Śmierć, która rozkochała samotność

natt og ild

 

 

         Jestem chory. Od wielu lat pochłania mnie choroba samotności. Bakcyl niewiary i braku nadziei. Zło złożyło w moim umyśle kokony destrukcyjnych emocji. Rozprzestrzeniające się ostrza małych kłów przebijają błonę świadomości. Noszę w swoim ciele potomków mroku. Śmierć i dewastacja moralności to atuty nienarodzonych noworodków. Martwe embriony nie chcą cierpieć. Nie chcą już więcej odczuwać bólu i strachu. Usypane śnią w moim nadżartym ciele.

 

         Jesienią ziemia przymarza długimi nocami. Jest twarda. Nie do przebicia. Sztyl łopaty z ogromnym oporem wchodzi w powłokę grobowej ziemi. Pomimo oporu sił fizyki zakopałem ją. Tamtej nocy pochowałem jej jedwabiste ciało, błękitne spojrzenie przykryłem czarnymi bruzdami zmarzniętej gliny. Żegnaj, ukochana powiedziałem na pożegnanie. 

 

         Na noworocznym przyjęciu prezentowała się nader prowokująco. Swoją pozą i zachowaniem od razu przyciągnęła moją uwagę. Widziałem w jej oczach ten blask pożądania. Wiedziałem, że tej nocy zdobędę jej delikatność i nakarmię ją grzechem piekielnych płomieni.

Nie zaprzeczyła, kiedy zaproponowałem jej wspólne spędzenie reszty przyjęcia. Wręcz przeciwnie, nie wyczułem jej w głosie żadnej nutki dezaprobaty, że to ja pierwszy zaproponowałem wspólny czas. 

         Przy butelce wytrawnego wina i sytej kolacji mijały kolejne godziny sylwestrowej zabawy. Stawała się coraz bardziej otwarta. Chłonąłem jej zapach ciała. Z uwagę przyglądałem się jej ustom, kiedy wypowiadała słowa. Nie mogłem się oprzeć pokusie. Już wiedziałem, że jest za późno, aby się wycofać. Śmierć rozkochała moją samotność.

         Kiedy nocne niebo zaczęło przegrywać z porannym brzaskiem, my spacerowaliśmy pustymi alejami parku. Latarnie rozświetlały nasze sylwetki rzucając dwa majestatyczne cienie na wilgotną kostkę brukową. Kierowaliśmy się na południe. Nie odmówiła, kiedy zaproponowałem jej wspólną filiżankę kawy u mnie w domu. To był ten moment, kiedy mogłem ją ostrzec, uratować jej bijące serce przed powolną i tragiczną śmiercią. Nie uczyniłem tego jednak. Skazałem ją. Byłem jej oparciem w tą styczniową noc, a zaraz dożywotnim oprawcą.

         Nie bała się. Nie oponowała. Blask w oczach nie gasł tak szybko jak się spodziewałem. Było cicho. Jej szept nie był w stanie przedrzeć się przez gęstość powietrza. Całowałem jaj odsłoniętą szyję. Wgryzałem się w pachnące perfumami nadgarstki. Pod jej atłasową skórą czułem pulsującą gorącem krew.

         Włożyłem do jej dłoni żyletkę. Nie nalegałem, nie przyśpieszałem rytualnego poświęcenia. Wiedziałem, że wstrząs psychiczny wywoła w jej mózgu pragnienie śmierci. Zrobi to, co do niej należy. Pokona strach. Otworzy wrota do piekielnego ognia. Sprzeniewierzy się stwórcy ofiarującemu życie.

 

         Jesienią ziemia przymarza długimi nocami. Jest twarda. Nie do przebicia. Sztyl łopaty z ogromnym oporem wchodzi w powłokę grobowej ziemi. Pomimo oporu sił fizyki zakopałem ją.

         Teraz jestem chory. Z impetem przygniata mnie choroba samotności. Bakcyl niewiary i braku nadziei. Zło złożyło w moim umyśle kokony destrukcyjnych emocji.

         Tamtej sylwestrowej nocy złożyłem w jej ciele potomka nocy, który będzie rozsiewał ziarna śmierci, rozkochując samotne serca...

 

natt og ild
natt og ild
Opowiadanie · 15 czerwca 2018
anonim