem z linijek.
Dlatego absolutnie cudownie łudzę się, że jeszcze gdzieś jest taki stół, taka szuflada, karton taki, być może otwarty brulion, zaczęte płótno, które przywilejem rzeczy nieożywionych są nieświadome zmian na pierwszym planie realnego świata i nadal dopraszają się ujęcia pędzli, sięgania po długopis.
Nie wiedzą: jak długo i na kogo czekają? Dlaczego nikt nie nanosi rozsianych neuroz, impulsów, skłócenia jasnych zieleni z intensywnymi fioletami przełamanymi żółcią?
One sprawiają, że w ramach zatrzymuje się przepływ rozstrzelonych ciał przenoszonych po cząstce do jaskrawych kwater płaskich figur. Wtedy na długo, długo stają stada wołów, które po stuleciach zasiedzenia wybiegły na popas z jaskiń. Schylają kwadratowe karki, przysiadają na owalnych zadach, pod zepsutymi zegarami zwisającymi z gałęzi drzew w oszczędnej, zimowej szacie. Za polaną piętrzą się budowle z ludzkich kości, stoją otworami domy skalnego miasta, ostateczność pochyla się nad pustą kołyską. Od lewej do prawej maszerują liczby, liczby, liczby, które narastająco traciły kolor, wypierały kształt, zabliźniały rany zadane podkładom. Daty utworzyły rwącą rzekę, cały czas przepełniają koryto, w rocznych odstępach wychodzą z nurtu tworząc sieci kapilar wrastających w dodatkową, prawdziwie nierzeczywistą, oporną na definicje przestrzeń.
Pędzle, które pamiętam, stały na wysokim taborecie, tuż koło sztalug. W pękatym, glinianym dzbanku. Szkliwo naczynia było dobre i ciepłe, jak kafle pieców. Ale po kawałku wyrzucali temperatury na śmietnik. Wstydzili się ognisk i kartoflisk, strzech i bielonych ścian. Kasowali słomiane kapelusze, strachy na wróble i świątki. Skutecznie przysłaniał je beton, zalewał asfalt, więc wypłowiały także w albumach. Siatkami z drutu zastąpili drewniane płoty, potłukli schnące w słońcu makutry, kubki, donice.
Osoby, które widywałam, których nie umiałam zapamiętać, i one nie starały się zapamiętać mnie przypadkowo spotkanej, mijanej na ulicy - były jak pestki wyjęte z dojrzałej, rozkrojonej dyni. Rzadko oszczędzały miąższe mijających lat, zajmowały własne samotnie w pestkowej osłonce, chyba stale tęskniły do innych, a czasem opowiadały o innych, i jakby żyły na wyczucie. Kiełkowały w nich spodziewane kody, bo zazębiały się połówki ojcowego i matczynego garnituru składane w cielesne giezła wygrzewane w plamach słońca. Miewały latarenki w oczach, drobiny nadziei na spełnienia, ale i wątpliwości w łut szczęścia. Różniły się od siebie o włos, o niezrozumienie, o ledwo zauważalny, konieczny błąd w sztuce.
Masa prawdopodobieństw, jedna pewność, że wszystkie pestki znikają w gąszczu, gdy świeże wiosny uwijają się w seledynach.
Jesień upłynęła im na zapatrzeniach w przebarwione korony, zima odliczyła zachody wypalając karby na suszu dokładanym do kominka. Babkę zbierającą w podołek jabłka złapała ciężka w przebiegu sepia, a dziadek z nosidłami przepadł w studni z kołowrotem. Jednak na ścianie nadal tną kosą i sierpami, przewiązują powrósłem snopki uszykowane do ustawienia w stogi, a ich słomkowe, ich lniane dzieci pasą gęsi i krowiny, liczą bociany przelatujące nad łąkami.
Każdy swojski rozgardiasz: między uchylonym oknem i stołem z szufladą w ażurki po kornikach, między kaflami i glinianym dzbankiem - zmierza w stronę wielkiego wysypiska.
Matowieją czyste włosia pędzli, chociaż dekadę temu skrzyły się jak satynowe baletki na nodze Odetty. Były gotowe w każdej chwili podjąć zmieszane farby. Dłoń rozgrzewała drewno, skuwka ściskała włókna, gdy głowa ośmielała się czerpać z najgłębszego miejsca białego jeziora rozpiętego na blejtramie. Wtedy ramię najmowało się na dźwigowego, przenosiło z palety tłuste krople, jakby chciało - przy pomocy szpachelek, szczecin, kuniej lub sobolowej sierści - ugłaskać każdą osnowę z wątkiem tylko po to, by wygadać się nie używając słów.
Wywiewa ludzi jak piórka, zapodziewają się zeszyty z nieprzebraną ilością szczegółów przećwiczonych dziesiątki razy na marginesach, obok zdań wybieranych zza pazuchy, wyskubanych z kieszeni i ze źrenic, zwijanych na szpulki, skręcanych w motki. Wszystko służyło zbieraniu się na wymalowanie wprost w oczy porcji nastrojów. Po pierwszym, zdecydowanym akcencie duch nurza się w kolorach, brodzi w literach, bo barwy, bo słowa tak samo udanie, jak sekwencje ruchu i melodie, przekazują ludzkie stany. Liście akantu wiążą z bryłami, figury z polem, wyznaczają grunty i miedze, drogi przez bruk i kurz, przez sny i pobudki, przez ciszę i krzyk po opis owoców na sklejce, po kaskady kostek na tkaninie, do kompozycji wersów o spiralach na tynku, w deszcz pikseli na elektrycznej karcie, pod znaczenia wtłoczone w znaki.
W realnym listopadzie dominują brązy i popiele, sypią się iskry podsycone werniksami, wyrwane z bizmutu. Kapią woski na płaskie powierzchnie wypolerowanych kamieni. Dym szczypie w oczy, ale mgła gładzi policzki i na krawędziach zawiesza znośne melancholie. Życie, ty nie przyznajesz się do pomyłek, a ja wmówiłam sobie, że byłam obdarowana twoim pomysłem na człowieka. Skwituj śmiechem moje wspomaganie się iluzją, bez której nie umiałam, nie mogłam prosperować. Nie mam ci za złe żadnego rozbawienia, jakie nie wynika z wyższej obojętności. Popatrz - oglądam się wstecz, szukam, komasuję własne winy, i wszystkie przejawy nabierają wyjątkowego smaku przy czaszy posypanej siwizną. Mogłabym z premedytacją częstować cię zapiskami, ale to kompozycje jasne dla śmiertelnych, a z nas dwojga tylko ja doświadczam starości.
Gdy już dorwie mnie bezradność po prostu wyjdź i zostaw mnie samą. Najpierw przykryję się kocem do syta, potem przykryją mnie prześcieradłem w sam raz, schowają do pudełka dłonie zdjęte z klawiatury, nogi, które nigdy nie nosiły wyobrażonych butów, prawdziwie nie biegły przez żaden parkiet do żadnego lustra, szaloną głowę z zestawem bajek o ciżemkach. Wiatr zdmuchnie światło.
Zielona Góra 2007/2014